Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bez kategorii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bez kategorii. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 7 lipca 2013

Żar tropików

Dla potomnych - prognoza pogody na najbliższe dziesięć dni. Gorąco! Jutro chyba znów będę szukać wytchnienia na plaży.

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ludzie pytają, Taita odpowiada

Pojawiają się sezonowo niczym tornada w USA, a wtedy prawie nie ma bloga, który by się przed nimi ustrzegł. Mowa o wszelkich zabawach i łańcuszkach blogowych. Po jednym z najnowszych – Liebster Blog – zostało już tylko wspomnienie, a mnie 33 pytania zadane przez trzech różnych blogerów. Nie lubię wchodzić w nowy rok z niezamkniętymi sprawami, zatem czas wywiązać się z tego nieco przeterminowanego zadania. Poniżej znajdziecie zestaw pytań i moich odpowiedzi. Zamieściłam je zgodnie z kolejnością otrzymania wyróżnienia w ramach Liebster Blog.



Ćwirek:

1.Co byś zrobił/ła gdyby udało Ci się wygrać 1 mln euro? Kupiłabym wymarzony dom [najlepiej w cieniu Matterhornu] z dużym pastwiskiem dla dwóch koni, SUV-a, udałabym się na długi urlop. Część pieniędzy rozdałabym bliskim i potrzebującym, a pozostałą zainwestowała.
2.Koncert na żywo czy płyta cd w zaciszu domowego ogniska?
Koncert, bo zawsze dostarcza większych wrażeń. Płyt rzadko słucham w domu, za to zawsze w aucie. 
3.Motto, które przyświeca Ci każdego dnia – czy jest takie?
Byle do piątku ;)
4.Jak długo zajmuje Ci utworzenie wpisu na blogu?
Różnie z tym bywa, czasami godzinę, czasami nawet trzy. Posty podróżnicze zabierają mi najwięcej czasu [wybór zdjęć, obróbka, wyszukanie odpowiednich informacji...]
5.W jaki sposób spędziłbyś/łabyś miesięczne wakacje?
We dwójkę, zwiedzając szwajcarskie wioski, miasta i miasteczka. Tym razem bez pośpiechu.
6.Ulubiony alkohol?
Nie przepadam za alkoholem, ale jeśli już po jakiś sięgam, to tu pomocne są czerwone wina, Baileys, Irish Mist, Smithwick’s i Guinness.
7.Turystyka na tzw. dzikolca, czyli namiot gdzie popadnie, krzaczory, brak wygód i zmęczenie czy hotel z prysznicem oraz zaplanowana podróż?
Łazienka musi być, bo nie znoszę kłaść się do łóżka bez mycia. Hotel lub B&B, podróż zaplanowana przeze mnie.
8.W jakiej formie widzisz swojego bloga za 5 lat?
Nie widzę. Nie wiem, czy za rok będę pisać, a co tu dopiero mówić o 5 latach.
9.Drzewko świąteczne żywe czy sztuczne? Sztuczne.
10. Jaki jest Twój największy talent?
Rzekłabym, że talent do wnerwiania innych.
11. Z jaką sławną osobą chciałbyś/chciałabyś się spotkać?
Znalazłoby się kilka osób ze świata filmu.

Ewa:

1.Ulubiony film/książka? Nie umiem wskazać tylko jednej pozycji, mam ich wiele. Z filmów: W Imię Ojca, Rock’N’Rolla, Gliniarz, In Bruges... Z książek: „Nieznośna lekkość bytu” Kundery, „Germinal” Zoli, „Życie przed sobą” Romaina Gary’ego, „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego... 
2. Ulubiony deser?
Ciasta: tiramisu, makowiec...
3. Jaką formę relaksu lubisz najbardziej?
Zwiedzanie, czytanie, oglądanie ciekawych filmów, spotkania z bliskimi, przebywanie z końmi...
4. Trzy najgorsze wady u facetów?
Ciężko wybrać tylko trzy: głupota, brak higieny, agresja?
5. Czy lubisz niespodzianki?
Zależy jakie. Nie lubię niespodziewanych wizyt.
6. Gdybyś mogła urodzić się raz jeszcze, co byś zmieniła?
Parę rzeczy, ale zdecydowanie nie rodzicielkę.
7. Marzenie do spełnienia na już? Wygrana na loterii? :)
8. Czy lubisz święta? Jakie?
Tak, Boże Narodzenie najbardziej.
9. Czy łatwo Cię zdenerwować?
Czasami tak, innym razem nie – zależy od samopoczucia.
10. Z jakim typem ludzi nie mogłabyś wytrzymać w jednym pomieszczeniu godziny?
Z zarozumiałym osobnikiem, nie dbającym o higienę i nadużywającym wulgaryzmów.
11. Czego się boisz? Śmierci moich bliskich.

Mleczkowa:

1. Szklanka do połowy pełna czy pusta? Różnie z tym bywa, choć staram się spostrzegać ją jako w połowie pełną.
2. Trzy rzeczy bez których nie wyobrażasz sobie pobytu na bezludnej wyspie? Tylko trzy? Zapas wody pitnej, żywności i flar sygnalizacyjnych ;)
3. Co najbardziej lubisz robić w wolnym czasie? Chodzić do kina, czytać, zwiedzać…
4. Co teraz czytasz? „Silver Linings” Martina Fletchera i przymierzam się do „Duchów Belfastu”
5. Jak nazywała się Twoja pierwsza miłość? :) A bo ja pamiętam, która była pierwszą ;)
6. Co pierwsze myślisz kiedy się budzisz? Nie chcecie tego wiedzieć.
7. Co najbardziej lubisz w Świętach Bożego Narodzenia ? Magiczną atmosferę, jaką roztaczają. Kościół wypełniony dźwiękami ulubionych kolęd, Pasterkę, przygotowywanie prezentów dla bliskich.
8. Na jaką sesję zdjęciową chciałabyś wydać upominkowy bon? Zdecydowanie wolę robić zdjęcia niż być fotografowaną. Gdybym musiała... na sesję stylizowaną na życie w XIX wieku?
9. Góry czy morze? Góry. Koniecznie wysokie, ale połączenie morza i gór też uwielbiam.
10. Mężczyzna marzeń to....? (i tu można podać konkretny wzór do naśladowania lub ogólny opis) Inteligentny, mądry, dowcipny, męski, zaradny, opiekuńczy, wierny. Wysoki, dobrze zbudowany. Koniecznie z dużym... poczuciem humoru!
11. Potrawy słodkie, słone czy ostre? Dobrze doprawione :) Nie za ostre i nie za słone.

Uff, dobrze mieć to za sobą! Nikogo nie typuję, bo większość osób już brała w tym udział, a poza tym teraz macie ważniejsze rzeczy na głowie. A Ewie jeszcze raz serdecznie dziękuję za niedawne przyznanie mi odznaczenia ‘Blog of the year 2012’.

środa, 11 lipca 2012

W krzyżowym ogniu pytań

Porozjeżdżało się nam blogowe towarzystwo, co zaowocowało zmniejszoną aktywnością na różnych stronach. Jedni z radością wyjeżdżają na upragniony urlop, inni właśnie rozpakowują walizki. A jeszcze inni – nawet jeśli nie wyjechali – korzystają z upalnej pogody i spędzają czas na świeżym powietrzu. Krótko mówiąc: sezon ogórkowy w pełni. Moje blogowe koleżanki – Kama i Tamonna – zadbały jednak, bym nie cierpiała na brak zajęć. Wytypowały mnie do wzięcia udziału w blogowej zabawie polegającej na udzieleniu odpowiedzi na jedenaście wymyślonych przez nich pytań.


 


Wywołana do tablicy pokornie udzielam odpowiedzi licząc,że Panie spojrzą na mnie przychylnym okiem i zaliczą zadanie. Na pierwszy odstrzał seria pytań od Kamili: 


 




  1. Miasto, wieś czy miasteczko? Niewielkie miasto, ewentualnie wieś w bliskiej odległości od miasta.

  2. Wakacje w kurorcie czy pod namiotem? Namiotów en-suite, czyli z łazienką chyba jeszcze nie wymyślono, zatem kurort, ale zdecydowanie nie leżenie na plaży przez cały boży dzień.

  3. Święta w rodzinnym gronie czy na nartach? Zdecydowanie w rodzinnym gronie, bo święta z definicji są okresem rodzinnym. A poza tym nie posiadłam tajemnej wiedzy obsługiwania nart.



  1. Szkło czy drewno? Bardzo lubię nowoczesne budownictwo z dużą ilością przeszklonej przestrzeni, drewno również cenię.

  2. Powieść fantasy czy obyczajowa? Nigdy nie byłam miłośniczką fantasy, po ten gatunek literacki sięgnęłam dopiero po namowach Połówka, wielkiego fana fantastyki. Choć przeczytałam wiele ciekawych książek fantasy, chyba bliższa jest mi powieść obyczajowa.

  3. Dr House czy Doogie Howser? Pierwszego nie oglądam, o drugim chyba nigdy nie słyszałam, czy to wielki obciach?

  4. Kuchnia śródziemnomorska czy orientalna? Zdecydowanie śródziemnomorska, za orientalną nie przepadam.

  5. Klasycy czy romantycy? Romantycy, choć wybór był trudny.

  6. Kino czy teatr? Nie umiem wybrać, uwielbiam jedno i drugie.

  7. Niewinny anioł czy seksowny demon? To i to – w zależności od zaistniałych okoliczności. Trzeba umieć dostosować się do sytuacji, czyż nie?

  8. Prezenty przyjemne czy pożyteczne? Przyjemne i pożyteczne.


Oto, co chciała wiedzieć Tamonna:


1. Utożsamiasz się z sercem czy rozumem? ( oczywiście mam na myśli psychologiczne typy z reklamy TP) Z żadnym się nie utożsamiam, ale to serce wzbudza u mnie większą sympatię i częściej wywołuje mój uśmiech.


2.Sukienka czy spódnica? Spodnie!



3. Poezja czy proza?
Nie wiedzieć czemu poezja utożsamiana jest z płcią piękną, a ja chyba nie znam żadnej kobiety [no dobra, z wyjątkiem mojej polonistki], która by ją lubiła. Choć w liceum za recytowanie dostawałam szóstki, a w swojej biblioteczce mam tomiki cenionych poetów takich jak Baudelaire, Norwid, ks. Twardowski, to nie jest to jednoznaczne z moją miłością do poezji. Posiadanie korony nie czyni królową, a nabycie czarnego pasa nie sprawi, że zaczniemy być mistrzami karate. Poezji nie lubię. Nawet bardzo. Młodzianie recytujący mi wiersze miłosne nie znaleźliby uznania w moich oczach – no chyba, że porzuciliby poezję na rzecz śpiewu.



4. Late cafe czy fusiara, siekiera, parzona?
Kiedyś czarna, teraz najczęściej wszystkie wariacje kawy z mlekiem: latte, cappuccino, macchiato...



5. Facebook czy blog?
Fenomenu facebooka nie rozumiem i celowo nie udzielam się na żadnych portalach społecznościowych. Zdecydowanie blog.



6. Chłopak z sąsiedztwa czy twardy macho?
A to ciężkie pytanie – najlepiej mieszanka jednego z drugim. Byle by nie tzw. ciepłe kluchy i nie facet z fochami. Od tego nieszczęścia uchowaj mnie Boże!



7. W słońcu czy w cieniu?
Jeśli w słońcu, to tylko w takim umiarkowanym, upałów nie znoszę.



8. Paznokcie krwisto czerwone czy pastelowe?
Mam tylko jeden czerwony lakier, tych pastelowych mam więcej, a to jednoznacznie o czymś świadczy.



9. Wakacje w stylu zwiedzanie czy plażowanie?
Zwiedzanie.




10. Prysznic czy wanna? Nic nie pobudza mnie do życia tak jak poranny prysznic. Z wanny korzystam rzadziej, najczęściej zimą.



11. Spaghetti czy ruskie?
Jedno i drugie pyszne, ale zdecydowanie ruskie. Od zawsze gościły na naszym rodzinnym stole i zawsze były ulubionym daniem wszystkich domowników.




Jedna z reguł gry mówi, że trzeba wymyślić 11 pytań i podać je dalej jedenastu osobom. Pozwolę sobie złamać tę zasadę, jako że spora część blogowiczów już wzięła udział w tej zabawie, a ci, którzy nie brali, już raczej nie wezmą, jako że z obrzydzeniem wzdrygają się na samą myśl o łańcuszkach blogowych.




Uff, zrobione. To jak, zaliczone? Dostanę jakąś ładną notę do dzienniczka? Plooosę!

piątek, 6 lipca 2012

Pseudorecenzja najnowszego Spider-Mana, bo nie samymi podróżami człowiek żyje

A może byśmy poszli do kina na nowego Spider-Mana? Zapytał kiedyś Połówek, a ja bez szczególnego entuzjazmu odniosłam się do tego pytania. Uwielbiam kino, ale za komiksami nie przepadam. Owszem, oglądałam Batmana i Spider-Mana, nawet parę razy przeczytałam jakiś tam komiks, ale no wiecie, to było dawno temu, kiedy pod nosem miałam jeszcze mleko i byłam w tak zwanym głupim wieku. Myślałam, że z zamiłowania do tego typu bajek się po prostu wyrasta, ale przypadek Połówka wskazywał, że to albo  nieprawda, albo mam do czynienia z inną opcją - mój towarzysz życiowy przegapił „moment wyrośnięcia”.


Dobra, przyznam się. Całkiem niedawno widziałam też „Kick-Assa” i o dziwo bardzo mi się spodobał. Ale tam występował obiekt mojej platonicznej i nieodwzajemnionej miłości, Mark Strong, więc wypadało obejrzeć. Dla Mocnego Marka jestem w stanie największej pokory obejrzeć nawet największego gniota. I chociażby dlatego parę miesięcy temu poszłam do kina na Johna Cartera, choć film to czyste science-fiction było, a tego podobnie jak komiksów nie lubię.


Ale. Po dniu spędzonym w pracy, po bieganiu po zielonych łąkach i zabawie z uroczymi końmi, wróciłam do domu i doszłam do wniosku, że podejrzanie dużo mam jeszcze energii. Zatem kiedy Połówek wrócił z pracy, zapytałam, czy nadal chce iść do kina na Spider-Mana. W odpowiedzi dostałam potwierdzenie i dodatkową informację – film dostał pozytywne opinie w Today FM i nie stwierdzono przeciwwskazań do jego oglądania.


Idę sprawdzić repertuar, rzekł Połówek, a ja w tym czasie pociągnęłam usta krwistoczerwoną szminką i stwierdziłam, że o dziwo wyglądam nawet dobrze. To był akurat jeden z nielicznych dni, kiedy patrząc w lustro mogłam powiedzieć do siebie „całkiem fajna z ciebie babka”, co było miłą odmianą od zwyczajowego „Jezu, jaki pasztet!” Lustro musiało się zdziwić.


Do ostatniego seansu zostało jakieś półtorej godziny, a to oznaczało, że przed kinem spokojnie powinniśmy zdążyć zrobić zakupy i zatankować Rollsa przed zbliżającym się weekendowym wyjazdem do stolicy.


W sklepie ku mojemu przerażeniu i zdziwieniu – naprawdę nie wiem, jak to się stało! - okazało się,że z półtorej godziny do seansu zostało niewiele ponad 20 minut. Chronokinezy nie opanowałam i nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie ulegnie to zmianie, zatem miałam do wyboru: albo zacznę zagęszczać ruchy, albo nici z wypadu do kina. Kilka następnych czynności, wśród których był między innymi bieg do kasy i rozpakowywanie zakupów w domu wykonałam nad wyraz sprawnie. Zrzucenie z nóg czerwonych obcasów i zamienienie ich na coś wygodniejszego uznałam za niepotrzebną stratę czasu i po zaledwie kilku minutach w domu znów byłam w aucie. Tym razem w drodze na film, który rozpoczynał się za pięć minut.


Z trójwymiarowymi okularami w ręku weszłam do ciemnej sali i zdziwiłam się ilością ludzi. Na kilkunastu poprzednich seansach w naszym miejskim multipleksie zwykliśmy oglądać filmy w kameralnym gronie. Zebrana grupa osób mogła świadczyć o pozytywnych recenzjach filmu. Nieco większy tłum ludzi widziałam w tym kinie tylko raz – na Robin Hoodzie.


Obawiałam się 140 minut nudy i nad wyraz sztucznych efektów specjalnych, od których zapewne zacznę mieć mdłości. Po mieszance komiksu i science-fiction nie oczekiwałam rewelacji. A tymczasem już po kilku minutach oglądania „Niesamowitego Spider-Mana” poczułam się naprawdę zaciekawiona tym, co zobaczę na ekranie.


Ku mojemu zaskoczeniu film wciągnął mnie praktycznie od samego początku i nawet skutecznie udało mu się odwrócić moją uwagę od popcornowego smrodku, niefortunnie mającego źródło rząd dalej od nas. To były naprawdę przesympatycznie spędzone dwie godziny. Co więcej, w ogóle nie odczuwało się czasu trwania filmu, a to znak, że „Amazing Spider-Man” nie był obrzydliwie nudną produkcją.


Podobało mi się dobre aktorstwo, wyraziste postacie – do jednych czuło się sympatię, do innych niechęć – całkiem żwawe tempo filmu i przyjemna ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalne były jak najbardziej do zaakceptowania przez osobnika, który nie lubi tego, co nienaturalne i sztuczne.


Bardzo przypadła mi do gustu postać tytułowego bohatera, a szczególnie jego ludzki wymiar. Filmowy Peter Parker – w tej roli Andrew Garfield – to przede wszystkim człowiek, a nie niezniszczalny superhero będący zmutowaną wersją Terminatora i Robocopa. Spider-Manem targają ludzkie uczucia. Peter Parker krwawi, płacze, odczuwa ból i radość. A do tego jest urzekający, dowcipny i inteligentny. Choć Andrew Garfield ma w rzeczywistości prawie 30 lat, a grana przez niego postać jest nastolatkiem, aktor w moim odczuciu bardzo dobrze wcielił się w rolę młodzieńca, buntownika i zawadiaki. Ze swoją drobną sylwetką, bujną grzywą i rozbrajającym uśmiechem idealnie pasuje do roli Spider-Mana. Choć gustuję w starszych mężczyznach o bardziej męskich rysach, muszę przyznać, że niezwykle przyjemnie oglądało mi się tego aktora w akcji – Garfieldowi udało się zachować wygląd nastolatka. 


Kolejnym bardzo pozytywnym aspektem, który mnie zaskoczył, okazał się być humor. Ostatnią rzeczą, której oczekiwałam po tym filmie był śmiech: głośny, serdeczny, niewymuszony. A tymczasem tak właśnie było – od czasu do czasu parskaliśmy śmiechem i nie byliśmy osamotnieni w tej czynności. Wtórował nam perlisty śmiech widowni.


„Amazing Spider-Man”, w reżyserii Marca Webba, z perspektywy widza-laika jest właśnie taki, jak mówi tytuł: niesamowity. Zagorzali fani tego komiksu zapewne będą mieć więcej uwag i powodów do niezadowolenia. Dla osoby, która wcześniej nie śledziła losów Petera Parkera, film powinien być przyjemną odskocznią od rzeczywistości. Nie tylko chwilowym przeniesieniem się do czasów młodości, lecz także dwoma godzinami relaksu. I to absolutnie dobrze wykorzystanego czasu.


Film miał niedawno swoją premierę w Polsce, zatem polecam. Od nas dostaje dwie bardzo pozytywne recenzje.

środa, 12 października 2011

Sesja poprawkowa w Zamku Portora

 

To naprawdę niesamowite,jak warunki atmosferyczne potrafią wpłynąć na postrzeganie danego obiektu. Dwieróżne aury, ta sama atrakcja turystyczna i dwie jakże przeróżne percepcje.

  

Mój pierwszy kontakt zzamkiem Portora określiłabym jako niezbyt interesujący. Dwa lata musiałamczekać, by łaskawszym okiem spojrzeć na te ruiny. Moje entuzjastycznenastawienie do zamków nie uległo zmianie od tamtego czasu. Jedyna zmianadotyczyła pogody. Za pierwszym razem było szaro i buro, przez co ruiny zlały misię w jedną całość z ponurym niebem. To z kolei zaowocowało zaszufladkowaniemzamku pod hasłem "nieciekawy". Za drugim razem pogoda była boska, amoje wrażenia dużo lepsze.

  

Urocza pogoda na pewnoodjęła ruinom sporo z wyżej wspomnianego "nieciekawego" charakteru,jednak nie przemieniła zamku w pierwszej klasy zabytek. Mimo to przyglądałam musię z przyjemnością. Widziałam go już wcześniej, ale dopiero za drugim razemdostrzegłam jego potencjał i malownicze położenie.

  

Niewiele pozostało poPortora Castle, jeszcze jednym z serii zamków wybudowanych wokół jeziora Lough Ernew latach 1610-19 w okresie kolonizacji Ulsteru. Z zapisków sporządzonych wtamtym okresie wiemy, że w latach świetności zamek miał trzy kondygnacje iotaczał go gruby kwadratowy mur obronny złożony także z czterech wieżnarożnych.

  

W 1710 roku na skutekpożaru w zamku Enniskillen - o którym napiszę już wkrótce - Sir Michael Cole z rodziną musiał tymczasowo zmienićmiejsce swego przebywania. Padło na Portora Castle. Wyżej wspomniana rodzinaprzebywała w twierdzy aż do 1764 roku, po czym przeniosła się do swojej nowej,zapewne bardziej odpowiadającej im rezydencji, Florence Court.


  


Ruiny leżą w hrabstwieFermanagh, niedaleko Enniskillen, na terenie Portora Royal School. Nazwa zamku pochodziprawdopodobnie od słów "port" i "ora". Znaczenia tegopierwszego nie trzeba nikomu tłumaczyć. Port to port. "Ora" oznaczamodlić się. To właśnie stąd spławiano ciała mające zostać pochowane napobliskiej wysepce Devenish.

  

Strategiczna lokalizacja tegomiejsca nie przez przypadek została wybrana przez Williama Cole'a, angielskiegoosadnika z Devon, który w XVII wieku w ramach swoich kolonizacyjnych zobowiązańmusiał wybudować zamek na tutejszych ziemiach. Twierdzy jednak nie do końcaudało się pomyślnie przejść przez próbę czasu. Przyczyniła się do tego międzyinnymi grupka niepokornych uczniów, która w 1859 roku postanowiła tutaj pobawićsię w żołnierzy. Młodzi wandale dokonali nie tylko niekorzystnych dla budowlipodkopów, lecz przede wszystkim niebezpiecznego eksperymentu z wybuchem. To wpołączeniu z silnymi burzami w 1894 roku znacznie wpłynęło na stopieńzniszczenia ruin.

  

piątek, 7 października 2011

Devenish Island, czyli z wizytą na Wyspie Wołu

gdzieś w drodze - nasi tu byli ;)


Im bliżej było do Enniskillen, tym bardziej się denerwowałam. Była 16:00, a my mieliśmy jakieś dziesięć minut na to, by nie tylko dotrzeć do przystani, lecz także zaparkować auto i kupić bilety na ostatni rejs M.V Kestrel.  Na wyspę Devenish, nasz cel, mogliśmy dotrzeć z trzech punktów. Teoretycznie. W praktyce pozostała nam tylko opcja z przystanią w Enniskillen. I to właśnie była nasza ostatnia deska ratunku. Choć bardzo cenię sobie te strony, naprawdę nie chciałam wracać tu po raz kolejny, by podjąć następną próbę przedostania się na tę wyspę. Jedna nieudana wystarczy. 


  


Jeśli prawdą jest, że "gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy", to w naszym wypadku diabeł musiał zwijać się ze śmiechu i rozmasowywać obolałe mięśnie brzucha, kiedy my prowadziliśmy wyścig z czasem i walkę ze złośliwym chochlikiem rzucającym nam kłody pod nogi. Szybko okazało się, że nie wystarczy dotrzeć do przystani, by otrzeć pot z czoła i radośnie wykrzyczeć: "we've made it!".

  zalety parkingu na uboczu - pusty, darmowy i taaakie widoki


Dzień, który zaczął się parszywie pod względem pogody, był teraz całkowitym przeciwieństwem deszczowego poranka. Słońce prażyło, a cały parking koło przystani był wypełniony samochodami i ludźmi zgromadzonymi wokół grupki muzykantów. Auta stały nawet na trawie i w miejscach, w których zdecydowanie nie powinno ich być, a wciśnięcie między nie naszego - całkiem sporych gabarytów -  czterokołowca wydawało się czynem nie do wykonania. Ostatecznie zaparkowaliśmy auto w bardzo malowniczym miejscu, nieco na uboczu i w tempie nienaturalnie przyspieszonym wkroczyliśmy na pokład łodzi, by po 20 minutach przyjemnego rejsu, umilanego dowcipnymi uwagami kapitana, przybić na wyspę. Zanim łódź odpłynęła, załoga poinformowała pasażerów, że zjawi się tutaj za jakieś 50-55 minut. 

  

Wpadłam nieco w popłoch, bo kompleks monastyczny na wyspie zawiera kilka obiektów i w pierwszej chwili pomyślałam, że nie zdążę się z wszystkimi szczegółowo zapoznać. Wyspa Devenish rozciąga się na 70 akrach ziemi, a jej nazwa oznacza najprawdopodobniej "wyspę wołu". W znacznej mierze teren jest wyeksponowany i nagi - na próżno szukać tutaj szpalerów drzew. Znaleźlibyśmy je, gdybyśmy przenieśli się kilkanaście wieków wstecz. To, co wówczas zobaczylibyśmy, znacznie różniłoby się od współczesnego obrazu wyspy. Eklezjastyczne ruiny - choć niewątpliwie malownicze - stanowią spore wyzwanie dla turysty. Wymagają od zwiedzających sporej pracy wyobraźni. Bo to, co współcześnie widzimy, to tylko niepełny obraz układanki. Czy uda się turyście odnaleźć brakujące puzzle, to zależy głównie od jego stanu wiedzy, wyobraźni i chęci.

  St. Mary's Priory


W zrozumieniu istoty tego kompleksu zdecydowanie pomaga wizyta w mini-muzeum ulokowanym na wyspie. To właśnie od tego obiektu warto rozpocząć przygodę z Devenish, by zdobyć potrzebne zaplecze historyczne. Dzieje tego kompleksu są długie i rozpoczynają się w zasadzie w VI wieku, kiedy to za sprawą świętego o imieniu Molaise powstał tutaj klasztor. Przez prawie tysiąc lat, od VI-XVI wieku wyspa Devenish była jednym z najważniejszych kompleksów monastycznych w Irlandii. Od szóstego do ósmego wieku klasztory były ważnymi centrami nauczania, a irlandzkie szkoły eklezjastyczne były znane na całą Europę. To z kolei przyciągało tutaj wielu zagranicznych studentów. Bogate monastyry - a do takich właśnie zaliczało się Devenish - pełniły także rolę mecenatu sztuki. Zatrudniano tu między innymi artystów, kamieniarzy, stolarzy i pracowników przemysłu metalowego. Dzięki temu mnisi mieli pięknie ozdobione manuskrypty, dekoracyjne nagrobki, świątynie i przedmioty potrzebne do obrządków religijnych.

  

Specyficzne położenie kompleksu sprzyjało najazdom Wikingów. Drewniane budynki łatwo płonęły, ale wspólnota mnichów wytrwale odbudowywała to, co zostało zniszczone. I kiedy opadł już kurz po rozróbach barbarzyńców, mnisi powracali do swojego harmonogramu oscylującego głównie wokół pełnienia dobrych uczynków na rzecz innych, modlitwy i pracy. Specjalną rolę w życiu duchownych odgrywało ogrodnictwo. Praca w ogrodzie postrzegana była jako czynność przybliżająca do Boga, a jednocześnie będąca swego rodzaju rekompensatą za nieposłuszeństwo Adama i Ewy w raju. Nie bez znaczenia pozostawały również przyziemne potrzeby duchownych. Sady, ogrody i kąciki warzywne były zwyczajnie potrzebne, bo kompleks musiał być samowystarczalny. Zioła lecznicze, kwiaty do świątyni, winogrona - na to wszystko był popyt. Choć na terenie kompleksu wypasało się bydło, dieta mnichów była głównie wegetariańska. Obfitowała w produkty mleczne, mięso jadło się dość rzadko.

  

O bogactwie i prestiżu kompleksu świadczył również fakt posiadania w XI wieku Soiscél Mo-Laisse - cennego relikwiarza w kształcie domu/kościoła wykonanego z drzewa cisowego i  udekorowanego srebrnymi, a także złotymi ornamentami. Przechowywano w nim manuskrypty. Relikwiarz można obecnie oglądać w dublińskim National Museum.

  

Devenish grabili nie tylko Wikingowie, lecz także - już po rozwiązaniu klasztoru - miejscowa ludność. W XIX wieku kompleks doznał znacznego uszczerbku z powodu systematycznego zabierania stamtąd kamieni. Na szczęście w porę wprowadzony program konserwatorski pozwolił na ocalenie tych kilku obiektów - namiastki dawnego, dużo bardziej rozwiniętego i pokaźnego kompleksu.


 

kamienna "trumna"


Najbliżej przystani znajdują się pozostałości po Teampull Mor znanego również jako Dolny Kościół. Świątynię wzniesiono około 1225 roku i poświęcono św. Molaise. Wokół ruin znajdują się ciekawe i bardzo stare nagrobki, a wewnątrz jego murów nietypowy kamienny obiekt w kształcie trumny. Jak głosi legenda: ten, komu uda się do niej wcisnąć i przekręcić trzy razy, może pomyśleć sobie w nagrodę życzenie. Jest tu także tzw. bullaun, czyli kamień z wyżłobieniem. Przypisuje mu się przeróżne role - niektórzy twierdzą, że św. Molaise przepłynął na nim morze, inni, że służył on poganom jako naczynie na krew. Zapewne rozczaruję miłośników historii z dreszczykiem, jeśli stwierdzę, że najprawdopodobniej pełnił on funkcję moździerza kuchennego. Kruszono i miażdżono w nim żywność.

  

Obok znajdują się ruiny St. Molaise's House, będącego w rzeczywistości małym kościółkiem - repliką oryginalnego, drewnianego budynku wzniesionego w tym miejscu w VI wieku przez samego świętego. Jego zdobienia narożne pozwalają sądzić, iż budynek pochodzi z XII wieku. W bezpośrednim sąsiedztwie tych ruin znajduje się podreperowana okrągła wieża, w której swego czasu zamordowano syna lokalnego króla. To jedna z ładniejszych w całej Irlandii. Niestety nie można wejść do jej wnętrza, choć przymocowane do niej schody skutecznie do tego zachęcają. Wieża również pochodzi z XII wieku. Ma pięć pięter, z czego każde oświetla jedno okno. Tylko na ostatnim piętrze okna wychodzą na cztery strony świata. Nad każdym z czterech górnych okien znajduje się wyrzeźbiona głowa: trzy męskie [prawdopodobnie św. Molaise'a, Patryka i Kolumby] i jedna kobieca [św.Brygidy].


  


Ścieżka w górę zaprowadzi nas do równie ciekawego Cmentarza Górnego, gdzie znajduje się krzyż ładnie zdobiony plecionymi motywami i liśćmi. Bardzo podobne ornamenty znajdują się nad drzwiami prowadzącymi do prezbiterium w sąsiednim obiekcie - St. Mary's Priory, augustiańskich ruin z XV wieku. Warto zwrócić tu uwagę także na dekor rzeźbiarski znajdujący się bezpośrednio nad wejściem do nawy. Jest to najprawdopodobniej wizerunek Maryi Panny. W sklepieniu wieży widać dziury - przebiegały tutaj niegdyś sznury wprawiające dzwony w ruch.

  

W XVI wieku rozwiązano irlandzkie opactwa na rozkaz Henryka VIII, jednak przed długi czas kompleks Devenish pełnił rolę cenionego miejsca pochówku. Pewnego razu uroczystość pogrzebowa zakończyła się tragedią - łódź przewożąca żałobników przewróciła się, a to z kolei doprowadziło do śmierci 19 osób. 

  

niedziela, 25 września 2011

Janus - zagadkowy bożek na wysepce Boa

"Then I found a two faced stone on burial ground, God-eyed, sex-mouthed (...)"

  

Wiedziałam, że kiedyś pojawię się na wysepce Boa. Nie znałam tylko konkretnej daty. Powód wizyty był mi znany od dawna. Nazywał się Janus, a chęć jego dotknięcia pojawiła się u mnie w momencie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jego zdjęcie.

  

Boa jest jedną z wielu wysepek, którymi usiane są jeziora Lough Erne w hrabstwie Fermanagh. Oczywiście nie ma ona nic wspólnego z wężami Boa, bo one podobnie jak ich mniejsi, ale równie obleśni krewni nie występują w Irlandii. Jest to zasługa świętego Patryka, patrona wyspy. Tak mówią legendy. Ludzie mocno stąpający po ziemi twierdzą, że węże nie występują w Irlandii, bo nie odpowiadają im tutejsze warunki, lub dlatego, że nigdy tutaj nie dotarły. Sami zdecydujcie, która wersja bardziej Wam odpowiada.

  

Nazwa wyspy wzięła się zatem od imienia celtyckiej bogini wojny, Badhbh, czasem przedstawianej jako czarna wrona, a czasem przybierająca postać wilka. Boa przestała być wyspą, kiedy z dwóch stron połączono ją z lądem. Można dotrzeć tu samochodem, pytanie tylko, czy warto? Jeśli nie jesteście zainteresowani pogańskimi, czy też wczesnochrześcijańskimi monumentami, to prawdopodobnie nie ma sensu się tu wybierać. Bo na cmentarzu Caldragh nie znajdziecie nic innego oprócz dwóch starodawnych rzeźb.

  

Cmentarz, ukryty za gęstą zasłoną chwastów i krzewów, sprawia wrażenie zapomnianego. Nie jest taki, o czym doskonale świadczy świeży kopiec ziemi, z której usypano nagrobek, przed którym stoję. Maleńki cmentarz skrywa w sobie pradawne tajemnice. Wspaniale łączy przeszłość z przyszłością. Obok dwóch figur, najprawdopodobniej liczących sobie grubo ponad 1000 lat, niedawno pochowano współczesne zwłoki.

  

Znajdują się tu dwie figury, ale po wejściu na teren cmentarza tylko jedna z nich rzuca się w oczy. Stoi praktycznie w środku i jest znacznie większa. To chyba najbardziej enigmatyczny posąg Irlandii. Dwustronna kamienna rzeźba została określona mianem Janusa, bo podobnie jak to bóstwo czczone w starożytnym Rzymie, ma dwie twarze. Nie jest to jednak wizerunek Janusa, lecz najprawdopodobniej celtyckiego bóstwa.


  


Jedni twierdzą, że wschodnia strona rzeźby [zawierająca rzekomo atrybut męskości, którego ja pomimo najszczerszych chęci nie zlokalizowałam] reprezentuje mężczyznę, a zachodnia kobietę. Janus jest zatem bóstwem, który widzi wszystko, co się dzieje począwszy od wschodu aż do zachodu słońca. Ze względu na swą dużą głowę, wąski nos i pokaźne oczy niektórzy dopatrują się w posągu wizerunku... kosmity. Każda z dwóch stron figury posiada dużą głowę, tors, półotwarte usta, skrzyżowane ręce, pas, ale nie ma szyi. W miejscu złączenia figur widać przeplatający się wzór interpretowany jako włosy. Na samej górze monumentu znajduje się wgłębienie, do którego według dość śmiałych przypuszczeń, być może wlewano krew.

  

Kilka cech tej rzeźby podpowiada, że jej korzeni należy dopatrywać się w czasach Celtów. Figury zlewają się w całość za pomocą pleców. Być może był to zabieg mający na celu zdublowanie siły bóstwa. Celtowie mocno wierzyli w "bliźniaczą siłę". Stosunkowo duża głowa również może mieć swoje konkretne znaczenie. Warto pamiętać, że właśnie ta część ciała odgrywała ogromną rolę w religijnym życiu pogańskich Celtów. Wierzyli oni, że w głowie znajduje się nie tylko ludzka siła, lecz także dusza. Dlatego też był to bardzo pożądany łup w walce. Głowę zabitego przeciwnika chętnie zabierano, by pokazać, że siła zmarłego została teraz połączona z siłą zwycięzcy. Z kolei czaszki swoich zmarłych przywódców były pieczołowicie przechowywane i traktowane jako talizmany.


 

bożek Lustymore


Tuż obok posągu Janusa stoi mniejsza figura. To bożek Lustymore nazwany tak ze względu na  miejsce swego znalezienia. Rzeźbę przeniesiono z wysepki Lustymore na Boa dopiero w 1939 roku. Stopień jej zniszczenia pozwala twierdzić, że monument jest starszy niż posąg Janusa. Niestety dużo mniej okazały. Ze względu na ułożenie rąk figura może reprezentować także Sheelę-na-Gig [o której kiedyś napiszę, bo to niesłychanie ciekawy rodzaj rzeźby], znaną z tego, że lubi obnażać swe intymne części ciała.

  

Ze swego rodzaju podziwem patrzyłam na dość liczny stos monet ułożonych zarówno na bożku Lustymore, jak również w trawie koło niego. To najlepszy dowód na to, że mały cmentarz Caldragh jest wystarczająco pojemny, by pomieścić zarówno wierzenia pogańskie, jak i chrześcijańskie. Można powiedzieć, że wierni zostawiają bożkom monety, aby kupić sobie ich przychylność. Monumenty są odbierane jako "lucky stones", czyli kamienie przynoszące szczęście. Nikt z odwiedzających nie zabiera pozostawionych tam monet i to jest piękne.

  

niedziela, 18 września 2011

Belvedere House, czyli we włościach tyrana

 

Na wszystko musi przyjść odpowiednia pora. Już nawet nie wiem, ile razy przejeżdżałam koło znaku prowadzącego do Belvedere House. Dwadzieścia? Trzydzieści? Za każdym razem jednak mówiłam sobie: „innym razem”. W myślach zaś dodawałam: „kiedy już nie będę mieć co zwiedzać”. Osiemnastowieczne rezydencje to nie jest coś, co przyprawia mnie o miły dreszczyk ekscytacji i przyspiesza tempo mojego serca.


  


Do Belvedere House zaglądnęłam nie dlatego, że dotarłam już do punktu, w którym uświadomiłam sobie, iż zwiedziłam już wszystko, co było możliwe, lecz dlatego, że staram się korzystać z całego wachlarza dziedzictwa narodowego Irlandii i nie skupiać się na jednym czy dwóch rodzajach atrakcji turystycznych.

  

Historia rezydencji Belvedere jest nierozłącznie związana z osobą Roberta Rochforta. Kim był ów jegomość? Kimś, kogo raczej nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Osobą, która miała więcej wrogów niż przyjaciół, pułkownikiem angielskiego pochodzenia, Lordem Belvedere, raptusem i nikczemnikiem, który całkiem słusznie nabawił się przydomka „The Wicked Earl” – podłego hrabiego.

 

bogini Ériu - uosobienie Irlandii


Kilka lat po śmierci swojej pierwszej żony Rochfort uznał, że nadeszła pora na drugie małżeństwo. Jego wybór padł na młodziutką Mary Molesworth, znaną w teatralnych kręgach Dublina córkę trzeciego wicehrabiego Molesworth. Mary z jakiegoś powodu nie zapałała uczuciem do Roberta, ale tak naprawdę jej zdanie i odczucia mało kogo interesowały. Ojciec nastolatki zaślepiony sławą i pozycją społeczną Roberta, przymknął oko na jego powszechnie znany egoizm. W efekcie stało się to, co na dobrą sprawę było nieuniknione: Mary [bardziej pod wpływem presji najbliższych niż własnej woli] poślubiła Roberta w 1736 roku. On: ambitny, inteligentny i bogaty, ona: utalentowana panienka z dobrego domu. To miała być dobrze dobrana para. Ale nie była. Bynajmniej nie dlatego, że w dniu ślubu on miał 28 lat, a ona 16.

  

Po ślubie para osiadła w rodzinnym domu Roberta, Gaulstown House. Dom położony był w sąsiedztwie Belfield House, rezydencji Arthura, młodszego brata Roberta. Choć Mary urzekła spokojna i ładna okolica, to nie była ona tam do końca szczęśliwa. Narodziny córki Jane niewiele pomogły. Jej mąż był wyraźnie niezadowolony z takiego biegu sprawy, co przełożyło się na zwiększona liczbę jego nieobecności w domu. Mary czuła się zaniedbana i opuszczona. I chyba miała ku temu powody. Z Georgem, drugim bratem swego męża, nigdy nie udało jej się znaleźć wspólnego języka. Dobrze dogadywała się za to z Arthurem i jego żoną Sarą.

  

Sytuacja nieco się polepszyła, kiedy w 1737 roku na świat przyszedł męski potomek. Lord Belvedere wreszcie był usatysfakcjonowany.  Przez kilka tygodni świętował narodziny syna. Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy: Robert do swoich częstych wyjazdów, a Mary do roli „opuszczonej” żony mającej wsparcie w Arturze i jego małżonce.

  

Kolejne lata to narodziny kolejnych potomków. To także nadejście tragicznego dla Mary roku 1743, kiedy to do Roberta dotarły złośliwe plotki o rzekomym romansie małżonki z jego bratem Arthurem. Krew wzburzyła się w żyłach gwałtownego lorda. Po krótkim spotkaniu Arthura z bratem i jego pistoletem, „winny” ciężko krwawiąc uciekł do Anglii. W międzyczasie Robert opuścił Gaulstown. Zamieszkał w Belvedere House, wybudowanym około 1740 roku jako myśliwską willę, gdzie w spokoju mógł leczyć swoje posiniaczone ego i obmyślać zemstę na żonie i bracie.

 


Nieobecność Arthura nie przeszkodziła Robertowi w dopięciu swego. Hrabia podał całą dwójkę do sądu. „Kochanek” został ukarany grzywną 2 000 - a według niektórych źródeł nawet 20 000 - funtów, ogromną kwotą jak na ówczesne czasy. Mimo że według niektórych relacji proces był farsą, Mary orzeczono winną cudzołóstwa i przekazano mężowi ze słowami, by zrobił z nią to, co chce. A nikczemny lord oczywiście skorzystał z okazji. Zamknął ją w Gaulstown House. Na 31 lat. Pozbawił jej wszystkiego, co miała i nie mam tu na myśli dóbr materialnych.  W wieku 23 lat Mary została dosłownie odcięta od świata: od swojej rodziny i dzieci. Stała się niewolnicą w swoim domu. Jednorazowa próba ucieczki zaowocowała zaostrzonymi restrykcjami, więc Mary nigdy więcej jej nie powtórzyła. W międzyczasie do więzienia dla dłużników trafił Arthur. Pozostał tam do swojej śmierci. Robert nie miał żadnych skrupułów. Skazując brata na taki los, jednocześnie skazał na ubóstwo dziewięcioro jego dzieci. Własnych bratanków i bratanice.

  

Wyeliminowawszy dwójkę „wrogów”, Robert poszukał sobie kolejnej ofiary w postaci... swego drugiego brata George’a. Błąd George’a polegał na tym, że w pobliżu Belvedere House zbudował sobie bardziej okazałą rezydencję. Robert nie mógł znieść widoku posiadłości brata, zatem zdecydował się na wzniesienie imponującej, ozdobnej budowli – ściany, która całkowicie przesłoniłaby mu znienawidzony widok. Tak w 1760 roku powstały ruiny nazwane „Jealous Wall” – ścianą zazdrości. Budowla przetrwała do naszych czasów i jest największą w Irlandii konstrukcją typu „folly”. Oprócz „ściany zazdrości” na włościach Belvedere House natrafić można także na dwie inne ozdobne budowle – „Gothic Arch” (Gotycki Łuk) i „Gazebo” (Altana) – jak również przyjemne dla oka wiktoriańskie ogrody.

  Jealous Wall


Nikczemny Lord Belvedere zmarł w 1774 roku. To właśnie wtedy Mary została uwolniona przez swojego syna. Ciężko jednak stwierdzić, czy był to koniec jej gehenny. Czy po 31 latach niewoli można nad nią przejść do porządku dziennego? Na dobrą sprawę można było stwierdzić, że życie Mary już się skończyło – wtedy, gdy została uwięziona. Zza „więziennych” drzwi wyszła przedwcześnie postarzała kobieta: w stroju sprzed trzech dekad, z wynędzniałą twarzą, o wystraszonym spojrzeniu i chropowatym głosie. Jej pierwszymi słowami były: „Is the tyrant dead?” [tyran nie żyje?].

sobota, 10 września 2011

Fourknocks - megalityczny grobowiec korytarzowy

Dziesięć mil napołudniowy-wschód od osławionego Newgrange, pomiędzy wioskami Ardcath i Naul,leży sobie mały, niepozorny kopiec. Jest stosunkowo mało popularny, notoryczniepomijany w przewodnikach, a przez to nie tak skomercjalizowany jak jego większy"brat". Pomimo tego, że obydwa grobowce korytarzowe dzielikilkanaście kilometrów, mówi się, że gdyby ktoś chciał podążyć"ścieżką" wyznaczoną przez promienie słońca przechodzące przezNewgrange w czasie zimowego przesilenia, doprowadziłaby go ona prosto doFourknocks.

  

Grobowce korytarzowe takiejak Loughcrew, czy dwa wyżej wspomniane stanowią zagadkę same w sobie. Niewielewiadomo na ich temat, więcej jest pytań niż faktów. Wiadomo, że wznoszone byłyprzez neolitycznych farmerów jakieś 3000-2500 przed naszą erą. To czyni je wyjątkowo wiekowymi reliktami i zabytkami starszymi niż słynne piramidyegipskie. 

  

Już sama nazwa budzi sporewątpliwości. Dla jednych jest ona pochodną irlandzkiego "Fuair Cnocs"oznaczającego Zimne Wzgórza. Jeszcze inni uparcie twierdzą, że"Fourknocks" oznacza nic innego tylko cztery małe wzgórza,ewentualnie cztery grobowce. I chyba coś w tym jest. Kiedy w 1949 roku odkrytoFourknocks w jego bliskiej odległości zlokalizowano trzy podobne kurhany, zczego jeden uważany jest za jamę służącą do kremacji. Dostępu do nich bronitabliczka zakazująca wstępu, siatka, a także gęste i urocze krzaki kolcolistueuropejskiego, którego jestem wielką miłośniczką.

  

Z grupki czterech kurhanówtylko ten jeden jest udostępniany turystom. Jednak to powinna być wystarczającanagroda za dotarcie do tego miejsca. Nie na co dzień ma się możliwość kontaktuz abstrakcyjną sztuką neolitycznych ludów - z tak nietypowym, starym iintrygującym zabytkiem. Owszem, grobowiec nie zachował swojego autentycznegowyglądu, ręka współczesnego człowieka dokonała tutaj mniej lub bardziejznaczących zmian, ale ciągle jest to relikt liczący sobie kilka tysięcy lat.

  

Co odróżnia Fourknocks odNewgrange? Przede wszystkim to, że nie ma tu tłumów turystów. Nie ma centrumdla odwiedzających, przewodnika, dużego parkingu, sklepiku z pocztówkami, aninawet biletów. Ten tajemniczy grobowiec położony jest w szczerym polu. Kiedyśtrzeba było przebrnąć przez błotnistą dróżkę, teraz dostęp jest znaczniełatwiejszy, bo ścieżka usypana została ze żwiru.

  

Aby dostać się do wnętrzakurhanu, trzeba najpierw zdobyć klucz od Pana Fintana White. Tako rzeczetabliczka umieszczona przy drodze prowadzącej do grobowca. Kierując sięwskazówkami, jedziemy jakąś mile w dół drogi, by wreszcie zatrzymać się kołobiałego, niewielkiego domu parterowego, gdzie mieszka nasz klucznik.

  

Od blisko sześćdziesięciulat klucz otwierający drzwi tajemniczego grobowca znajduje się w rękach jednejrodziny - White. W czasie prac restauratorskich prowadzonych w latach 50-tychminionego wieku kluczem opiekowała się siostra pana Fintana. Po jej śmierciklucz trafił do rąk obecnego właściciela. A potem chwilowo do rąk setekturystów.


Dzwonek do drzwi. Pokrótkim momencie oczekiwania w drzwiach ukazuje się żona pana Fintana.

- Dzień dobry! Nie jestem pewny, czy to jest... - rozpoczyna Połówekniepewnym głosem, ale sympatyczna kobieta nie czeka na koniec wypowiadanejprzez niego sekwencji słów. "Tak, to jest właśnie ten dom",potwierdza.  

  

Aby dostać klucz trzebazostawić depozyt w wysokości 20 euro. Aby odzyskać pieniądze, trzeba oddaćklucz przed godziną 18.00. Warunki są jasne, a układ wydaje się być uczciwy. Nakoniec staruszka udziela nam ostrzeżenia. Przestrzega, by nie zostawiać w aucieżadnych cennych przedmiotów. Często dochodzi tutaj do włamań do samochodów pozostawionychw zatoczce przy drodze przez turystów. Z auta zabieramy więc nie tylko aparaty,ale także telefony komórkowe, portfele i GPSa. Lepiej nie kusić losu. Jak mówistara prawda [i pani White], licho nie śpi. 

  

Z wesołą miną pokonujęschodki do ścieżki, kiedy tuż przed naszym autem zatrzymuje się inne. W myślachdodaję "nie, tylko nie to...", ale jest już za późno. Z auta wychylasię Irlandka i pyta, czy mamy klucz.


- Mamy. Właśnie go dostaliśmy - odpowiada Połówek.

- Ach, to super - konstatuje kobieta. Szukałyśmy tego domu już pół godziny!


Nie podzielam radości nowoprzybyłych kobiet. Nie ukrywam, że bardzo zależało mi, by być w tym miejscu bezinnych turystów, by nic nie zakłócało mi tych pełnych napięcia chwil, kiedybędę otwierać drzwi grobowca i eksplorować jego główną komorę. Takie miejscejak to chce się mieć egoistycznie na własność - nie na zawsze, ale chociaż nate kilkadziesiąt minut zwiedzania. Wierzcie mi, tylko wtedy odczuwa sięwzmocnione bodźce i emocje. Mam okazję się o tym przekonać, bo zanim Irlandkizjawiają się przed drzwiami grobowca, upływa kilkanaście minut. Kilkanaścieminut absolutnej ciszy, kiedy milcząc stoimy wewnątrz dużej komory grobowej[największej w Irlandii], całkowicie zatopieni w ciemności. A potem ciszazostaje brutalnie rozerwana przez zbliżające się kroki i odgłosy poruszającychsię na ścieżce kamyków. I magia pryska. I choć kobiety zachowują sięprzyzwoicie i kulturalnie, już nie jest tak samo.

  

W międzyczasie pojawiająsię jeszcze dwie inne osoby, one jednak załatwiają zwiedzanie w tempieekspresowym. Niczym torpeda pojawiają się, by chwilę później równie szybko iniespodziewanie zniknąć. Najwyraźniej uznały, że ten "kopiec kreta"nie jest interesującym obiektem.


  


Wewnątrz komory znajdująsię trzy nisze i kilkanaście kamieni, które neolityczni artyści udekorowaliabstrakcyjnymi, najczęściej zygzakowatymi wzorami. Jeden z nich, tak zwany"face stone", ponoć przedstawia ludzką twarz i jest jedynym kamieniemtego rodzaju pochodzącym z neolitycznego okresu. Ponoć w całej Irlandii, anawet Europie nie ma drugiego takiego. Ponoć - bo dla niektórych osóbdopatrzenie się w nim rysów twarzy pozostaje zadaniem nie do wykonania.

  

Jedna z najpoważniejszychzmian, których dokonano w oryginalnym wyglądzie grobowca, bardzo szybko rzucasię w oczy. To współczesny dach, w którym pozostawiono kilkaniewielkich otworów oświetlających zdobione kamienie wewnątrz kurhanu. Kiedyodkryto grobowiec w jego wnętrzu natrafiono na drewniany pal, którynajprawdopodobniej podtrzymywał całą drewnianą konstrukcję dachu. Są tacy,którzy wierzą, że dach pokryty był strzechą, lub czymś na kształt brezentuutworzonego ze skóry wołowej. Jeszcze inni wierzą, że w ogóle nie było dachu.

  

Wykopaliska przeprowadzonewewnątrz grobowca pozwoliły na odkrycie śladów po pochówku bliskosiedemdziesięciu istnień ludzkich w tym również dzieci. Znaleziono takżeprzeróżne artefakty począwszy od zdobionej ceramiki, a kończąc na przedmiotachosobistych, w tym koralikach i naszyjnikach. Zainteresowani mogą obejrzeć je wMuzeum Narodowym.

  

Po jakiejś godzinieprzebywania w tym neolitycznym grobowcu, zwracamy klucz prawowitymwłaścicielom. Tym razem trafia on do Pana Fintana, a sami w nienaruszonym przezzłodziei samochodzie ruszamy przed siebie - wąską, irlandzką dróżką - wposzukiwaniu kolejnej przygody.