piątek, 31 października 2008

Halloween z piekła rodem

Koniec października to okres przygotowań do Halloween. Wdomach i na ulicach coraz częściej pojawiają się ozdoby w postaci pajęczyn,naklejek, dorodnych dyń, malunków na szybach, czy przeróżnych figurek stworów. Zesklepowych półek spoglądają szkaradne oblicza czarownic i kościotrupów. Naregałach królują różnobarwne kostiumy i maski.

Z całego tego zamieszania wokół Halloween największąfrajdę mają najmłodsi. Dla dzieci i młodzieży jest to ekscytujący czas zabawy ibeztroski. Wykorzystując dni wolne od nauki, zapominają o szkolnych obowiązkachi zatapiają się we fascynującym ich świecie złowrogich czarownic, spragnionychkrwi wampirów i złośliwych szkieletów. W halloweenową noc każde dziecko możeprzeistoczyć się w dowolnego stwora, by zapukać do naszych drzwi i z powagązapytać: „trick or treat?”  

Entuzjastycznej postawy dzieci nie wykazują jednakdorośli. Dla wielu ludzi z mojego miasteczka Halloween zawsze będzie niczymnajgorszy koszmar z trzeciorzędowego horroru. Niczym piekielna noc, w czasiektórej rozgrywają się sceny rodem z apokalipsy. Nadejście Halloween budzi grozęwśród lokalnych środowisk. Na myśl o tej diabelskiej nocy drżą główniemieszkańcy domów socjalnych, taksówkarze, strażacy i policja. Drżą nie zestrachu przed kościotrupami i wiedźmami, lecz…. ich własnymi dziećmi. Przed lokalnymimłodocianymi gangami, które już od jakiegoś czasu terroryzują mieszkańców.

To właśnie te grupy młodych chuliganów są prawdziwą plagąIrlandii. W dużych miastach można natrafić na nich o każdej porze. Pozbawieniskrupułów, wyzwoleni ze sztywnych ram zasad dobrego wychowania i koegzystencjiz innymi ludźmi, są bezwzględni, przekonani o swojej wyższości i bezkarności.Na próżno szukać u nich dobroci i litości. Są gotowi kraść, okaleczać, napadać,a nawet mordować. Są młodymi oziębłymi, amoralnymi bestiami siejącymi postrach.Ich ofiarą może paść każdy, o czym zresztą przekonała się cała Irlandia, kiedyjakiś czas temu z ich rąk zginęło dwóch Polaków. I nie chodzi tu o rasizm, bonarodowość zabitych była w tym wypadku najprawdopodobniej bez znaczenia. Tu niechodzi o korzenie ofiar, ich przekonania religijne, płeć, wiek, czy życiowecredo. Chodzi o żądzę krwi, zepsucie i poczucie bezkarności.

To, co najbardziej w tym wszystkim przeraża, to już nawetnie skala i bezwzględność młodych bandytów, lecz ich wiek. Ciężko uwierzyć, żetych brutalnych ataków dokonują bardzo młodzi ludzie – jeszcze dzieci. Ciężkouwierzyć, iż takie osobniki potrafią sterroryzować całe miasto. Niestety,potrafią. A dlaczego? Bo są młodzi i zdegenerowani. Ich młodzieńcza naiwność wmyśleniu jest ich najpotężniejszą bronią. Wiedzą, że tak naprawdę lokalnewładze - nie wspominając o rodzicach – nie są w stanie powstrzymać ich i skutecznieukarać. Groza, jaką sieją jest ich siłą napędową. Poczucie bezradnościmieszkańców sprawia, iż ich ego rośnie w siłę. Wiedzą, że przemoc potrafiskutecznie zamykać usta świadkom, a terror zmuszać do potulnej postawy. Sąprzerażająco młodzi, a już świetnie orientują się w prawach, jakimi rządzi się przestępczyświatek.

Nadejście Halloween wywołuje nerwową atmosferę. Służbyporządkowe ciągle mają w pamięci zeszłoroczny koszmar, kiedy to musieli zmagaćsię z napastliwymi grupkami rozwydrzonych dzieciaków. Dla tych młodychdegeneratów Halloween to niepowtarzalna okazja do rozróby. To tylko pretekst doeskalacji przemocy i karygodnych działań. Dzień ten wyzwala w nich najbardziejprymitywne zachowania. Młodzi bandyci urządzają sobie przednią zabawę kosztemniewinnych osób. Biada temu, kto wówczas znajdzie się w ich zasięgu. W kierunkuprzypadkowych ofiar leci grad kamieni, sypią się petardy i fajerwerki. W wynikucałego zamieszania cierpią także domy i samochody. Ostrzeliwane są przeróżną„amunicją”: owocami, jajkami, kamieniami lub balonami wypełnionymi wodą. Każdyobiekt jest dobry, by się na nim wyżyć. W rękach bestii każda rzecz może byćśmiercionośną bronią.

Chuligani wyjątkową radość czerpią z walki z pracownikamisłużb porządkowych, toteż ich starcia owocują rozbitymi szybami w samochodachlokalnej Straży Pożarnej. Widok policji eskortującej strażaków absolutnie niedziała na nich niczym kubeł zimnej wody. Jest tylko bodźcem do bardziejpomysłowych pułapek i sztuczek. W niedozwolonych miejscach płoną ogniska irozbrzmiewają huki równie nielegalnych petard. W domach skrywają sięzastraszeni mieszkańcy osiedli dotkniętych bandycką plagą. Są zupełnie bezradni.Są zakładnikami w swoich własnych domach. Na tę jedną noc są odcięci od resztymiasta. Wolą nie ryzykować zdrowia ani życia.

W trosce o własne bezpieczeństwo korporacje taksówkarskietymczasowo zawiesiły kursy w miejsca o podwyższonym ryzyku. Ograniczenia tedotyczą miejsc, w których już wcześniej zdarzały się brutalne ataki nataksówkarzy i ich samochody. Kierowcy ciągle zadają sobie pytanie, kto będzienastępną ofiarą i kiedy nastąpi prawdziwa tragedia. Pracownicy słusznie sięboją, a młodociani przestępcy wydają się całkowicie lekceważyć skutki, doktórych mogą doprowadzić, rozbijając szyby w samochodzie przewożącym dziecko zmatką lub kobietę ciężarną. Nie rozumieją lub nie chcą zrozumieć. A może jestim to tak naprawdę obojętne?

Czy są w stanie odróżnić świat gier od świata realnego?Albo wirtualnego potwora od żywej, czującej istoty? Czy są jeszcze w staniezrozumieć swój błąd? Odnaleźć tę właściwą drogę?

Czy dla tych nastolatków kompletnie pozbawionych ideałów iskrupułów, życie ludzkie przedstawia jeszcze jakąkolwiek wartość?

środa, 29 października 2008

"Czekając na Godota"

Kiedy kilka miesięcy temu przeglądając lokalną gazetę, natrafiłam na wzmiankę o zbliżającym się tournée „Czekając na Godota”, nie zastanawiałam się długo. O swoim odkryciu natychmiast poinformowałam narzeczonego, licząc, iż wyrazi chęć obejrzenia spektaklu. Nie przeliczyłam się. Rezerwację zrobiliśmy on-line chyba jeszcze tego samego dnia, a wkrótce po tym staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów na sztukę o Godocie.




Nigdy nie byłam jakąś wielką miłośniczką  Samuela Becketta. Owszem, zdarzyło mi się w przeszłości zapoznać się z jego twórczością, nie był to jednak efekt działania mojej woli, lecz raczej obowiązek narzucony przez wykładowcę na studiach. Wiedząc, iż żadne opracowanie nigdy nie zastąpi przeczytania lektury, sięgnęłam po dzieło Becketta. Przeczytałam je dość szybko, ziewając od czasu do czasu i nie wykazując większego zainteresowania czytaną pozycją. Jako że geniusz Samuela Becketta nie objawił mi się ani w trakcie czytania, ani też po przeczytaniu, na zajęciach z literatury wystawiłam mu negatywną ocenę, a moją recenzję można by było w skrócie następująco podsumować: „Godot nie podobał mi się i nie zrobił na mnie żadnego wrażenia”. Samuel Beckett został zaszufladkowany w moim umyśle jako „pisarz nie w moim guście”. Biedak, w swoim niedocenionym geniuszu, pozostałby tam pewnie na wieki, gdyby nie wspomniane na początku postu wydarzenie sprzed kilku miesięcy. Kierując się moją słabością do Irlandii i zainteresowaniem jej kulturą, postanowiłam zdecydowanie łagodniej obejść się z wielkim potomkiem tego kraju. Postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę. Nie pożałowałam.


 


W ramach obchodów osiemdziesięciolecia istnienia Gate Theatre zaplanowano wyjątkowe tournée obejmujące swoim zasięgiem całą Zieloną Wyspę – w tym także Irlandię Północną. Jego niepowtarzalny charakter objawiał się m.in. w oryginalnej gwiazdorskiej obsadzie (Johnny Murphy, Barry McGovern, Stephen Brennan i Alan Stanford), a także w jednorazowym przedstawieniu sztuki w każdym z czterdziestu miast uwzględnionych w trasie.


   


W długo oczekiwany przez nas wieczór pojawiamy się w teatrze jakieś pół godziny przed rozpoczęciem sztuki. Przed budynkiem stoi już autobus ekipy aktorów, który jednemu z fotografów służy właśnie jako interesujący obiekt do zdjęć. Z minuty na minutę zwiększa się ilość samochodów gości. W samym teatrze panuje ścisk. Wyczuwa się podniosłą atmosferę. Elegancko odziani pracownicy sprawdzają bilety i odprowadzają gości do zajmowanych przez nich miejsc. Mieszcząca niewiele ponad dwieście miejsc sala zapełnia się dopiero na kilka minut przed rozpoczęciem sztuki. Spektakl rozpoczyna się z typowym, irlandzkim opóźnieniem.


  


Na scenie pojawiają się główni bohaterowie. W roli Estragona występuje Johnny Murphy, sympatyczny staruszek o poczciwym wyglądzie. Niewielki, z siwym zarostem, o drobnej budowie ciała przywodzi mi na myśl postać latarnika bądź rybaka, rodem z książki Hemingwaya – „Stary człowiek i morze”. Jego partnerem scenicznym jest – znany niektórym z „Bravehearta” i „The Tudors” – Barry McGovern. Obydwaj panowie odziani są w stare,przyniszczone ubrania – typowe dla bezdomnych i kloszardów. Równie ubogi jest wystrój sceny składający się praktycznie z dwóch elementów. Na pierwszym planie widnieje sporej wielkości kamień. To na nim przez większą część sztuki siedzi i przysypia Gogo (Estragon). W oddali znajduje się zaś drzewo, na którym w drugim akcie sztuki  wyrasta kilka listków. W miarę upływu czasu na scenie pojawiają się jeszcze trzy osoby: władczy i bezlitosny Pozzo, a także jego uniżony sługa, jak na ironię losu, zwany Lucky. Dwukrotnie pojawia się posłaniec Godota, będący młodym, kilkuletnim chłopcem.


  


Akcja sztuki jest praktycznie zredukowana do zera i można ją streścić bardzo krótko. Przez cały czas trwania spektaklu bohaterowie czekają na Godota, który poprzez swojego posłańca zapewnia ich o swoim nadejściu. Na zapewnieniach się jednak kończy. Godot nie pojawia się i nic nie wskazuje na to, iż się ostatecznie zjawi. Bohaterów ogarnia swego rodzaju marazm, obezwładnia ich poczucie bezsensu i bezsilności. Atmosfera senności udziela się także widzom. Mimo iż jestem pod wrażeniem ogromnych umiejętności aktorów pod koniec pierwszego aktu ogarnia mnie znużenie, przeradzające się momentami w chęć przyspieszenia czasu i nutkę zniecierpliwienia. Nie, to nie wina aktorów, ani sztuki. To specyfika dzieła Becketta, które naszpikowane jest momentami ciszy, kiedy bohaterowie zastygają w bezruchu, a jedyne, co widz może usłyszeć, to  swój własny oddech. Są też momenty dużo ciekawsze, kiedy wypowiadane przez aktorów kwestie wywołują gromki śmiech publiczności.


  


Na próżno oczekiwać w sztuce Becketta poruszającej ścieżki dźwiękowej, czy oszałamiających efektów specjalnych. „Czekając na Godota” to nie show. To tragikomedia w dwóch aktach mocno przesycona absurdem i ukazująca daremność ludzkich poczynań. Brak tutaj sensacyjnych zwrotów akcji, dużo za to wypowiadanych kwestii, które obnażają rozpacz człowieka w świecie kompletnie obdartym z sensu. Taka jest właśnie sztuka Becketta, który w specyficzny sposób drwi sobie z tej nieszczęsnej doli człowieka.


  


Sztuka Samuela Becketta nie jest dziełem łatwym. Pozornie błaha, kryje w sobie ukryte przesłanie, którego nie potrafiłam dostrzec, mając w rękach książkę. Możliwość obejrzenia spektaklu, przedstawionego w dodatku w tak profesjonalny sposób, otworzyła mi oczy na geniusz Becketta, który był absolutnie nietuzinkowym artystą. Urok „Czekając na Godota” objawił mi się dopiero kilka lat po przeczytaniu książki. Dopiero całkiem niedawno zrozumiałam prawdziwe przesłanie tego dzieła.


I pomyśleć, że gdyby nie to ogłoszenie w gazecie, ciągle żyłabym nieświadoma geniuszu tego irlandzkiego pisarza…

 

PS. Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony http://godotontour.ie. Na spektaklu nie można było robić fotek.

piątek, 24 października 2008

Skerries

Ponoć istnieje miłość od pierwszegowejrzenia. Ponoć należy ona do tych najbardziej namiętnych i niezapomnianychprzeżyć. Ponoć można pokochać kogoś nie znając go, a jedynie opierając się nawrażeniach wzrokowych. Nie wiem. Nigdy nikogo w ten sposób nie pokochałam.Zdarzyło mi się natomiast doświadczyć tego uczucia w stosunku do pięknychmiejsc. Czasem wystarczy postawić stopę na obcej ziemi, by poczuć sympatię dodanego miejsca i by za jego sprawą przeżyć wspaniałe chwile. Są takie zakątkina Zielonej Wyspie, które są dla mnie wyjątkowe i do których zawsze z chęciąpowracam. Nie tylko pamięcią, lecz przede wszystkim poprzez fizyczną obecność.Do grupy takich miejsc dołączyło Skerries. Stało się to całkiem przypadkowo,całkiem niedawno. Przykład tej rybackiej mieściny uświadomił mi, że czasemwarto dać się ponieść chwili – zadziałać pod wpływem impulsu i oddać się w ręceprzypadku.


 


Nie planowaliśmy tej wycieczki. Naszeurlopowe plany były ściśle określone i w zupełności poświęcone IrlandiiPółnocnej. Żeby się jednak do niej dostać trzeba było jechać drogą, któraostatecznie zaprowadziła nas do Skerries. Przemierzając tę trasę, dostrzegliśmyw pewnym momencie znak informujący o pobliskim zamku. Jak się później okazało,chodziło o Ardgillan Castle. Nasze zamiłowanie do tego typu budowli wzięłogórę. Niczym ćmy ślepo lecące do światła, ruszyliśmy w stronę zamku. Niestety.Sobotnie poranki nie sprzyjają wczesnym otwarciom atrakcji turystycznych. Wobliczu półgodzinnego oczekiwania na otwarcie zamkowych bram decydujemy sięjechać dalej. Tym sposobem docieramy do Skerries.


  


Kiedy zauważam morze, mam ochotę piszczeć iskakać z radości. Kocham morze. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłam o przytulnymdomku nad wodą. Z tarasem i oszkloną werandą koniecznie. Do dziś marzę oposiłkach spożywanych na tarasie z widokiem na błękitne morze, o wdychaniuporannego morskiego powietrza, o rozkoszowaniu się błękitem tafli wody iwsłuchiwaniu w śpiew ptaków. O spacerowaniu bosymi stopami po cieplutkimpiasku. Morze zawsze budziło we mnie respekt i podziw. Drzemiące w nim siłyprzypominają mi o jego potędze i bezbronności człowieka wobec żywiołu.


  


W Skerries odnajduję to, co uwielbiam –urocze widoki, czyste powietrze, przytulne zakątki i klimat. Klimat, któregotak często brak w dużych miastach. Cudownie słoneczna pogoda nastraja mniewyjątkowo pozytywnie. Podczas, gdy mój półprzytomny facet drzemie w samochodzie(biedak źle znosi wczesne pobudki i krótki sen), ja eksploruję to uroczemiasteczko. Przemierzam jego uliczki, fotografuję zabytki i cieszę się każdąminutą spędzoną tutaj.


  


Spaceruję nad brzegiem morza, mijam pana zpsem, który wita mnie porannym „Morning!”, co zawsze działa na mnie niczymautomatyczny wyzwalacz uśmiechu. Za to właśnie lubię Irlandczyków i małemiasteczka. Za to, że nie mają oporów, by uśmiechnąć się do obcej osoby iprzywitać się z nią. Mały gest, a cieszy. Niech nikt mi nie mówi, że metropoliewypełnione niekończącą się i WIECZNIE gdzieś spieszącą się masą ludzi,przerastają małe miasteczka. Nie w moim odczuciu. Dziękuję Bogu, że nieskrzywdził świata dzieląc go tylko i wyłącznie na duże miasta.


  


Przechadzając się uliczkami Skerries,dostrzegam w oddali uroczy wiatrak. Koniecznie chcę dotrzeć w tamto miejsce. Samaraczej się tam nie zapuszczę, obieram więc kierunek „parking”, gdzie stacjonujeŚpiący Królewicz (czyt: Mój Połówek). Kiedy z językiem na brodzie dobiegam domety, brutalnie wybudzam Królewicza ze snu po to tylko, by zalać go potokiemsłów. Gorączkowo wyrzucam z siebie wyrazy pozbawione ładu i składu: że centrummiasteczka, że wiatraki, że ja muszę tam jechać, że natychmiast, że jak mnietam nie zabierze, to zaraz zrobię sajgon na parkingu [żartowałam]. Ociągającsię, biedak przystaje na moją propozycję i jedziemy w poszukiwaniu wiatraków.Nie żeby z nimi walczyć jak Don Kichot, ale tak zwyczajnie dotknąć, pomacać,kulturalnie pozwiedzać. Nie mogąc liczyć na Rosynanta, rumaka Don Kichota,muszą nam wystarczyć konie mechaniczne naszego czterokołowca.


  


Pomysł dotarcia do wiatraków okazuje sięstrzałem w dziesiątkę. Przewodnik zabiera nas w podróż do świata młynarzy.Zapoznajemy się z urządzeniami używanymi dawniej do produkcji mąki, poznajemymechanizmy działania wiatraków, a także wnętrze jednego z nich. Z reguły nielubię zwiedzania w towarzystwie przewodnika, ale tym razem nie przeszkadza mijego obecność. Pan okazuje się dla mnie wyjątkowo łaskawy. Nie wiedząc ozakazie robienia zdjęć w muzeum, fotografuję poszczególne pomieszczenia. Kiedyw końcu dostrzegam zakaz, robi mi się głupio. Nie słysząc jednak sprzeciwu zestrony przewodnika, czuję się upoważniona do fotografowania. Uwieczniam teżpejzaże - niezbyt często mam okazję oglądać w Irlandii tak malownicze wiatraki.Takie rzeczy to w Holandii, a nie tutaj.


  


Po zakończeniu oprowadzania, udajemy się dosklepiku z rękodziełem. Piękne są te produkty wykonane wprawnymi rękomautalentowanych osób. Podziwiam je, ale nie decyduję się na kupno – ceny lekkoodstraszają. Zbliżając się do wyjścia, natrafiam na małą wystawę sztukidziecięcej. Przystaję koło obrazów oniemiała ich pięknem i talentem dzieciaków.Patrząc na nie ciężko jest uwierzyć, że namalowała je dziecięca, kilkuletniaręka. Przyznam uczciwie, że też kiedyś brałam udział w jakimś tam konkursiemalarskim dla dzieci, dostałam nawet wyróżnienie, ale chyba raczej nie byłabymw stanie namalować tak pięknych obrazów. Rosną nam talenty, oby tylko się niezmarnowały.


  


Kierując się w stronę parkingu,przechodzimy przez lokalny ryneczek farmerski, gdzie zaopatrzyć można się wprzeróżne smakołyki począwszy od dorodnych owoców i warzyw, aż po pysznewypieki. Znajdują się tu także ręcznie robione kolczyki. Jako ich fanatyczkadopadam stoiska z kolczykami w przeróżnych barwach i spędzam tam mnóstwo czasu,dumając nad rozwiązaniem mojego odwiecznego problemu: „Które kupić?”.Najchętniej zaopatrzyłabym się we wszystkie, ale to nie wchodzi w grę. Facecimają to do siebie, że są bezużyteczni w takich sytuacjach, więc nawet nie pytamPołówka o jego zdanie. On zresztą i tak jest zbyt zajęty nabijaniem się zemnie. Pochłonięty rozmową z właścicielką kolczykowego królestwa, nie zwraca namnie większej uwagi. Z wielkim bólem wybieram więc kilka par i z jeszczewiększym uśmiechem odbieram je od sprzedającej. Kupujemy też pyszne drożdżówki,które konsumujemy w aucie – jedne z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam!Całą drogę w samochodzie gapię się w moje najnowsze kolczykowe nabytki, cieszącsię przy tym, jak dziecko z lizaka. Albo nawet jeszcze bardziej!


  


Te kilka godzin spędzone w Skerrieszapisały się w mojej pamięci jako prawdziwe chwile szczęścia. Do dziś wspominamje z wielkim uśmiechem na twarzy. Już dawno nic nie sprawiło mi takiej radości,jak ten – pozornie błahy – czas spędzony w tym uroczym miasteczku. Nawet czek zpokaźną kwotą nie jest w stanie równać się z tymi beztroskimi chwilamispędzonymi w towarzystwie ukochanego i cieplutkich promieni słonecznych.

 

Szczęście różne nosi imiona. W tymprzypadku nazywało się Skerries.

wtorek, 21 października 2008

Babysittingowy happy end

Z przyjemnością informuję, że moje obawy dotyczącebabysittingu okazały się daremne. Były jednak jak najbardziej uzasadnione. Babysittingto zazwyczaj przyjemna forma relaksu, podkreślam jednak słówko „zazwyczaj” ;)Czasami może się niestety przerodzić w prawdziwy koszmar, którego miałam okazjędoświadczyć ileś tam miesięcy wcześniej. W horrorze tym w rolach głównychudział wzięłam właśnie ja i pociechy Mary. Kiedy więc Mary spytała, czy jakimścudem udałoby mi się przez kilka godzin przypilnować jej dzieci, odrzekłam, żeowszem, jest to możliwe, gdyż wyjątkowo mam wolny wieczór, więc doprawdy niewidzę problemu. Zgodziłam się, ale przyznać muszę, że nie byłam jakośhurraoptymistycznie i entuzjastycznie do tego pomysłu nastawiona. Babysittingkończył się mocno po północy, a ja rano musiałam iść do pracy. Co więcej, wpamięci wciąż miałam nieciekawe sceny z poprzedniego razu. W życiu są jednaktakie sytuacje, kiedy nie wypada odmówić. Tak właśnie było tym razem. Mary, jakjuż nieraz pisałam, to naprawdę bardzo sympatyczna Irlandka, którą wprostuwielbiam. Nie mogłam jej więc odmówić.

O umówionej porze podjechałam pod jej dom, licząc, żedzieci będą już sobie smacznie spać i śnić o lalkach, misiach, rowerkach,duperelkach czy innych dziecięcych rekwizytach. Kiedy mimochodem dostrzegłamprzez okno biegające po pokoju dzieci, w pierwszym odruchu miałam zamiar uciec,ostatecznie jednak zmieniłam zdanie. Postanowiłam stawić czoło tym małympsotnicom. Po kilkunastu minutach rodzice opuścili dom, a ja zostałam zdziewczynkami. Ich wyjście spotkało się oczywiście z głośnym płaczem Eimear –najmłodszej z córek. Ku mojemu zadowoleniu Caoimhe nie zapragnęła wesprzećkrzykiem swoją młodszą siostrę. Lepsza solówka niż duet! Zgodnie ze wskazówkamirodziców, zaprowadziłam małą do pokoju, gdzie -już we trójkę– przystąpiłyśmy dooglądania bajki o sympatycznym fioletowym dinozaurze zwanym Barney. Przytuliłammałą, która na widok swojego telewizyjnego ulubieńca przestała płakać i ślademsiostry zajęła się piciem mleka z butelki. Odetchnęłam z ulgą i równieżwlepiłam oczy w ekran telewizora. Prawie poczułam się jak dziecko, z tym, żezamiast zielonego Denvera – dinozaura z mojego dzieciństwa, oglądałam jegowspółczesnego fioletowego kolegę. Nastrojowe piosenki podziałały usypiające nietylko na dzieci, lecz także na mnie. Po chwili mała smacznie sobie spała, aCaoimhe z minuty na minutę coraz mniej kontaktowała, po czym wreszcie odpłynęław objęcia Morfeusza. Aby nie dołączyć do śpiących dzieci, postanowiłam ratowaćsię filiżanką kawy. Pomogło, ale nie na długo. Czytana książka dość szybko mnieznużyła, zdecydowałam się więc poszukać jakiegoś ciekawego filmu na DVD. W ręcewpadł mi „Honeymoon In Vegas”. Zerknęłam na obsadę, a tu niespodzianka: SarahJessica Parker i Nicolas Cage! Już miałam wydać dziki okrzyk radości, ale widokuśpionych dzieci przywrócił mi przytomność umysłu. Film, to było to, czegopotrzebowałam. Lekka, zabawna komedia romantyczna była dla mnie idealnymrozwiązaniem, a urocze i ciepłe głosy Cage’a i Parker działały niczym kojącybalsam dla mojej umęczonej duszy. Po zakończeniu filmu, w ramach maratonu,zafundowałam sobie kolejne DVD. Tym razem wybór padł na „Malice” [Pełnia zła] zgwiazdorską obsadą (A.Baldwin, N.Kidman i G.Paltrow) i dość dobra intrygą. Jakoże film trzymał w napięciu, pozwolił mi zachować trzeźwość umysłu do 1:30,kiedy to wrócili szczęśliwi rodzice, a ja z ulgą udałam się do własnego łóżka:)

niedziela, 19 października 2008

Echa irlandzkiej recesji

Ostatnio coraz częściej mówi się o kryzysie gospodarczym,który już jakiś czas temu dotknął Irlandię. Temat ten systematycznie - niemalżecodziennie - przewija się w irlandzkich mediach. O kryzysie mówi się wpopularnych stacjach radiowych, słucha w dziennikach telewizyjnych i czyta wirlandzkiej prasie. Częstotliwość, z jaką porusza się ten temat, jest tak duża,iż człowiek siłą rzeczy – chcąc czy też nie chcąc – zmuszony jest do refleksjina temat sytuacji ekonomicznej Zielonej Wyspy. Recesja nie jest już tylkosennym koszmarem emigrantów. Czy się to nam podoba, czy też nie –  kryzys dotknął także ten kraj. Recesja stałasię faktem. Stała się też swego rodzaju plagą, która błyskawicznie zataczacoraz większe kręgi i bezlitośnie powiększa kolekcję swoich ofiar.

Czemu mowa o sennym koszmarze emigrantów? Z prostejprzyczyny. Emigranci należą do tej grupy, która jest najbardziej narażona nanegatywne skutki recesji. Nie wszyscy, to oczywiste, ale spora część osób,które przywiodło tu pragnienie lepszego życia, już zdążyła odczuć pierwszeminusy kryzysu gospodarczego. Część emigrantów zdecydowała się opuścić ZielonąWyspę niedługo po tym, jak echo recesji odbiło się w sektorze budowlanym. Wbranży tej – jak powszechnie wiadomo – znalazło zatrudnienie mnóstwo Polaków.  Jako że echo to było dość potężne,budownictwo mocno przystopowało i posypały się zwolnienia. Nagle zmniejszyłosię zapotrzebowanie na usługi, a ekipy budowlańców musiały przełknąć gorzkąpigułkę, którą zaserwowała im brutalna rzeczywistość. Jeszcze do niedawnarozchwytywani pracownicy budowlani coraz częściej zaczęli być odprawiani zkwitkiem. Zmniejszył się popyt, zmniejszyła się liczba intratnych kontraktów.Zwiększyła się ilość bezrobotnych budowlańców. Część z nich zrozumiała, że ich5 minut minęło bezpowrotnie. Nie czekając na dalsze niespodzianki losu,spakowali swój dobytek i wyruszyli w cztery strony tego świata. Sentymentalnioptymiści obrali dobrze im znany kierunek – Polskę. Ci bardziej pesymistyczni,ewentualnie realnie spoglądający na życie, nie liczyli na kolejny „cud nadWisłą”. Z przekonaniem, iż ojczyzna nie zaspokoi ich oczekiwań, gdyż niezastaną tam obiecywanej „drugiej Irlandii”, postanowili nie zbaczać zemigranckiej ścieżki. Ta zaprowadziła ich zaś do sąsiednich bądź bardziejoddalonych krajów. I tu urywa się ich historia. Czy dobrze wybrali? Czyzbłądzili? Dowiedzą się za jakiś czas.

Plagi mają to do siebie, że nie kierują się żadnymiwzględami. Nie robią wyjątków i nie traktują ulgowo. Sieją żniwo tam, gdziezapragną, nie patrząc na to, czy właśnie mają do czynienia z rodzajem ludzkimkoloru białego, czarnego, czy żółtego. Recesyjna plaga dała się więc we znakitakże autochtonom. Narzekające głosy coraz częściej dobiegają z irlandzkichśrodowisk. Powody do narzekania są różne. Ci, którzy są w trakcie budowy domu inie są mieszkańcami dużych miast, stanęli twarzą w twarz z nowym problemem –brakiem wykwalifikowanych fachowców. W ich małych wioseczkach i mieścinachcoraz gorzej znaleźć dobrego budowlańca. Już chyba łatwiej trafić na Leprechauna.W obliczu zaistniałej sytuacji moi znajomi zmuszeni są codziennie przemierzaćdystans 80 kmdzielący ich od miejsca zamieszkania murarza, który zdecydował się pracować dlanich. Facet to niezbyt sympatyczny alkoholik, ale ponoć jest dobry w swoimfachu. Chcąc jak najszybciej ukończyć budowę domu, moi znajomi muszą zadowolićsię osobą tego wschodnioeuropejskiego procentolubnego przybysza. Nie mająwyboru. Tracą ponad dwie godziny przywożąc go i odwożąc do domu.

Po podwyżkach cen paliwa i żywności, zdrożały też inneusługi. Osoby, które wcześniej miały zwyczaj robić zakupy bez sprawdzania cen,zaczęły powoli zmieniać swoje postępowanie. Odnotowano kilkuprocentowy spadeksprzedaży w supermarketach. Irlandzkie giganty zmuszone zostały przystąpić dowzmożonej konkurencji. Rodzime firmy, jak i te zagraniczne zaczęły ścigać się wpromocyjnych ofertach. Niektóre koncerny zaczęły nawet uciekać się do – uchodzącejza brzydką formę konkurencji – reklamy porównawczej. A wszystko to w walce oklienta. Sieci sklepów, działające w myśl zasady „klient nasz pan”, poczęły regularnie obniżać ceny wieluproduktów. Dunnes Stores, widząc poważnych konkurentów w Aldim i Lidlu, wyszedłnaprzeciw oczekiwaniom klientów. Przyjął strategię, która jeszcze jakiś czastemu była rzadko stosowana – coraz częściej udziela sporych [nawet 25%] obniżekna dane produkty. O toczącej się bitwie o klienta nie zapomniało tez Tesco, Superquinnczy mniej licząca się Centra. Sytuacja, jakkolwiek nieciekawa dla właścicielitych sieci, przynosi wiele korzyści klientom. Oferty typu „20% off” i „buy 1get 1 free” pozwalają zaoszczędzić przeciętnemu  obywatelowi kilkanaście euro każdorazowo.Sama, jako wierna klientka dwóch z wymienionych sieci, jestem co jakiś czaszasypywana kuponami uprawniającymi mnie do zniżek bądź darmowych zakupów. Bodobry klient to wierny klient, szczególnie taki, który dużo wydaje. Siecisklepowe doskonale zdają sobie sprawę, iż w obecnych czasach każdy klient jestna wagę złota, toteż nie skąpią mu obniżek i bonusów. A te są wprostproporcjonalne do „zasług” klienta. Proste? Proste! Nie ma to jak układ opartyna symbiozie.

To nie koniec walki o klienta. To dopiero jej początek. Arecesja? Cóż… recesja ma się dobrze. Stoi sobie w bezpiecznej odległości, nauboczu, zaciera ręce i ze złośliwym uśmieszkiem i rosnącą satysfakcją przyglądasię przebiegowi burzliwej walki, którą sama wywołała.

       

piątek, 17 października 2008

Odchudzanie szafy

Stoczyłam dziś prawdziwą walkę z samą sobą. Jak jużwczoraj wspominałam, odznaczam się nieprzeciętnym przywiązaniem do moichrzeczy, w tym także do moich ubrań. Taka już moja głupia natura. Czy to możnajakoś zmienić? Poddać reklamacji na przykład? Jest na to jakieś lekarstwo?Tylko nie mówcie, że jedyne, co mi pozostaje to napisać listę zażaleń, po czymwłożyć ją do koperty i wysłać do Pana Boga, czekając na cud w postaciodpowiedzi.

No nic. Do zrobienia rewolucji w mojej szafieprzygotowywałam się psychicznie przez długie tygodnie. Oczywiście każdy nowydzień witałam pełnym naiwności stwierdzeniem: „Zrobię to dzisiaj!” Jak jużpewnie się domyśliliście – nie zrobiłam. A bo raz nie było ochoty, a innymrazem czasu i możliwości… Aż do dnia dzisiejszego. Korzystając z dobrodziejstw,jakie oferuje dzień wolny od pracy, postanowiłam wykorzystać ten czas jaknajefektywniej. Jako że wyjątkowo miałam natchnienie i wolny czas [a tonieczęsto chodzi w parze], koniecznie trzeba było coś z tym zrobić. Najpierwpodjęłam działanie mające na celu podtrzymanie przy życiu mojego natchnienia,czyli włączyłam kilka piosenek energetyzujących ;) Nie obyło się oczywiście bez„Best of you”, „No way back”, „Big me” czy „Times like these” Foo Fighters, czymojego najnowszego wynalazku  - „Closer”.Włączam je zawsze, kiedy potrzebuję powera. Zawsze skutkuje. Podziałało i dziś.

Mrucząc pod nosem [bo ciężko to nazwać śpiewaniem] słowapiosenki, wyrzuciłam pospiesznie zawartość szafy Mojego Połówka. Jeślimyślicie, że nie było co z niej wyrzucać, to się mylicie. Facet, wbrew pozorom,też może mieć dużo ciuchów. Po uporządkowaniu wszystkich rzeczy, nadeszła porana czystki w mojej szafie. Tutaj zadanie było dużo trudniejsze. Bo po pierwszejestem kobietą, więc logicznie rozumując, mam więcej rzeczy, a po drugiesegregacja dotyczyła moich ubrań.  Dorzeczy mojego faceta nie byłam tak przywiązana, jak do swoich, więc z łatwościąsię ich pozbywałam ;) Walka była ciężka, ale dzielnie walczyłam. Mimo że szalazwycięstwa przechylała się momentami na stronę mojego upartego ja, którenajchętniej nie pozbyłoby się ani jednej szmatki, ostatecznie odniosłamzwycięstwo. Tłumacząc sobie niczym małemu dziecku, że nie potrzebuje kolejnejjuż milionowej zabawki, pozbyłam się jednej pary butów, paska do spodni, kilkupiżam, bluzek i staników ;) W szafie nagle znalazła się przestrzeń i zagościłporządek. Na koniec zrobiłam jeszcze coś, co wyda się Wam naprawdę głupie –posegregowałam kolorystycznie bluzki na wieszakach. Dumna z efektu i własnejkonsekwencji, wpakowałam wszystkie niepotrzebne rzeczy do worka, po czymoznakowałam go podrzuconą kilka dni temu naklejką informującą o zbiórce zbędnejodzieży. Muszę przyznać, że to właśnie ta mała naklejka odegrała kluczową rolę.Jako że zbiórka ma mieć miejsce jutro rano, musiałam się streszczać. I tym otosposobem upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu:

- zrobiłam porządki w szafach i szufladach, gdzieprzechowuję bieliznę

- pozbyłam się ubrań i butów, które być może komuś doczegoś posłużą

Przy okazji poprawiłam sobie humor, a także poćwiczyłamsilną wolę. Nie dałam się pokonać sentymentom.

Teraz zaś, Moi Drodzy, żegnam się, bo czas mnie goni. Jakoże Mary, moja ulubienica [tak, to ta – kwintesencja irlandzkości] wybiera się zmężem na miasto, mnie przypadło pilnowanie domu i dzieci. Czy będzie to miłybabysitting, to się okaże wkrótce. Cóż, życzcie dzieciom twardego snu, a mnieszczęścia :)

 

środa, 15 października 2008

Am I or aren't I, czyli dywagacje Taity

Całkiem niespodziewanie zagłębiłam się w rozmyślaniach natemat mojej materialnej strony. Weszłam na jednego z moich ulubionych blogów,poczytałam, pomyślałam i posłałam komentarz. Zamknęłam wspomnianego bloga iteoretycznie powinnam była odepchnąć od siebie temat poruszony przeze mnie wkomentarzu. Jako że jest to jednak teoria, a ta różni się sporo od praktyki,stało się inaczej. Po wyjściu z bloga moje myśli, niczym natarczywe elektrony zaczęłykrążyć wokół jądra, którym w tym wypadku jest temat materializmu. W mojej głowiez porażającą regularnością zaczęło pojawiać się pytanie: „hmm, to jestemmaterialistką, czy nie jestem?!”. Aż chciałoby się sparafrazować słynny dylematHamleta „to be or not to be?” i rzec „Am I or aren’t I?”

Wraz z narodzinami pytania pojawiło się oczywiście tysiącodpowiedzi i milion argumentów, niebezpiecznie podwyższając temperaturę mojegomózgu. Trzeba było chwilowo zaprzestać rozmyślań, co by nie nastąpiło jakieśspięcie w mojej kopule ;) Tak, tak, wbrew pozorom blondynki też mają mózg. I odczasu do czasu z niego korzystają. Może mój umysł nie jest tak przenikliwy jakpromienie Roentgena, ale wystarcza mi na moje własne potrzeby.

Więc jestem czy nie jestem materialistką? Postawiwszysobie to pytanie, musiałam nieźle się namęczyć, uciszając wewnętrzny głoskrzyczący: „Oczywiście, że nie jestem!”. Materializm źle się kojarzy wieluosobom. W tym mnie. Z materialistami wiążą się rożne nieciekawe stereotypy, amnie już wystarczy stereotyp blondynki – lalki Barbie ograniczonej umysłowo,której czaszka robi za lokum dla mózgojada.

Co przemawia na moją niekorzyść? Na pewno mój głupisentyment do rzeczy martwych. Zresztą nie tylko do rzeczy martwych, lecz takżedo ludzi i zwierząt. Jako że mowa jest jednak o materializmie, ograniczę się dosentymentu do przedmiotów. Cholernie przywiązuję się do mojego otoczenia i dorzeczy, które je tworzą. Uwielbiam mój dom, szaleję za moją cichą i spokojnąokolicą, doceniam mój zielony ogródek, lubię moje auto. Mimo że to nie jest towymarzone, zżyłam się z nim i na myśl o dniu w którym go sprzedam łza kręci misię w oku. Tak, wiem, głupie to. I to nawet bardzo. I taaakie dziecinne. Nicjednak na to nie poradzę. Lubię to auto, bo to nasz pierwszy samochód kupionyza ciężko i uczciwie zarobione pieniądze. Razem z nim stawiałam moje pierwszekroki jako kierowca, na jego częściach uczyłam się co jest co i do czego służy.Cieszyłam się, kiedy ładnie się prowadziło i grzmiałam na nie, kiedy zbyt ostrowpadało w zakręty, doprowadzając moje biedne serce do palpitacji ;) Pamiętammój strach, kiedy rozładowałam akumulator. Pamiętam też mój histeryczny śmiech,kiedy wraz z przesympatycznym Irlandczykiem pchałam je na parking przed naszymdomem :) To dopiero był obciach! I jak tu pozbyć się tego auta, z którym tylesię przeszło? [choć bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie „z którym tyle sięprzejechało”]

Czy to stawia mnie w złym świetle? Czy znalazłam się jużna dnie konsumpcjonizmu? Kto z Was chciałby być postrzegany jako pozbawionyludzkich uczuć materialista goniący za doczesnymi dobrami tego świata, potrupach zmierzający do obranego celu? Ja nie. I tutaj pałeczkę znów przejmujemój wyżej wspomniany głos wewnętrzny. Przecież ja nie jestem typem dla któregoszczytem marzeń i rozkoszy wszelakich jest posiadanie willi z ogromnym basenem,pokaźnego konta w banku, kompletu służby i koniecznie wypasionego PorscheBoxster S Design Edition 2 - modelu, który z pewnością powaliłby na kolananiejednego sąsiada, powodując przy tym wyjątkowo intensywny ślinotok. A mnieprzecież na tym nie zależy. Nie muszę mieć najnowszego wozu z nieziemskimibajerami. Po co mi to? Już dawno temu odcięłam się od chorego wyścigu szczurówurządzanego przez znajomych Polaków – nowobogackich emigrantów [pożal sięBoże…] Jeśli ktoś chce się w to bawić – proszę bardzo. Ja jednak podziękuję zazaproszenie, nie wezmę udziału.

Nie jestem ślepo goniącym i dostającym zadyszkiuczestnikiem wyścigu szczurów, który pełnię szczęścia osiągnie tylko iwyłącznie dobiegając do mety i dumnie stojąc na podium. Szczęście jawi mi sięjako coś zupełnie innego, coś bardziej wzniosłego. Od  posiadania luksusowego domu na Seszelach iwakacyjnych wyjazdów na Mauritius bardziej liczy się dla mnie posiadaniebliskich mi osób, na których mogę zawsze polegać. Ważniejsze jest dla mnie zdrowie,miłość i rodzina. Nie oddałabym tego nawet za roczny pobyt na jednej z tychegzotycznych wysp.

Czy to źle, że dbam o dom? Że liczy się dla mnie porządeki ład? Nie sądzę. Po prostu lubię ład i czystość. Nieporządek robi się sam, aporządek niestety trzeba zrobić samemu. Czy to, że mam wygodny samochód, dużąplazmę i dobry aparat fotograficzny oznacza, że jestem materialistą z krwi ikości? Że nie ma już dla mnie ratunku i że zachłysnęłam się złudnymi dobraminaszego świata? A jeśli pojadę na atrakcyjne zagraniczne wakacje, czy wtedyzostanę zaklasyfikowana do grupy materialistek?

Gdzie zaczyna się ten niebezpieczny grunt, to swoisteruchome bagno, na którym postawiwszy nogę człowiek zostanie wciągnięty w wirszerokopojętego materializmu?

poniedziałek, 13 października 2008

Garinish Island

Głódkolejnych przygód z domieszką małego przypadku daje naminteresujący efekt - zaprowadza nas do uroczego Glengarriff położonego w spokojnej, lesistej dolinie tuż nad zatoką.Miasteczko przypada mi do gustu już od pierwszego wejrzenia. Chętniezostałabym w nim dłużej. Nasze pierwsze kroki kierujemy naprzystań, skąd mamy się udać statkiem na wyspę Garinish.


  


Zaopatrujemysię w bilety i za przyzwoleniem kapitana wsiadamy do opustoszałejłodzi. Mamy odpłynąć za 10 minut. Kapitan jednak - jak naprawdziwego Irlandczyka przystało - nie dotrzymuje słowa. Dziwnymtrafem 10 min przeradza się w jakieś pół godziny.


  


Poraneknie należy do tych najładniejszych. Licznie skłębione szareobłoki tworzą groźne tło. Mamy nadzieję, że nie będzie padało,ale na wszelki wypadek zabieramy ze sobą kurtki. Nasze humory nie sąabsolutnie odzwierciedleniem panującej aury. Wyspani i wzmocnienismacznym śniadaniem tryskamy energią. Żartami i wygłupami umilamysobie czas na statku. Nadejście naszego kapitana witamy więcradośnie. Cieszę się z możliwości płynięcia łodzią. Lubiętego typu atrakcje, jednakże bardzo dawno nie miałam okazji z nichkorzystać. Ostatni raz chyba jak byłam w szkole podstawowej…czyli wieki temu ;)


  


Przejazdna wysepkę trwa kilkanaście minut. Za krótko jak dla mnie.Kiedy kapitan podpływa do skalnych wysepek, na których wprzedziwnych pozycjach odpoczywają foki, korzystamy z okazji irobimy pamiątkowe fotki. Rozleniwiona rodzinka tych uroczych ssakównie przerywa sobie relaksu. Pewnie są już doskonale przyzwyczajonedo ciekawskich turystów.


  


Wkrótcepotem stawiamy nasze stopy na stałym lądzie. Otwarta, dzikaprzestrzeń na Garinish Island jest idealnym miejscem dla miłośnikówprzyrody. Przebywając tutaj ciężko uwierzyć, że jeszcze całkiemniedawno wyspa była ubogą i nagą skałą, jak te z którymisąsiaduje.


  


Todoskonały przykład na to, iż praktycznie z niczego możnawyczarować prawdziwe cudeńko. Garinish Island jest właśnie takimcudeńkiem. Gdyby nie właściciel wyspy, John Annan Bryce, turyścizapewne nie mieliby czym cieszyć oczu. To właśnie on – jak zadotknięciem czarodziejskiej różdżki – przemienił tęwyspę z kopciuszka w prawdziwą królewnę.


  


Wrazz angielskim architektem krajobrazu przeobrazili nagą skałę w oazębujnej roślinności. Zakupiono tony użyźnionej gleby i posadzonoegzotyczne rośliny. Starannie rozplanowano układ wszystkichatrakcji. I tym sposobem w przeciągu trzech lat powstały tu bujneogrody we włoskim stylu, a także świątynia grecka i wieżazegarowa.


  


ZMartello Tower, obserwacyjnej wieży, usytuowanej na najwyższympunkcie wyspy, rozpościera się wspaniały widok na okolicę. Jakoże w międzyczasie pogoda znacznie się poprawiła, widocznośćjest bardzo dobra. Ociągamy się z opuszczeniem wieży. Wspanialejest przebywać w tej oazie dzikiej i nieskażonej przyrody.


  


Pięknewidoki, ciepłe promienie słoneczne, kojący szum drzew i śpiewptaków stanowią idealne warunki do relaksu. Przysiadamy więcna pobliskiej skałce i odpoczywamy, spoglądając na piękno, którenas otacza. W takich chwilach jak ta chciałoby się zatrzymać czas.


  


Niestetynie mamy możliwości podziwiania pięknych barw rododendronówi azalii – wszystkie zdążyły przekwitnąć zanim tutajdotarliśmy. Ta strata zostaje jednak całkowicie zrekompensowana wbajecznie kolorowych ogrodach wieńczących nasz spacer - to dopieroraj dla miłośników kwiatów. W ogrodzie, opróczturystów, uwijają się też ogrodnicy. W pocie czoła pieląi podlewają. Ich trud nie idzie na marne – feeria barw przyciągamiłośników przyrody chętnie fotografujących te bujnerośliny.


  


Powyjściu z ogrodów podążamy w kierunku przystani. To tuprzysiadając na ławce po raz ostatni spoglądamy na otaczającąnas scenerię. Gdzieś w pobliżu śpiewają ptaki. Zacumowana oboknas łódź miarowo i delikatnie kołysze się w rytmnarzucany przez wodę.


  


Cojakiś czas ciszę przerywa głośny warkot silnika łodziprzewoźników. Kiedy nadpływa ta „nasza”, wsiadamy na jejpokład, by przez całą drogę powrotną patrzeć w stronę tejmałej, rajskiej wysepki, która przez ponad dwie godzinydostarczyła nam wiele wrażeń…

środa, 8 października 2008

Gdybym była mężczyzną...

Gdybymbyła mężczyzną, nie musiałabym mieć łazienki zawalonej milionem kosmetyków. Niebyłoby w niej stosu kremów przeciwzmarszczkowych na noc i na dzień, balsamówujędrniających, odżywczych, relaksujących i brązujących. Zamiast pięciuszamponów i trzech odżywek miałabym jeden szampon 2 in 1.Nie wiedziałabym, co to korektor na wypryski, eyeliner, podkład czymascara.  Żyłabym w błogiej nieświadomości, przekonana, że do szczęścia iutrzymania higieny wystarczy mi pasta do zębów, woda toaletowa, antyperspiranti pianka do golenia Gillette.

Gdybymbyła mężczyzną, nie musiałabym straszyć ludzkości i przypadkowych gościmaseczkami w kolorze zgniłej zieleni i wałkami na głowie. Nie musiałabymspędzać pół dnia w łazience na osiągnięciu szałowego wyglądu, męcząc się zuczesaniem włosów i make-up’em. Wstawałabym kwadrans przed wyjściem do pracy, apo umyciu się, ubraniu i zjedzeniu śniadania, zostałoby mi jeszcze 5 minut. Mójporanny czas przygotowań zostałby zredukowany do kilkunastu minut, a senznacznie wydłużony.

Gdybymbyła mężczyzną, nie martwiłabym się, widząc, że jakiś koleś ma taką samą bluzkęjak ja. Nie przeżywałabym codziennych dylematów pod tytułem „cholera, w co siędziś ubrać?!” Nie musiałabym co jakiś czas przeżywać załamań nerwowych ihisterycznie krzyczeć: „nie mam co na siebie włożyć!”.

Gdybymbyła mężczyzną, nie zastanawiałabym się, czy ta torebka pasuje mi do tychbutów, bo po prostu bym jej nie nosiła. Nie musiałabym mieć arsenału obuwia itorebek w kolorach tęczy. Wystarczyłyby mi dwie pary butów: sportowe ieleganckie. Szczytem szaleństwa byłoby posiadanie letnich sandałów. Niemusiałabym męczyć nóg używając szpilek o zabójczej wysokości obcasów.

Gdybymbyła mężczyzną, sądziłabym, że depilator to jakieś współczesne narzędzie torturlub gadżet dla lubujących się w masochistycznych praktykach. Pęseta budziłabywe mnie przerażenie i służyłaby mi co najwyżej do wydzierania niepokornychwłosów z nosa.

Gdybymbyła mężczyzną, byłabym nieźle zmotoryzowana. Na pamięć znałabym nazwy milionaróżnych dziwacznych urządzeń i co więcej, umiałabym z nich korzystać. Niemusiałabym wzywać hydraulika, informatyka, czy mechanika. Miałabym tendencję dobycia prymusem w przedmiotach ścisłych i nie straszna byłaby mi obróbkaskrawaniem, geometria wykreślna czy inna mechanika próżniowa. Egzaminy z tychprzedmiotów nie wywoływałyby u mnie częstoskurczu komorowego, bo przyswajanewiadomości byłyby dla mnie „oczywistą oczywistością”.

Gdybymbyła mężczyzną, miałabym szeroko rozwiniętą orientację w terenie i niemusiałabym przeżywać katuszy, gubiąc się na każdym kroku, a później tracącgodziny na odnalezienie właściwej drogi. Mapa nie budziłaby we mnie odruchuwymiotnego i nie powodowała przegrzania się mózgu. Miasta nie byłyby dla mnieolbrzymim labiryntem.

Gdybymbyła mężczyzną, nie miałabym problemów z nauką jazdy i nie przeklinałabym tego,kto wynalazł skrzynię biegów. Byłabym mistrzem szosy, dla którego kierowanieautem to czynność naturalna. Nie panikowałabym, gdybym złapała gumę, bo bezproblemów zmieniłabym koło. I nie musiałabym przy tym zalotnie uśmiechaćsię do przejeżdżających kierowców i trzepotać rzęsami, jak gdybym usiłowałapozbyć się stada much, które przed chwilą wpadło mi do oka.

Gdybymbyła mężczyzną, nie byłabym kobietą i nie doświadczyłabym wielu miłych chwil,które są zarezerwowane tylko dla kobiet.

poniedziałek, 6 października 2008

Paryż - miasto o tysiącu obliczach

Długie jesienne wieczory, często zresztą chłodne i deszczowe, nastrajają mnie melancholijnie. Lubię spędzać je na czytaniu ciekawych książek lub po prostu przeglądając albumy zdjęć. Mam ich mnóstwo. Ciężko mi czasem uwierzyć, że przez te ponad dwa lata udało nam się zwiedzić tyle fantastycznych miejsc i przeżyć wiele niezapomnianych chwil.


   


Ostatnio coraz częściej moje myśli wędrują do tych dni spędzonych we Francji. Oglądam albumy ukazujące Paryż w bogatej palecie barw i… tęsknię. Nie sądziłam, że to miasto wywrze na mnie takie wrażenie. Że po powrocie do Irlandii z wielkim sentymentem będę je wspominać i planować ponowną wizytę w stolicy Francji. Stało się jednak inaczej, a ja nie miałam na to żadnego wpływu.


   


Paryż niespodziewanie ukazał mi całą swoją magię, bezlitośnie rzucając na mnie urok. To miasto nie jest absolutnie takie jak inne metropolie. Ma w sobie coś, co czyni je wyjątkowym. Jest po prostu inne. Nie wiem, czy to zasługa tych przytulnych kawiarenek przepełnionych smakowitymi zapachami, czy też budzących podziw zabytków. A może to coś zupełnie innego? Może to zasługa spokojnych wód Sekwany i licznych statków oferujących turystom niezapomniane rejsy? Jedno jest pewne – na niepowtarzalny klimat Paryża wpływa jego atmosfera, będąca nietuzinkową mieszanką ludzi, zabytków i miejsc.


   


Chyba każdy turysta przebywający w tym mieście miał okazję zauważyć, że paryskie ulice to prawdziwy żywy teatr. Każdego dnia rozgrywa się na nich inne, barwne widowisko nie pozwalające nudzić się widzom. Aktorzy to mieszkańcy tej metropolii: ci zwykli niczym się nie wyróżniający, jak również ci bardziej awangardowi. Jak to już w życiu bywa - na scenie królują ci pierwszoplanowi, łatwo skupiając na sobie uwagę, a tym samym pozostawiając w cieniu tych mniej barwnych twórców przedstawienia.


        

             

Będąc w Paryżu warto na chwilę przystanąć lub przysiąść na jakiejś ławeczce, by w spokoju oddać się kontemplacji obserwowanych obrazów. To doskonała okazja do zaobserwowania rytmu miasta i do tłumu non-stop przewijającego się jego ulicami. Ludzka masa zalewająca paryskie ulice to bardzo oryginalna mieszanka. To nie tylko eleganckie damy odziane w najnowsze kolekcje znanych projektantów i zadbani, powabni mężczyźni w mistrzowsko skrojonych garniturach. To z nimi głównie kojarzy się nam stolica Francji. Paryż to nie tylko oni. To miasto o tysiącu obliczach.


    


Oblicze elegancji, bogactwa i przepychu jest tylko jednym z wielu wcieleń Paryża. Bo Paryż to także biedota i ubóstwo. To także szare, skromne i całkiem przeciętne ubiory jego mieszkańców. Różnice społeczne nie zrobiły wyjątku dla francuskiej stolicy – nie ominęły tego kosmopolitycznego społeczeństwa, lecz mocno odcisnęły na nim swoje piętno. Jak i w innych europejskich stolicach tak i tutaj natrafimy na dwa bardzo przeciwstawne, szokujące wręcz obrazy. Na obraz biednych i nieprzyzwoicie bogatych. Widok bogaczy często przeplata się z widokiem brudnych i zmęczonych życiem bezdomnych, których często jedyną radością jest obcowanie z butelką alkoholu.


    


Mocne zróżnicowanie występuje także w świecie architektury Paryża. I to jest jego wielka zaleta. Miasto nie jest absolutnie nudnym tworem, nudzącym i niczym nie zaskakującym. Paryż cały czas się zmienia, cały czas przechodzi ewolucję. Po raz kolejny na pierwszy plan wysuwają się jego przeciwieństwa architektoniczne: piękne i romantyczne centrum z uroczymi bulwarami niezwykle kontrastuje z nowoczesnymi dzielnicami, gdzie nie sposób nie zauważyć awangardowych budowli. To właśnie te nowoczesne budowle przypominają o ciągłych przeobrażeniach Paryża - miasta, które z biegiem lat nie dostaje zadyszki, lecz nieustannie idzie z duchem postępu.


     


Górujący nad miastem największy wieżowiec, la Tour Montparnasse, jest tylko jednym z wielu nowoczesnych symboli miasta. Niezwykle nowatorskim kompleksem, zupełnie odbiegającym od stylu Paryża jest Miasteczko Nauki i Przemysłu. To tu jawią się turystom atrakcje typu Géode – ogromnej lustrzanej kuli mieszczącej w sobie kino. Ale to ciągle tylko szczyt góry lodowej. Na ślady nowoczesnych paryskich budowli natrafić można w wielu innych miejscach. To ogromne zróżnicowanie stylów czyni Paryż niezwykle ciekawym obiektem dla wszystkich miłośników architektury.


                                 

W przypadku Paryża problem polega na tym, że tego miasta nie da się zwiedzić w tydzień. Na jego dogłębną eksplorację potrzeba dużo, dużo więcej czasu. Jego zabytki są tak piękne i ciekawe, że chcąc się z nimi dokładnie zapoznać, człowiek potrzebowałby miesięcy. Nie jednego lecz wielu. Nie można tu spędzić tygodnia i powiedzieć, że się zwiedziło cały Paryż. To miejsce to po prostu bezbrzeżny ocean zabytków, restauracji, sklepików z pamiątkami i muzeów. Kiedy wydaje się nam, że zapoznaliśmy się z wszystkimi jego najważniejszymi atrakcjami, nagle pojawia się jakąś nowa, godna uwagi. A po niej kolejna i jeszcze jakaś inna...


  


Kilkudniowy pobyt w stolicy Francji absolutnie nie pozwala na zasmakowanie wszystkich jego specjałów – nie tylko tych kulinarnych. Można jedynie chwilowo zaspokoić swój głód – spowodować, że przez krótki czas będziemy czuć się nasyceni. Należy jednak pamiętać, że jest to fałszywe uczucie nasycenia - z czasem głód powróci ze zdwojoną siłą, objawiając się wilczym apetytem. I z tym należy się liczyć!  


                          


W dobie tak wysoko rozwiniętej techniki i tanich linii lotniczych, podróż do Paryża nie jest jednak trudnym zadaniem. Wrócę tam, kiedy poczuję, iż muszę zaspokoić apetyt na to fascynujące miasto o tysiącu obliczach…

sobota, 4 października 2008

Powrót na blogowe łono :)

Wycierpiawszy nieopisane katusze,powracam do świata wirtualnego. Znów byłam na przymusowej kuracji odwykowej –te kilka dni bez dostępu do internetowego świata  to było prawdziwe piekło! Ręce same się rwałydo klawiatury, oczy do czytania blogów, a nogi automatycznie prowadziły do stanowiskakomputerowego ;) Po latach korzystania z tego cudownego wynalazku wyrobiłam jużsobie pewne nawyki. Głód internetowy z dnia na dzień stawał się coraz większy icoraz częściej dawał o sobie znać. Co prawda w nocy nie śniły mi się komputery,ale nie jestem pewna, co nastąpiłoby za parę dni, gdybym dziś nie powróciła dointernetowej rzeczywistości.

To wręcz niesłychane, jakczłowiek potrafi się uzależnić od dobrodziejstw współczesnego świata. Nasiprzodkowie doskonale funkcjonowali bez GPSów, laptopów, DVD, iPodów, aparatówcyfrowych i innych bajerów. Nie wysyłali SMSów, nie robili zakupów on line, a mimo to byli szczęśliwi i świetnie sobieradzili. Dobierali się w pary bez pomocy portali randkowych, a miłosne wyznaniawysyłali tradycyjnym listem, nie zaś superszybkim mailem. Dziś mało kto potrafisobie wyobrazić życie bez tych wszystkich cudownych wynalazków.

Z bólemprzyznaję, że wśród tych osób jestem też ja. Poszłam śladami milionów innych użytkowników internetowych, którzy wpadli w macki uzależnienia od sieci. I choć ten nawyk nie do końca jest typowym nałogiem, od czasu do czasu odczuwam jego negatywne skutki. Choć niezwykle cenię sobie słowopisane zawarte w książkach, a mój świat nie kręci się wyłącznie wokółInternetu, nie mając do niego dostępu, czuję się tak, jakby brakowało mijakiejś istotnej części mnie – kończyny lub członka [ciała], jak kto woli ;)

Dziękując Wszechmogącemu za Internet,nadrabiam zaległości, jakie zrodziły się w ciągu tych kilku dni, a – wierzcie mi- jest co nadrabiać. Wasze blogi leżą i kwiczą, maile czekają na wysłanie, wspomnieniaz wycieczki do Francji również wołają o pomstę do nieba… Najwyższa pora uciszyćich nawoływania :)

Do poczytania wkrótce!