poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ludzie pytają, Taita odpowiada

Pojawiają się sezonowo niczym tornada w USA, a wtedy prawie nie ma bloga, który by się przed nimi ustrzegł. Mowa o wszelkich zabawach i łańcuszkach blogowych. Po jednym z najnowszych – Liebster Blog – zostało już tylko wspomnienie, a mnie 33 pytania zadane przez trzech różnych blogerów. Nie lubię wchodzić w nowy rok z niezamkniętymi sprawami, zatem czas wywiązać się z tego nieco przeterminowanego zadania. Poniżej znajdziecie zestaw pytań i moich odpowiedzi. Zamieściłam je zgodnie z kolejnością otrzymania wyróżnienia w ramach Liebster Blog.



Ćwirek:

1.Co byś zrobił/ła gdyby udało Ci się wygrać 1 mln euro? Kupiłabym wymarzony dom [najlepiej w cieniu Matterhornu] z dużym pastwiskiem dla dwóch koni, SUV-a, udałabym się na długi urlop. Część pieniędzy rozdałabym bliskim i potrzebującym, a pozostałą zainwestowała.
2.Koncert na żywo czy płyta cd w zaciszu domowego ogniska?
Koncert, bo zawsze dostarcza większych wrażeń. Płyt rzadko słucham w domu, za to zawsze w aucie. 
3.Motto, które przyświeca Ci każdego dnia – czy jest takie?
Byle do piątku ;)
4.Jak długo zajmuje Ci utworzenie wpisu na blogu?
Różnie z tym bywa, czasami godzinę, czasami nawet trzy. Posty podróżnicze zabierają mi najwięcej czasu [wybór zdjęć, obróbka, wyszukanie odpowiednich informacji...]
5.W jaki sposób spędziłbyś/łabyś miesięczne wakacje?
We dwójkę, zwiedzając szwajcarskie wioski, miasta i miasteczka. Tym razem bez pośpiechu.
6.Ulubiony alkohol?
Nie przepadam za alkoholem, ale jeśli już po jakiś sięgam, to tu pomocne są czerwone wina, Baileys, Irish Mist, Smithwick’s i Guinness.
7.Turystyka na tzw. dzikolca, czyli namiot gdzie popadnie, krzaczory, brak wygód i zmęczenie czy hotel z prysznicem oraz zaplanowana podróż?
Łazienka musi być, bo nie znoszę kłaść się do łóżka bez mycia. Hotel lub B&B, podróż zaplanowana przeze mnie.
8.W jakiej formie widzisz swojego bloga za 5 lat?
Nie widzę. Nie wiem, czy za rok będę pisać, a co tu dopiero mówić o 5 latach.
9.Drzewko świąteczne żywe czy sztuczne? Sztuczne.
10. Jaki jest Twój największy talent?
Rzekłabym, że talent do wnerwiania innych.
11. Z jaką sławną osobą chciałbyś/chciałabyś się spotkać?
Znalazłoby się kilka osób ze świata filmu.

Ewa:

1.Ulubiony film/książka? Nie umiem wskazać tylko jednej pozycji, mam ich wiele. Z filmów: W Imię Ojca, Rock’N’Rolla, Gliniarz, In Bruges... Z książek: „Nieznośna lekkość bytu” Kundery, „Germinal” Zoli, „Życie przed sobą” Romaina Gary’ego, „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego... 
2. Ulubiony deser?
Ciasta: tiramisu, makowiec...
3. Jaką formę relaksu lubisz najbardziej?
Zwiedzanie, czytanie, oglądanie ciekawych filmów, spotkania z bliskimi, przebywanie z końmi...
4. Trzy najgorsze wady u facetów?
Ciężko wybrać tylko trzy: głupota, brak higieny, agresja?
5. Czy lubisz niespodzianki?
Zależy jakie. Nie lubię niespodziewanych wizyt.
6. Gdybyś mogła urodzić się raz jeszcze, co byś zmieniła?
Parę rzeczy, ale zdecydowanie nie rodzicielkę.
7. Marzenie do spełnienia na już? Wygrana na loterii? :)
8. Czy lubisz święta? Jakie?
Tak, Boże Narodzenie najbardziej.
9. Czy łatwo Cię zdenerwować?
Czasami tak, innym razem nie – zależy od samopoczucia.
10. Z jakim typem ludzi nie mogłabyś wytrzymać w jednym pomieszczeniu godziny?
Z zarozumiałym osobnikiem, nie dbającym o higienę i nadużywającym wulgaryzmów.
11. Czego się boisz? Śmierci moich bliskich.

Mleczkowa:

1. Szklanka do połowy pełna czy pusta? Różnie z tym bywa, choć staram się spostrzegać ją jako w połowie pełną.
2. Trzy rzeczy bez których nie wyobrażasz sobie pobytu na bezludnej wyspie? Tylko trzy? Zapas wody pitnej, żywności i flar sygnalizacyjnych ;)
3. Co najbardziej lubisz robić w wolnym czasie? Chodzić do kina, czytać, zwiedzać…
4. Co teraz czytasz? „Silver Linings” Martina Fletchera i przymierzam się do „Duchów Belfastu”
5. Jak nazywała się Twoja pierwsza miłość? :) A bo ja pamiętam, która była pierwszą ;)
6. Co pierwsze myślisz kiedy się budzisz? Nie chcecie tego wiedzieć.
7. Co najbardziej lubisz w Świętach Bożego Narodzenia ? Magiczną atmosferę, jaką roztaczają. Kościół wypełniony dźwiękami ulubionych kolęd, Pasterkę, przygotowywanie prezentów dla bliskich.
8. Na jaką sesję zdjęciową chciałabyś wydać upominkowy bon? Zdecydowanie wolę robić zdjęcia niż być fotografowaną. Gdybym musiała... na sesję stylizowaną na życie w XIX wieku?
9. Góry czy morze? Góry. Koniecznie wysokie, ale połączenie morza i gór też uwielbiam.
10. Mężczyzna marzeń to....? (i tu można podać konkretny wzór do naśladowania lub ogólny opis) Inteligentny, mądry, dowcipny, męski, zaradny, opiekuńczy, wierny. Wysoki, dobrze zbudowany. Koniecznie z dużym... poczuciem humoru!
11. Potrawy słodkie, słone czy ostre? Dobrze doprawione :) Nie za ostre i nie za słone.

Uff, dobrze mieć to za sobą! Nikogo nie typuję, bo większość osób już brała w tym udział, a poza tym teraz macie ważniejsze rzeczy na głowie. A Ewie jeszcze raz serdecznie dziękuję za niedawne przyznanie mi odznaczenia ‘Blog of the year 2012’.

piątek, 28 grudnia 2012

Jasełkowe perypetie

- Nasze przedstawienie nie zaczyna się o 19:00 tylko o 18:30 – rzekł mój znajomy sześcioletni Irlandczyk, dumny przedstawiciel Senior Infants.


- Seriously?! Ale nie próbujesz mnie zrobić w konia, co? – odpowiedziałam powątpiewając i nie bardzo rozumiejąc, dlaczego nagle – na dzień przed występem - szkoła miałaby przesunąć godzinę występu dzieci w szkolnych jasełkach.


- Nie kłamię – zarzekał się mały. Jak nie wierzysz, to popatrz do mojego dzienniczka, tam mam zapisane.


- Dobra, pokaż.


Patrzę i odczytać nie mogę, bo mały zdaje się zdradzać nadzwyczajne predyspozycje do pracy w konspiracji. Widzę przed nim świetlaną przyszłość jako agenta do kodowania wiadomości – odszyfrowanie tego co nabazgrał graniczy z cudem. I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli znalezienie świętego Graala albo Bursztynowej Komnaty nie wydaje się być łatwiejszym zadaniem.


Kłamał. Po skonsultowaniu wpisu z jego autorem, okazało się, że jasełka faktycznie zaczynają się wcześniej. Ale nie o 18:30 tylko kwadrans po szóstej.


- Bez sensu, wiesz? To w takiej sytuacji nie mogę Ci obiecać, że się pojawimy na Twoim występie. Połówek kończy pracę dopiero o 18:00, zanim dotrze do domu...


- Nasza grupa ma występować jako pierwsza.


- A to tym bardziej źle się składa. No nic. Zadzwonię do Połówka i mu przekażę.


***


Szczęśliwym trafem Połówek urwał się z pracy nieco wcześniej i już jakieś pięć po szóstej jechaliśmy do lokalnego GAA Centre, gdzie miały się odbyć długo wyczekiwane jasełka. Dość przestronna sala zapełniona była dopiero w 1/3. Omijając krzesełka z adnotacją reserved wyszukaliśmy przyzwoite miejsca dla siebie i rozpostarliśmy się wygodnie, od czasu do czasu zapuszczając żurawia na prawo i lewo w celu wyłapania twarzy znajomych i ich dzieci.


Nie zdziwiłam się, kiedy zegarek wskazał 18:15, a sala nadal nie była zapełniona. Nie wspominając o występie, który miał się przecież właśnie zacząć. So typical!


Piętnaście minut później nadal było gwarno jak w ulu. Znajomi dotarli, ale przedstawienie nadal się nie zaczęło. I, co gorsza, nic nie wskazywało na to, że się wkrótce zacznie.


Światełko w tunelu pojawiło się gdzieś w okolicach 18:40, kiedy do mikrofonu dobrał się dyrektor szkoły i oznajmił, że to już tuż, tuż, tylko oczekujemy jeszcze przybycia najważniejszej osoby. Dobra, poczekałam pół godziny, to zaczekam jeszcze parę minut – pomyślałam.


W efekcie o 19:00 na scenie wreszcie zaczęło się coś dziać. Pojawiła się pierwsza, najmłodsza grupa i od tego momentu czas zaczął płynąć przyjemnie i dość szybko. Już po kilku minutach śledzenia zachowania dzieci, można było wyłowić pierwsze talenty aktorskie. Z przykrością stwierdziłam, że mój znajomy zdecydowanie bardziej wpisuje się w grupę statystów niż showmenów. Choć wielokrotnie przerabialiśmy wspólnie cały scenariusz przedstawienia, a mały znał go na pamięć, na scenie – nie wiedzieć czemu – praktycznie milczał. Gdyby jakimś cudem zniknął wtedy ze sceny, chyba nikt poza naszą gromadką nie odnotowałby jego tajemniczej nieobecności. To też po części wyjaśniało, dlaczego nauczycielka nie obsadziła go w jednej z głównych ról i nie dała żadnej solowej kwestii mówionej.


Co nie zmienia faktu, że i tak wpatrywaliśmy się w niego z wielkim uśmiechem na twarzy i komentowaliśmy co zabawniejszą mimikę lub ruchy ciała. Ale to i tak było niczym w porównaniu z rozentuzjazmowaną mamuśką i jej siostrą z sąsiedniego rzędu. Od razu było widać, że kobieta stawia swoją pociechę na piedestale tak wysokim, że dziecko musi mieć głowę w chmurach. Bowiem w czasie występu drugiej, starszej grupy, wydawało się, że krzesło mamuśki wyścielone jest gwoździami. Kobieta nieustannie podrywała się z miejsca, machała w ciemności do swojej pociechy – która w żadnym razie widzieć jej nie mogła – a dla uskutecznienia swego działania dodawała efekty dźwiękowe i wymachiwała włączonym iPhonem. Świecącym ekranem w stronę sceny.


Po nieco słabszym i mniej interesującym dla mnie wystepie drugiej grupy nastała przerwa. I jasność. Światła wyznaczyły Połówkowi zbawienną drogę do toalety, a dyrektor szkoły gorąco zaczął namawiać do wzięcia udziału w loterii. Nagrody ulokowano na samym początku sali, a co bardziej sceptyczni pofatygowali się, by ocenić, czy warto pozbyć się z portfela kilku euro na los.


Panie hostessy zgrabnie lawirowały wśród tłumu, sprzedając jeden ‘pasek’ złożony z kilku numerków za 5 euro, a trzy za 10. Pech chciał, że Połówek udał się do WC w towarzystwie portfela, co przysporzyło mi nieco zgryzoty, bo zapragnęłam zmierzyć się z fortuną i nabyć loteryjne bileciki, a żadną gotówką nie dysponowałam. Przezornie zadbałam jednak o to, by przed wyjściem z domu zabrał jakieś drobne. Tak na wszelki wypadek. Na loterię na przykład.


Przed trzecim, najdłuższym występem, mieliśmy już w garści trzy paski z loteryjnymi numerkami i byliśmy o krok od przekonania się, czy zrobiliśmy dobry użytek z 10 euro. Przedstawienie - choć pomysłowe, zabawne i świetnie zagrane -  było nieco przydługie. Choć wcale nie byłam przekonana, czy to czasem trudy dnia nie dają mi się we znaki.


Jasełka zamknął skecz w wykonaniu jednego z uczniów i dyrektora. I właśnie to – jak potem słusznie zauważył Połówek – pokazało, jak wiele luzu i dystansu do siebie mają Irlandczycy. Pokrótce wyglądało to tak: dyrektor pytał, chłopiec udzielał błyskotliwych i żartobliwych odpowiedzi. Mała próbka:


Jak nazywa się osoba, która mówi mimo tego, że wszyscy stracili zainteresowanie i nikt jej nie słucha? – Nauczyciel - odparł chłopiec błyskając zębami w szerokim uśmiechu.


A wyjaśnisz mi coś, Brian? - zapytał dyrektor. Wszedłem do waszej klasy i powiedziałem, żeby wszyscy głupi wstali, kiedy zamknę oczy. Jak je otworzyłem, stałeś tylko Ty. Dlaczego? - Bo nie chciałem, żeby Pan był jedynym stojącym – odparł chłopiec.


To tylko maleńki fragment wymiany zdań między tą dwójką. Było dużo śmiechu i zabawy, a widownia nagrodziła duet gromkimi brawami.


Przedstawienie niespodziewanie dostarczyło nam wielu pozytywnych emocji i choć trwało zdecydowanie dłużej niż się spodziewaliśmy, przez co do domu wróciliśmy dopiero wpół do dziesiątej, nie żałowaliśmy czasu, który bezpowrotnie minął. Tym bardziej, że zgarnęliśmy jedną z nagród, co okazało się być naprawdę ewenementem godnym odnotowania. Wszak ja niczego w życiu nigdy nie wygrałam. A tu konkurencja była spora – bileciki loteryjne kupował niemalże każdy z kilkusetosobowej publiczności. Jak stwierdziła siedząca obok znajoma lustrując naszą nagrodę – była warta więcej niż 10 euro. Nasze szczęście było tym większe, że nasz kupon wylosowano na samym początku, dzięki czemu mieliśmy z czego wybierać, jako że nagrody były rozdawane na zasadzie „zwycięzca bierze to, co mu się podoba”.



Irlandczycy pokazali, że umieją się bawić. Szkoda tylko, że chcąc punktualnie rozpocząć jakiś występ, trzeba ich zacząć gromadzić już 45 minut przed czasem.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Niewolnica tradycji


Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małym i niewinnym dzieckiem, nieświadomie zaszczepiono mi sympatię do Bożego Narodzenia. Bo tak się składa, że mój rodzinny dom zawsze wypełniony był świątecznymi zapachami, jako że moja Mama – jak przystało na strażniczkę domowego ogniska – zawsze dbała o to, by na naszym świątecznym stole gościły ulubione przysmaki całej rodziny. Koniecznie domowej roboty. Uwielbiałam ten widok Mamy krzątającej się po kuchni, choć wtedy tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, ile trudu, wysiłku i czasu wymagają te wszystkie przygotowania.


Było najprawdziwsze sianko ze stajni dziadka, miejsce dla niezapowiedzianego gościa, były opłatki dla nas i dla naszych czworonogów. Nie było za to prezentów pod choinką, bo przecież tak naprawdę to nie o nie chodzi w tych świętach, prawda? Było kameralnie, skromnie, ale mimo to uroczo i nastrojowo. Magicznie. Nigdy nie czułam się poszkodowana z tego powodu, że w moim rodzinnym domu nie było wigilijnej tradycji obdarowywania się prezentami. Nie byłam biednym dzieckiem. Dla mnie były i są nimi dzieci, które dostają mnóstwo prezentów, ale nic poza tym – żadnego uczucia, żadnej troski.


Uwielbiałam nocne wyprawy na Pasterkę, kiedy pod butami trzeszczał śnieg, a w nos kąsał mróz. Bardzo lubiłam ten moment, kiedy kościół wypełniał się dźwiękami moich ulubionych kolęd. Miało się wtedy wrażenie – jak to fajnie ujął znajomy blogowy – że świątynia „za chwilę uniesie się w powietrze i poszybuje do nieba”. Nawet wspólne oglądanie ‘Kevina samego w domu’ miało swój urok. Uwielbiałam to wszystko i nadal uwielbiam.


Na dobrą sprawę to mogłabym sobie darować te wszystkie przygotowania świąteczne. Rozłożyć się wygodnie na kanapie i cieszyć się tym, jak mi dobrze, bo do końca roku mam wolne i wreszcie czas na odpoczynek. Ale nie chcę i chyba też nie potrafię. Bo jeśli chociaż raz odkryło się magię prawdziwych świąt, poznało ich urok, to już zawsze będzie się dążyło do tego, by tę niepowtarzalną atmosferę odtworzyć.


Dlatego sprzątałam, z przyjemnością wybierałam upominki dla bliskich, gotowałam i piekłam. Dlatego wczoraj zamiast bezczynności wybraliśmy spowiedź, rozwożenie prezentów i kilkugodzinne urzędowanie w kuchni. Połączenie mocy dało ogrom satysfakcji i apetyczne rezultaty: mamy sernik, bigos, pierniki, kruche ciastka, barszcz czerwony z uszkami, rybę po grecku, sałatki śledziowe. I zupę grzybową z najprawdziwszymi, nieziemsko aromatycznymi grzybami. Prosto z polskich lasów.


No i potwierdziło się, że Wigilia to dzień cudów: dotarły długo wyczekiwane przesyłki z Polski, a i moja szczęśliwie wylądowała dziś w rękach adresata. Dobra rada na przyszłość: nie wysyłajcie bliskim za granicą cięższych przesyłek za pomocą poczty polskiej. Kurier jest znacznie bardziej efektywny. I często tańszy.


Dziś prawie nic więcej mi nie potrzeba do szczęścia. Prawie, bo do pełni ideału brakuje mi tylko śniegu. Niestety wokół mnie tylko zieleń, a słońce od samego rana intensywnie rozświetlało mi kuchnię. Zdaje się, że po mroźnym początku grudnia zima się dezaktywowała. Miło by było, gdybym jutro wstała z łóżka - i patrząc przez okno – rzekła: ‘biało mi!’. Zielono jest mi już od dawna.


Niech te święta będą dla Was naprawdę przyjemnym czasem. Niech będą spędzone w zdrowiu, pogodnej atmosferze, szczęściu i radości. Życzę Wam beztroski, dużo śmiechu, wybornego towarzystwa i głębokich przeżyć duchowych, bo to one powinny być istotą Bożego Narodzenia. Bądźcie szczęśliwi i nie zapomnijcie uszczęśliwiać innych. A jeśli jeszcze nie zdołaliście odkryć magii Bożego Narodzenia, to życzę Wam, by kiedyś nadszedł taki dzień, kiedy tego dokonacie. Spełnienia marzeń i dużo dobra w nadchodzącym roku.


No i oczywiście do zobaczenia na moim blogu! :)

wtorek, 18 grudnia 2012

Wieczór z psychopatami

Mam pomysł na wieczór! – wypalił przy kuchennym stole Pomysłowy Dobromir. Chodźmy do kina! Jeszcze biedak nie zdążył zamknąć ust po wypowiedzeniu zdania, a ja już skontrowałam go dwoma ALE.


- ALE przecież „Nędznicy” jeszcze nie weszli do kina – rzekłam, mając w pamięci odgrażającego się Połówka i jego zapewnienia, że „na ten film na pewno mnie wyciągnie”.


- Nieee, nie na „Nędzników”. Na „Seven psychopaths”.


- ALE to... komedia? – dodałam niepewnym głosem przypominając sobie widziany kiedyś zwiastun.


- Tak, to film, którego reżyserem i scenarzystą jest Martin McDonagh, gość od „In Bruges”.


- Aaaa, jak tak, to idziemy!


Martin McDonagh był także odpowiedzialny za produkcję „Gliniarza” [The Guard]. Obydwa wspomniane filmy bardzo lubię i to sprawiło, że nie protestowałam.


***


Ostatnio w dość krótkich odstępach czasu byłam trzy razy w kinie. O ile dwa pierwsze seanse uważam za naprawdę udane, tak po tej ostatniej wizycie – na przekór znanemu powiedzeniu - mam ochotę rzec: third time unlucky.


„Siedmiu psychopatów” - najnowszy film Martina McDonagh ma solidną i znaną obsadę, co na samym starcie daje mu plusa o całkiem sporych rozmiarach. W głównej roli Marty’ego widzimy Colina Farrella wcielającego się w irlandzkiego scenarzystę chwilowo przeżywającego ‘zatwardzenie intelektualne’. Marty ma tytuł swojego scenariusza [„7 psychopatów”] i mglisty zarys historii, którą chciałby opowiedzieć. Ma też słabość do alkoholu i dość oryginalnych przyjaciół parających się... kradzieżą psów w celu uzyskania nagrody od zrozpaczonych właścicieli. Wydawać by się mogło, że największą zmorą Marty’ego jest jego brak weny. I tak chyba jest aż do pewnego niefortunnego dnia. Jego kumple Billy i Hans – w tych rolach odpowiednio Sam Rockwell i Christopher Walken -  kradną bowiem psa rasy shih tzu, pupilka pewnego gangstera. Pies jest miniaturowy, ale ściąga na głowę przyjaciół gigantyczne problemy. Charlie, jego właściciel [w tej roli Woody Harrelson], kocha psiaka miłością bezgraniczną i jest gotów urządzić jesień średniowiecza każdemu, kto stanie mu na przeszkodzie w odzyskaniu szczekającego Bonny'ego. I tu wypadałoby zamilknąć na temat fabuły, a  przejść do argumentów przemawiających za moja nową teorią third time unlucky.


Dziwny to był wieczór, dziwny to był film i dziwni byli ludzie w kinie.


Komedie kryminalne, bo za taką uchodzi Seven psychopaths, oglądam i nawet lubię. Ale w czasie tego seansu było kilka takich scen, na widok których krzywiłam się z niesmakiem i odwracałam głowę. Królik chłepczący krew, podrzynanie sobie gardła, czy też odcinanie komuś głowy piłą to nie są obrazki, które lubię i chcę oglądać. Przemocy mówię „nie” – tak w prawdziwym świecie, jak i tym filmowym. Nie lubię krwi wylewającej się hektolitrami i brutalnych scen. Już jakiś czas temu wyrosłam z dziecinnego upodobania do oglądania horrorów. Tyle, że ten film nie był tanim horrorem i wspomnianych scen było zaledwie kilka. Dużo więcej za to – i o tym koniecznie należy wspomnieć – było scen, kiedy widownia parskała głośnym śmiechem. Bo „7 psychopatów” to nade wszystko komedia z dużą dawką czarnego humoru. Nieco może absurdalnego, ale mimo wszystko pobudzającego do głośnego śmiechu. Już sama historia nieszczęsnego czworonoga i bezgranicznej miłości twardego gangstera do małej, futrzanej kulki jest zdecydowanie absurdalna, ale także w pewnym sensie ujmująca i zabawna.


Bardzo dobra gra aktorska to niewątpliwy atut filmu. Duże wrażenie zrobiła na mnie rola Sama Rockwella, który wprost idealnie wcielił się w swoją postać i jak dla mnie przyćmił grę swych zacnych partnerów. Jego wizja końcówki scenariusza Marty’ego jest wprost niesamowita i zrodzić się mogła chyba tylko w głowie prawdziwego wariata. Sala ryczała ze śmiechu. My zresztą też.


Jakie było nasze pierwsze skojarzenie po projekcji tego filmu? Dziwny. To jedno słowo padło praktycznie równocześnie z naszych ust. Czułam, że muszę dać sobie czas na przemyślenie go, na stwierdzenie, czy był bardziej na tak czy na nie. To specyficzny film dla dość specyficznego odbiorcy. Czuję, że muszę obejrzeć go jeszcze raz. Oswoić się z nim, bo czasami dopiero za drugim razem doceniam daną produkcję. Tak było na przykład z osławionym Pulp Fiction Tarantino. Po pierwszym obejrzeniu stwierdziłam: ale czym się tak wszyscy zachwycają? Po drugim nadal nie miałam dokładnej odpowiedzi, bo tak naprawdę ciężko jej udzielić, ale wiedziałam, że film jest po prostu niepowtarzalny i takiż ma właśnie klimat. Czuję, że to może być właśnie przypadek „Siedmiu psychopatów” tym bardziej, że wiele osób porównuje go do twórczości braci Coen i Tarantino.


Trzeba mieć poważne zatargi z Tym Na Górze, by na sali liczącej sobie spokojnie z dwieście miejsc trafić na parkę, która swobodnie mogłaby robić za tytułowych psychopatów. No bo powiedzcie mi, od kiedy chodzi się do kina tylko po to, by sobie POGADAĆ? Durna  - i przygłucha? - parka nawijała przez jakieś półtorej godziny i tylko w nielicznych momentach spoglądała na ekran. Kompletna głupota i marnotrawienie pieniędzy. Tyle różnych pubów w mieście, tyle restauracji i innych knajpek typu take-away, a oni musieli akurat przyjść do kina na POGAWĘDKĘ, by zakłócać swoim sąsiadom wypowiadane w filmie kwestie i odbierać całą przyjemność z seansu. A już wydawało się, że będzie tak pięknie, kiedy fotele w naszym sąsiedztwie świeciły pustkami...


W efekcie zamiast się zrelaksować po męczącym tygodniu w pracy siedziałam wściekła i syczałam pod nosem przeróżne „życzenia”, z których: „niech Cię dopadną wszy łonowe, ty gadatliwy ciulu!” było jedynym, które nie trzeba by było ocenzurować przed publikacją. Zwyczajnie nie było możliwości „wyłączenia się” i udania, że wokół panuje cisza absolutna. Nie dało się, bo parka była niczym najbardziej natarczywa pszczoła latająca przed nosem. Kiedy już się łudziłam, że ich „bzyczenie” dobiegło końca, pszczoła atakowała ze zdwojoną siłą, a ja bezradnie rozglądałam się za miejscem, gdzie mogłabym się przesiąść. I powstrzymywałam się, by z całej siły nie kopnąć smarkacza w tyłek tak, by mu się przesunął na górną partię pleców. Może by go to nie uciszyło, ale przynajmniej miałby po mnie pamiątkę w postaci garba. I szansę na rolę Quasimodo w szkolnym teatrzyku.


Zdaje się, że wypada zrobić sobie przerwę od kina. Tak przynajmniej do stycznia, bo wtedy na wielki ekran wchodzi „Lincoln”. No i „Nędznicy”, których Połówek na pewno mi nie odpuści.


Nie mówcie, niech zgadnę... Nikt nie zamierza lecieć do kina na spotkanie z psychopatami, co?

czwartek, 13 grudnia 2012

Folk'n'roll w wykonaniu The High Kings

Zobacz, zobacz, co dostałam od Mikołaja! - moja znajoma kilkulatka powitała mnie niezwykle podekscytowana z dumą prezentując puzzle „At the stable”. Nie łączą nas żadne więzy krwi, ale podzielamy tę samą pasję do koni.

Tego samego dnia powiedziała mi coś jeszcze: Wiem, skąd Mikołaj bierze prezenty! Z SZAFY MAMY! Jej starszy brat znacząco potaknął, jakby uprzedzając moje zdziwienie. A mała kontynuowała: Nooo, musiał je stamtąd zabrać, kiedy poszliśmy spać!

Rozbawiły mnie ich próby rozkminienia tego całego tajemniczego Mikołaja bezczelnie buszującego w szafie rodziców. Może w ich oczach jestem starą prukwą, która jakimś cudem jeszcze żyje, ale nie zapomniałam, że sama kiedyś byłam dzieckiem.

Zdaje się, że święty Mikołaj też nie zapomniał o mnie, choć od dawna nie zostawiam już na parapecie listów zaadresowanych do niego. W mikołajkowy czwartek Poczciwina podarował mi bilet na koncert moich ulubieńców i łaskawie dorzucił jeszcze jeden dla osoby towarzyszącej. Nawet nie zdążyłam zapytać, czymże sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie i jak mogłabym się odwdzięczyć – zasalutował, puścił oczko, gwizdnął na Rudolfa o Czerwonym Nosie i tyle go widziałam. Za to przez całe dwie godziny mogłam do woli patrzeć na The High Kings, którzy po raz kolejny udowodnili, że nie bez kozery zwą się Arcykrólami. Scena to ich przeznaczenie, drugi dom, a oni niezawodnie na niej rządzą. Wiedziałam to już rok temu po ich koncercie w The Olympia Theatre, a teraz tylko potwierdziło się to, co odkryłam już wcześniej.

Ale po kolei. Ordnung muss sein!

Przed 20:00 już siedzieliśmy na sali w Court Hotel w stolicy hrabstwa Offaly, gdzie odbyć się miał koncert, a ja bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej karciłam się za moją opieszałość: głupia, głupia, głupia! Gdybym zrezygnowała z pindrzenia się, nie malowała paznokci i o dziesięć minut skróciła nawijanie pukli na szczotkę, teraz siedziałabym jakieś trzy, cztery rzędy bliżej sceny. Hotelowa salka była zdecydowanie mniejsza niż ta w teatrze, ale krzesełka ustawione były na poziomej powierzchni, co w przypadku 2xW [Wysokiego Widza] oznaczało tylko jedno: ktoś będzie komuś zasłaniał. W tym momencie okazało się, że jeżeli miałam w sobie cokolwiek z dobrodusznej Matki Teresy, to niechybnie zostało to na zewnątrz przed wejściem do hotelu: wolałam zasłaniać innym niż mieć zasłonięte.

Wybór krzesełek był całkowicie dowolny. Widać organizatorzy hołdowali idei „kto pierwszy ten lepszy”, a jednocześnie mieli w sobie głębokie pokłady wiary w publikę i jej odpowiednie zachowanie. Słusznie zresztą, bo gorszących scen nie zanotowano, a ci, którzy przybyli później, z klasą przyjęli na klatę tytuł losera i z pokorą zaakceptowali punkty widokowe w dalszych rzędach. Nie próbowali podstępnie wykolegować wrogów ze strategicznych rzędów znajdujących się bezpośrednio koło sceny.

Na bilecie widniała godzina 20:00, ale i tym razem okazało się, że nie jest to rzeczywisty czas rozpoczęcia koncertu The High Kings ani nawet występu ich supportu. Zapomniałam przecież, że była to 20:00 czasu irlandzkiego, co w praktyce oznacza tylko jedno: opóźnienie. Jakiś kwadrans później na scenie pojawił się młodzieniec w kapeluszu, który wcześniej przemknął koło mnie na korytarzu, pozostawiając po sobie zapaszek pretensjonalności. Na szczęście to niezbyt korzystne wrażenie zostało przez niego dość szybko zatarte. Mark Boylan, mający nie więcej niż piętnaście lat, okazał się ciekawszym supportem niż zeszłoroczna Róisín O. Nie usypiał publiki, nie gwiazdorzył, a nawet zaprezentował swoją piosenkę, która – jak stwierdził Połówek – dodała mu pewności siebie.


Arcykrólowie pojawili się na scenie o 20:45 i od razu zebrali gorące oklaski. Wyglądali niemalże tak, jak wtedy w dublińskim teatrze, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich na żywo: w ich ubiorze – jak zawsze zresztą - dominowały stonowane, ciemne barwy. Ich talent nie potrzebuje tandetnych ozdobników i szokujących dodatków. I bez tego ma swój rynek zbytu. Również tym razem rozpoczęli swój show od skocznej piosenki Rocky Road To Dublin. Umiejętnie wprowadzili w dobry nastrój publikę, która już chwilę później klaskała tak, jak jej zagrano. Wesoło podrygiwała i zdecydowanie nie oszczędzała swoich kończyn – zarówno tych dolnych, jak i górnych.

 

Kiedyś zadano Arcykrólom pytanie, skąd wziął się ich talent muzyczny. Brian odpowiedział wtedy: it’s in the veins. It’s in the blood. Myślę, że nie tylko to mają we krwi, ale także coś, co jest niesłychanie ważne w życiu, a nie tylko na scenie - umiejętność pracy z tłumem, fantastyczną zdolność pozyskiwania sobie sympatii i przełamywania lodów. Oni to mają, oni po prostu wiedzą how to work a crowd.

Miło było na nich patrzeć i wiedzieć, że to, co robią, nie jest wykonywane ze ślepej miłości do pieniądza. Martin, jak przystało na najstarszego, był niezwykle opanowany i zrównoważony. Nawet przy tych wyjątkowo skocznych kawałkach jego choreografia ograniczała się do wybijania rytmu prawą stopą. Prostota i ascetyzm zawsze w cenie? Darren nie bardzo miał pole do popisu, bo przez większość czasu ‘przykuty’ był do syntezatora i akordeonu. Finbarr rozbrajał nas swoim wyrazem twarzy i chyba przez ¾ koncertu miał zamknięte oczy. A Brian niezmiennie wywoływał mój uśmiech. Dawał z siebie więcej niż to konieczne, udowadniał, że ma rogatą i przebojową duszę. Pił wodę, pocił się, wycierał ręcznikiem i dalej szalał na scenie. Jako najmłodszy członek zespołu ma do tego prawo, prawda? W czasie jednej z ostatnich piosenek zszedł ze sceny i podszedł do babki, która siedziała na skraju rzędu. Albo usiadł jej na kolanach albo odstawił dla niej taniec bioder. Nie widziałam dokładnie, ale i tak chciałam z zazdrości odgryźć jej głowę. A jego muszę następnym razem zapytać, co bierze, że aż tak tryska energią.


W czasie jednej z piosenek wykonywanych acapella, kiedy muzycy stali bardzo blisko siebie i śpiewali do tego samego mikrofonu, pomyślałam sobie, że mam przed sobą grupkę dobrych znajomych. Ludzi, którzy poszli razem do pubu, wypili sobie nieco, a teraz wyśpiewują swoje radości i smutki. Nie, żeby fałszowali – po prostu sprawiali wrażenie takich… niezwykle ludzkich. A przecież sukces, który odnieśli, mógł ich zmanierować, uderzyć im do głowy, odebrać pokłady pozytywnej energii, która od nich bije.


Tym razem nie było żadnej przerwy w występie. Panowie dzielnie znosili trudy koncertu, a jedyne chwile „bezczynności” mieli wtedy, kiedy zamiast śpiewać rozmawiali z publiką. Były za to ulubione przeze mnie samodzielne „wykony” każdego z nich. Brian złożył hołd swemu zmarłemu w zeszłym roku tacie, Seanowi, który – jak sam podkreślił – wspierał go i udzielał mu wszelkich rad. Sean był muzykiem, reprezentował Irlandię na Eurowizji w 1967 roku i praktycznie do samego końca swych dni występował i raczył publikę swą muzyką. To dla niego Brian zaśpiewał The Rare Old Times. Nie zawiódł mnie też Darren w swoim popisowym wykonaniu The Town I Loved So Well. Więcej emocji, pasji i serca chyba już nie można było zawrzeć w tym występie. Z całym szacunkiem dla pozostałych członków zespołu – uważam, że tej piosenki żaden z nich nie zaśpiewałby lepiej.


Kiedyś nie sądziłam, że będę chodzić na koncerty irlandzkiej muzyki ludowej. Dzięki The High Kings odkryłam, że muzyka folk może relaksować, działać kojąco na duszę, dostarczać rozrywki, a nawet wzruszać. To oni ukazali mi nowy wymiar tego gatunku muzycznego. To, czego niekoniecznie dało się słuchać w wykonaniu irlandzkich muzyków z dawnego pokolenia, jest dzięki nim nie tylko "słuchalne", ale i odprężające. Tamtego wieczoru pomogli mi zupełnie się zrelaksować, zapomnieć o godzinach spędzonych w pracy, o tym, że jutro rano znowu muszę się do niej stawić. Tamtego wieczoru zjednoczyli obcych sobie ludzi i pokazali, że muzyka faktycznie potrafi pokonać różne bariery. Wzruszył mnie siedzący obok mnie staruszek, który pod koniec koncertu, wzorem innych ludzi, wstał z krzesła i zaczął energicznie tańczyć do dźwięków Whiskey In The Jar. Poszedł za radą Finbarra: “that’s your last chance to go absolutely nuts!”? A może przypomniała mu się jego młodość? Nieistotne. Tańczył całym sobą. Porzucił zahamowania, wedle których tylko młodzi mają prawo do pewnych rzeczy. To było piękne, wiecie?


Ci starsi ludzie – bo to jednak oni dominowali na sali – wydają się być najlepszą nagrodą dla zespołu. Niejednokrotnie wychowali się na muzyce starszych irlandzkich artystów ludowych. Ich obecność tego czwartkowego wieczoru świadczyła o jednym: o ich pełnej akceptacji dla zespołu. O tym, że lubią to, co oni robią i że dają im zielone światło. Że Luke Kelly, The Dubliners, czy The Chieftains mieli swoje pięć minut, ale teraz jest era The High Kings.


Bosko było, co tu więcej dodawać? Może tylko tyle, że Arcykrólowie nie próżnują i grudzień spędzają w trasie – polecam ich występy. Nowy rok przyniesie z kolei nową płytę. Już nie mogę się doczekać

A Brian i jego obcisłe biodrówki... total killer! Powinien mieć zakaz występowania na scenie w jeansowych ‘rurkach’.


***

Zdjęcia są kiepskie, ale wiem, że niektórzy na nie czekają, więc there you go! Wybaczcie, nic więcej nie dało się zrobić.

niedziela, 9 grudnia 2012

Russborough House - najczęściej okradana rezydencja w Irlandii?


Nie wyczekiwałam jesieni, ale kiedy już nadeszła, doszłam do wniosku, że nie pozwolę jej na zrewolucjonizowanie mojego życia: nie dam się zamknąć w czterech ścianach i nie dam jej odebrać sobie tego, co mnie uszczęśliwia – podróżowania. Zmieniła się sceneria, z pól poznikały baloty z sianokiszonką, a drzewa się zazłociły, ale to nie oznaczało końca zwiedzania. Wiedziałam, że niedługo przyjdzie taki czas, kiedy wolne dni z nieukrywaną radością będę spędzać w domu, ale dopóki na drogach nie zalegał śnieg, celowo odwlekałam zamknięcie mojego sezonu turystycznego.





Na cel mojej kolejnej jesiennej wycieczki obrałam Russborough House, rezydencję wiejską, którą czasami żartobliwie określałam jako druh Boruch house, a to wszystko z uwagi na brzmienie jej nazwy. Ta XVIII-wieczna posiadłość znajduje się w hrabstwie Wicklow niedaleko Blessington i choć może wydawać się nudnym dworkiem, to wszystko to tylko złudzenie i pozory. To nie jest rezydencja taka sama jak inne. Dlaczego? Bo ma miano najpiękniejszej irlandzkiej wiejskiej posiadłości. Bo ma najdłuższą fasadę na wyspie – ponad 200 metrów długości. Bo uchodzi za najczęściej okradaną rezydencją w Irlandii.




Zewnętrzne oblicze Russborough House wydaje się relatywnie skromne. Owszem, robi wrażenie, bo całość jest ogromna i nawet z pomocą obiektywu szerokokątnego ciężko ją zmieścić w kadrze, ale tak naprawdę żaden z jej elementów nie zdradza przepychu skrytego wewnątrz jej murów.




Już w pierwszych minutach zwiedzania uderza mnie wszechobecne bogactwo. Mnogość ozdobników uniemożliwia zogniskowanie wzroku na jednym wybranym detalu. Bogactwo rezydencji atakuje ze wszystkich stron za pomocą sreber, porcelany, marmurowych kominków, tapiserii, obrazów słynnych malarzy i imponujących sztukaterii.




Czuję się przytłoczona bogactwem formy. A nasza pani przewodnik, jakby czytając w moich myślach, mówi z uśmiechem: enjoy it with your eyes. I dodaje pocieszająco, że zanim zaprowadzi nas do trzeciego pokoju, my nie będziemy pamiętać, co było w pierwszym. To nie jest złośliwa uwaga. Jej celność jest stuprocentowa.  Po całej wizycie zapamiętacie tylko jakieś 5% tego, co zobaczyliście – mówi przewodniczka wykonująca ten zawód dłużej niż ja żyję. Wierzę jej. Nie mam wątpliwości, że trzeba byłoby mieć pamięć fotograficzną, aby umysł mógł zarejestrować wszystko to, co zobaczyły oczy. A zakaz fotografowania na trasie zwiedzania tylko pogarsza sprawę. Bez aparatu czuję się tu po prostu ‘bezbronna’.




Rezydencję zaczęto budować w 1741 roku dla irlandzkiego polityka, Josepha Leesona, późniejszego hrabiego Milltown. Ojciec Leesona dorobil się znacznej fortuny w browarnictwie, a Joseph nie skąpił środków finansowych na budowę swej posiadłości, która miała odzwierciedlić jego status społeczny. Russborough House, budowany dziesięć lat, okazał się być łabędzim śpiewem Richarda Castle’a, architekta, któremu przypisuje się wprowadzenie na wyspie palladianizmu. Castle zmarł w międzyczasie, a to, czego nie udało mu się dokończyć, skończyli inni. I zrobili to niewiele gorzej. Russborough House pozostał w rękach Leesonów aż do 1931 roku.




Wyjrzyjcie przez okno – przewodniczka odwraca naszą uwagę, kiedy w jednej z sal oglądamy kolejne obrazy i bogate dekoracje. Dziś ze względu na słoneczną i piękną pogodę możecie zobaczyć, jak pięknie połyskują schody na zewnątrz. Zaciekawiona zaglądam przez szybę i z uśmiechem odnotowuję dopiero co wspomniane zjawisko. Posiadłość zbudowana jest z szarego granitu z Wicklow, który z naszego punktu obserwacyjnego, oświetlony promieniami słonecznymi, wydaje się zawierać diamentowy pył.





W połowie XX wieku posiadłość trafiła w ręce Sir Alfreda Beita, który również nie mógł narzekać na brak pieniędzy. Wtedy rozpoczęła się nowa era w dziejach rezydencji. Wtedy to znacznie wzrosło zainteresowanie Russborough House – tym razem ze strony złodziei. A wszystko dlatego, że Beit przemienił dworek w galerię. Odziedziczoną przez niego sporą i przede wszystkim drogocenną kolekcję obrazów powieszono na ścianach rezydencji. Russborough House stał się domem dla dzieł m.in. Rubensa, Gainsborougha, Vermeera, Goi, Velázqueza. I celem wielu złodziei.





Pierwsza kradzież nastąpiła w 1974 roku. Niczego nieprzeczuwający właściciele relaksowali się słuchając muzyki. Do domu wpadła grupa zamaskowanych napastników. Gospodarzy skrępowano, nieco poturbowano, nazwano wyzyskiwaczami oraz kapitalistycznymi świniami. Zabrano 19 obrazów. Jak się później okazało, za rabunek odpowiadała IRA, a w napadzie wzięła udział Rose Dugdale – rozkapryszona córeczka angielskiego milionera. IRA szybko dała ponownie znać o sobie. Za zwrot obrazów żądała pieniędzy i przetransportowania swoich współpracowników z więzienia w Londynie do Belfastu. Ich żądania nie zostały spełnione, bo policji udało się odzyskać skradzione obrazy.




Dwanaście lat później dokonano drugiego rabunku. Tym razem był on dziełem Martina Cahilla, dublińskiego gangstera, a rekonstrukcję tego wydarzenia możemy zobaczyć w filmie Generał. Złodzieje podważyli okno uruchamiając alarm, a następnie schowali się w krzakach, by... wypić sobie herbatę. Policja przyjechała, popatrzyła, posprawdzała i odjechała uznając, że mają do czynienia z fałszywym alarmem. Efektem ‘fałszywego alarmu’ okazały się być kilkudziesięciomilionowe straty. Znaczną część obrazów później odzyskano, ale część z nich została uszkodzona.





Po tej kradzieży Sir Alfred się rozindyczył. Postanowił wykiwać złodziei i część jego drogocennej kolekcji powędrowała pod opiekę dublińskiej galerii narodowej, by tam niczym nie niepokojona, mogła cieszyć oczy ciekawskich. Ale to mimo wszystko nie powstrzymało złodziei, którzy w 2001 roku znów postanowili spróbować szczęścia.



Generał już wtedy nie żył, za to Martin Foley, jego były współpracownik, miał się dobrze. IRA zamordowała Generała w 1994 - w tym samym roku, kiedy zmarł okradziony przez gangstera Sir Alfred Beit. Tym razem wykradziono tylko dwa obrazy, choć rabunek był dość spektakularny – we frontowe drzwi posiadłości wjechał jeep złodziei. Obydwa obrazy dość szybko odzyskano.



W 2002 roku miała miejsce ostatnia kradzież. Pytanie brzmi, czy faktycznie będzie ona ostatnia, bo choć z dworku pozbyto się najcenniejszych malarskich perełek, ciągle znajdują się tu łakome kąski.




Miejsce jest naprawdę godne odwiedzenia i wcale nie dziwiły mnie tamtejsze parkingi pozapychane autami. W przeciwieństwie do niedawno opisanej przeze mnie innej rezydencji – Florence Court – tu mamy możliwość darmowego odbycia spacerów. Sceneria jest sielska, a szlaki z widokiem na góry Wicklow dodatkowo umilają pobyt na świeżym powietrzu. Niewielkie sklepiki rzemieślników ulokowane na dziedzińcu oferują możliwość nabycia oryginalnych upominków.


czwartek, 29 listopada 2012

Uprowadzona

Kiedyś wychodząc z kina – nie pamiętam już, czy było to po projekcji „Teda”, czy też może „Shadow Dancer”– zauważyłam plakat z zapowiedzią „Taken 2”. Niemalże podskoczyłam wtedy z radości, bo w moim miejscowym, prowincjonalnym kinie niestety nie zawsze wyświetlane są te nowości filmowe, na których mi najbardziej zależy. Na „Black Gold” przykładowo się nie doczekałam. Na jego planowany seans w jednym z kin w Dublinie też ostatecznie nie dotarłam. Postanowiłam sobie, że nie będę więcej popełniać takich błędów, a w przyszłości robić, co w mojej mocy, by oglądać wszystkie produkcje, które mają w obsadzie cenionych przeze mnie ludzi filmu. No prawie wszystkie, bo do tych stworzonych w konwencji science-fiction ciągle się nie przekonałam.


Czas mijał, nadeszła premiera „Taken 2” znanego w Polsce jako „Uprowadzona 2”, a mnie dziwnie się nie spieszyło do kina, choć w obsadzie filmu znajdował się jeden z moich ulubionych aktorów, Liam Neeson, sympatyczny "wielkolud" z Irlandii Północnej. Czasami dobiegały do mnie negatywne głosy na temat „Uprowadzonej 2”, ale wypadały z moich uszu tak szybko, jak do nich wpadały. Nie przywiązywałam do nich wielkiej wagi, bo zwykłam ufać swojej intuicji, a nie cudzym opiniom.


Jak zwykła mawiać przebojowa Milva z powieści Sapkowskiego: przychodzi kiedyś taki czas, kiedy trzeba albo srać, albo oswobodzić wychodek. I ja znalazłam się właśnie w takiej sytuacji. Niedawno sprawdzałam repertuar kina i to wtedy dotarło do mnie, że nie ma już czasu na zastanawianie się. Na stronie internetowej ‘mojego’ multipleksu znalazłam niezbyt dobrą informację – w środku tygodnia miał odbyć się ostatni seans „Taken 2”. Niepocieszona pokręciłam nosem. To była kwestia now or never. Teraz albo nigdy. Wybrałam "teraz", by wkrótce z Połówkiem u boku pomaszerować do wyznaczonej sali na seans „Uprowadzonej 2”. Sala kinowa była pusta. Lepszej niespodzianki chyba nie mogłam dostać. Czy mówiłam już, że uwielbiam mój prowincjonalny multipleks?


W 2008 roku do kin wszedł „Taken” i zebrał wiele pozytywnych recenzji zarówno od krytyków filmowych jak i zwykłych szaraków. Publice zaserwowano zgrabną historię Bryana Millsa, byłego agenta CIA i jego nastoletniej córki, Kim, nieszczęśliwie uprowadzonej w Paryżu przez albańskich handlarzy żywym towarem. Kiedy Bryan dowiaduje się o uprowadzeniu, nie waha się ani moment – pakuje potrzebny sprzęt i śladem Kim wyrusza do stolicy Francji, by skopać tyłki komu trzeba. Tak pokrótce można by było opisać fabułę „Uprowadzonej”.


Powstały cztery lata później sequel, „Uprowadzona 2” serwuje widzom podobną historię z niewielką zamianą ról. Tym razem w ręce porywaczy dostaje się nasz główny bohater i jego była żona, a córka będzie musiała zrobić wszystko, co w jej mocy, by doprowadzić do oswobodzenia rodziców. Potem całą resztą zajmie się daddy, który wydawać by się mogło, nawet do toalety chodzi zaopatrzony w super gadżety.


Miło popatrzeć na znajome twarze. Nie zmieniła się obsada głównych bohaterów, nawet mimo tego, że Maggie Grace, grającej nastoletnią córkę Bryana, bliżej już do trzydziestki niż dwudziestki. O ile w „Uprowadzonej” udałoby się jej jeszcze kogoś nabrać na jej rzekomy nastoletni wiek, o tyle w sequelu nie uda jej się tego zrobić. Cztery lata dzielące obydwie produkcje zrobiły swoje i nieco odebrały Maggie młodzieńczego uroku, choć nadal miło sobie na nią popatrzeć. Bryan za to ciągle wygląda dobrze. Nad wyraz dobrze – grający go Neeson ma już sześćdziesiąt lat, ale do statecznego staruszka o lasce ciągle mu daleko.


Film jest dość krótki i zwyczajnie nie ma w nim przydługich momentów wiejących nudą. Półtorej godziny mija szybko, a to w głównej mierze za sprawą wartkiej akcji, dynamicznych pościgów i całkiem przyjemnych zdjęć przenoszących nas kolejno z Albanii do Los Angeles, Paryża i Stambułu. To właśnie w tym ostatnim mieście toczy się zdecydowana większość akcji. Ma to swój klimat, choć Stambuł ukazany w filmie niekoniecznie zachęcił mnie do zwiedzenia go. Oglądając tę kilkunastomilionową metropolię można za to odnieść wrażenie, że wyjątkowo dobrze i widowiskowo biega / jeździ się tam po dachach – kilka dni później niemalże identyczną scenę pościgu miałam okazję oglądać w najnowszym Bondzie, "Skyfall".


Film obejrzałam z przyjemnością, ale to głównie z uwagi na jego obsadę. Nie nudziłam się, czasami tylko nieco irytowała mnie technika zmontowania niektórych scen walki - migawki bardziej męczyły oczy niż dodawały dynamiki. Oczywiście nie zobaczymy tu rozbudowanej intrygi i zaskakujących zwrotów akcji. Film jest na to za krótki i chyba też zbyt prosty. Łatwo za to dopatrzeć się zarzucanego mu braku realizmu, a dobrym tego przykładem są np. samochodowe manewry wykonywane przez Kim. Dziewczyna jest świeżo po niezaliczeniu testu na prawo jazdy, tymczasem za kierownicą radzi sobie podejrzanie dobrze. Zawstydziłaby Hołowczyca i wprawiła w kompleksy niejednego kierowcę z dziesięcioletnim stażem. Wąskie, kręte i pełne ludzi stambulskie ulice nie są dla niej przeszkodą. Radzi sobie na nich wspaniale niczym Colin McRae.


Takich ‘niedociągnięć’ jest w filmie więcej. Pytanie tylko, czy w filmach akcji naprawdę o to chodzi? O 100% autentyczności? O realizm do bólu? Kino sensacyjne to gatunek rządzący się swoimi prawami. Ono nie ma pobudzać do głębokich przemyśleń filozoficzno-egzystencjalnych,ale głównie spełniać funkcję rozrywkową. I pod tym względem „Taken 2” radzi sobie całkiem dobrze. Zresztą, w oglądanym przeze mnie "Skyfall" realizm stał na podobnym stopniu. Naturalnie z tych dwóch filmów produkcja o Bondzie jest zdecydowanie tą ciekawszą, ambitniejszą i bardziej godną uwagi, ale na obydwu dobrze się bawiłam.


Nie piszę, że polecam „Taken 2”, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że ten film nie do każdego przemówi. Kino akcji albo się lubi, albo omija szerokim łukiem. Zapewne sami podświadomie czujecie, czy to Wasz klimat. Namawiać nie będę, a fani Liama pewnie i tak go obejrzą. A że to ponoć bajka? Być może. Bajki mają jednak to do siebie, że są całkiem fajne.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wstrząśnięta, nie zmieszana

Najpierw wiercił mi dziurę w brzuchu, by pójść do kina na Skyfall, a potem o mało co nie zabił spazmatycznym śmiechem, kiedy - nie przeczuwając takiej okrutnej reakcji – wesoło i niewinnie zaświergotałam: a wiesz, że nigdy nie oglądałam żadnego filmu z Bondem? [zapamiętać na przyszłość: nigdy zbytnio nie uzewnętrzniać się przed facetem!]


Tak się dziwnie ułożyły moje życiowe ścieżki, że jakoś nigdy nie było mi po drodze z panem Bondem. I co z tego, że na palcach jednej ręki w błyskawicznym tempie mogłam wyliczyć aktorów grających agenta 007? Zachowanie Połówka było okrutne w swej jednoznaczności: nie oglądać Bonda? Toż to siara i niewybaczalny grzech! Nawet pięćdziesięcioletni prawiczek mieszkający pod jednym dachem z mamą, kolekcjonujący zabawki z Kinder niespodzianki, mógłby zapewne liczyć na większe zrozumienie otoczenia niż ja.


W ramach pokuty i zadośćuczynienia w piątkowy późny wieczór wylądowałam na kinowym fotelu, choć jeszcze kilka godzin wcześniej cała akcja stała pod wielkim znakiem zapytania. Wróciwszy z pracy w późne i chłodne popołudnie byłam bardziej sponiewierana niż sandały Włóczykija i patrząc na swoje pozbawione życia odbicie w lustrze sama miałam nieodpartą ochotę zakrzyknąć: Siostro, reanimacja! Szczęśliwym trafem obyło się bez defibrylatora i resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sofa, kawa i wanna zrobiły swoje i parę godzin później znów spokojnie mogłam przemieszczać się po mieście bez obawy, że ktoś weźmie mnie za zombiaka.


Po przeanalizowaniu naszych planów na najbliższe dni i repertuaru kina na nadchodzący tydzień, jednoznacznie wyszło nam, że do multipleksu powinniśmy się niezwłocznie stawić w piątek przed północą. Może było to najrozsądniejsze wyjście, ale w moim przypadku wielce ryzykowne. Istniało poważne zagrożenie, że zasnę w połowie tego trwającego niemal 2,5 godziny filmu. Przed samym wyjściem błyskawicznie rozprawiłam się z napojem energetyzującym, by nie zasnąć. Mój samiec alfa zapewne nie wykazałby zrozumienia dla takiego karygodnego zdarzenia, a to w efekcie mogłoby się dla mnie skończyć przymusowym pobytem w jakimś karcerze - tam, gdzie psy zadkami szczekają, a wrony natychmiast zawracają.


Wypadałoby napisać coś o fabule i postaciach w najnowszym Bondzie. Tylko tak się zastanawiam: co ja mam Wam napisać? Ja mam uczyć ojca robić dzieci? Ja, dyletantka? Podejrzewam, że co drugi czytelnik – nawet ten w wieku gimnazjalnym – wie więcej o Bondzie niż ja. Może napiszę tylko tyle, że agent 007 będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, a to wszystko przez pewnego psychopatę, robiącego co w jego mocy, by uprzykrzyć życie całej ściśle tajnej organizacji MI6. W rękach Bonda spocznie nie tylko jego własne życie, ale także losy wielu jego współpracowników i rodaków.


Film nie należy do najkrótszych i trochę obawiałam się tego, że w czasie tej 150-minutowej projekcji może dojść do następujących czynności:


a) zaczynam niecierpliwie wiercić się w fotelu


b) wymyślam arcyniewygodne pozycje, byle by tylko nie zasnąć


c) drzemię [ale tak cicho i niezauważalnie], a ktoś z górnych rzędów rzuca we mnie popcornem, bym przestała dodawać swoje efekty dźwiękowe


d) Połówek szturcha mnie coraz mniej subtelnie – mam natychmiast przestać chrapać i obudzić się


e) szczypię się i gryzę odganiając sen, ale Morfeusz jest silniejszy


f) otwieram jedno oko i pokazując palcem na Bonda, pytam rozespanym głosem: co to za jeden?


g) mam wszystko gdzieś – śpię


Z dumą wyznaję, że moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Ani oka nie zmrużyłam! Film obejrzałam w pełni świadoma oglądanego obrazu, a mało tego – pomimo nieznajomości wątków z poprzednich bondowskich produkcji – nie miałabym problemów z odpowiedzią na pytanie: ale o co tutaj chodzi? Co więcej, przyjemna ścieżka dźwiękowa w połączeniu z bardzo dobrymi zdjęciami sprawiła, że w kinowym fotelu zrelaksowałam się bardziej niż przy muzycznych pobrzękiwaniach u kosmetyczki.


Ku mojej uciesze Bond zgrabnie przemieszczał się po różnych stronach świata. Raz był w zatłoczonym Stambule, innym razem w deszczowym Londynie. Z kosmopolitycznego i imponującego Szanghaju, a także z egzotycznego Macau trafia wreszcie w zamglone i surowe szkockie Highlandy, gdzie - wydawać by się mogło - sky falls down. To właśnie tu ma dojść do ostatecznego starcia naszego bohatera z niegrzecznym przeciwnikiem. Kto wygra? Bond? Bad guy? Nawet jeśli domyślacie się odpowiedzi, to i tak nie zaszkodziłoby zajrzeć do kina, by ją zweryfikować.


Jeśli dla kogoś ma to jakieś znaczenie – mnie się naprawdę podobało! Nawet bardzo. Rzecz jasna, byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy w roli Bonda obsadzili smaczniejszy i bardziej utalentowany kąsek. Ale to akurat taki mały szczególik, na dobrą sprawę niemający wcale znaczenia. Dziewczyna agenta 007 jest znacznie seksowniejsza niż on sam, choć męskości i gracji Bondowi akurat odmówić nie można. Na szczęście Craig ma chociaż ciało fajne, więc jest na czym oko zawiesić. Film jest wciągający i wart obejrzenia. Dlatego w skali filmwebowej przyznaję mu 8 gwiazdek. Ode mnie zasłużone 8/10.

czwartek, 22 listopada 2012

Szwajcaria, odcinek 1: The Time Of My Life

Berno

Zimą, kiedy świat stał się nieco przygnębiający, deszcz częstszy, a przedłużająca się szarzyzna krajobrazów nastrajała bardziej nostalgicznie niż energetyzująco, postanowiłam uprzyjemnić sobie tę niezbyt optymistyczną porę roku. Hibernacja z pewnych względów odpadała, choć jej perspektywa była mocno kusząca. Pozostało mi zatem ubarwienie sobie życia wizją nadchodzących wakacji. Wakacji, które jak podpowiadał mi mój szósty zmysł, miały być urlopem mojego życia.


Aigle


Kiedy zimowa rzeczywistość stawała się wyjątkowo nieznośna i przytłaczająca, siadałam na łóżku, brałam do ręki przewodniki - które przez dobre kilka miesięcy gościły na mojej szafce nocnej – i stwarzałam pozory, że jestem. Moja powłoka cielesna znajdowała się w domu, ale dusza była gdzieś daleko. Nie tylko poza granicami domu, ale także wyspy. W tamtym momencie dokonywałam wstępu do swojej wycieczki życia. I nieważne, że według opinii wielu naukowców podróż astralna jest niemożliwa. Ja wtedy ją odbywałam.


Spiez


Veytaux, Zamek Chillon


Z deszczowej i często kapryśnej wyspy wywiało mnie do ojczyzny uroczych krów rasy simentalskiej, których najsłynniejszą przedstawicielką jest stara, poczciwa Milka. Było prawie tak, jak sobie wyobrażałam. Prawie – dlatego, że nie było dokładnie tak samo, ale lepiej. Błogi to był czas – okres niesamowitej beztroski, w którym zasób mojego słownictwa stał się chwilowo wyjątkowo ubogi. Ograniczałam się w zasadzie do wypowiadania prostych zdań, nieco odmiennie skonstruowanych, ale zawsze o tym samym znaczeniu – wyrażających głęboki zachwyt oglądanymi pejzażami.


Gruyères

Podwyższony poziom ekscytacji towarzyszył mi już w samolocie. W czasie podchodzenia do lądowania uderzyły mnie dwie rzeczy: niesamowicie górzyste ukształtowanie terenu i ogromna ilość drzew. To był ogromny kontrast do widoku, do którego jestem przyzwyczajona. Irlandia z lotu ptaka wydaje się być nieprzyzwoicie płaska. Choć nie brakuje tu gór i pagórków, w porównaniu z tymi szwajcarskimi są one niskie i mało imponujące.


Morges

Veytaux, Zamek Chillon


Poranne pobudki nie bardzo pasowały do wakacyjnego trybu życia, ale mimo to codziennie wcześnie rano ochoczo zrywałam się z łóżka i leciałam pod prysznic. Żal mi było spać do późna, kiedy wokół czekało tyle atrakcji. Cała reszta miała charakter typowej wakacyjnej sielanki.


Nyon


Bulle


Zajadając się przepysznym pieczywem, żółtymi serami i słodkościami nie liczyłam kalorii, choć pewnie powinnam była. Grzeszyłam z pełną tego świadomością. Ale warto było, bo tak pysznych drożdżówek, wypieków i ciastek już dawno nie jadłam. I już dawno nie byłam tak niewyobrażalnie szczęśliwa, jak właśnie tam. Zwiedzałam niesamowicie malownicze zamki, robiłam setki fotek, podziwiałam przepiękne panoramy i nawet nie zauważyłam, kiedy odcień mojej skóry stał się o ton ciemniejszy. Szwajcaria okazała się nie tylko nieprzyzwoicie piękna, ale i gorąca.


Oberhofen am Thunersee


Zamek Chillon


Powrót do szarej rzeczywistości – tak jak przewidziałam – wcale nie był bezbolesny. Kiedy zasmakowało się odrobiny raju, to potem ciężko zadowolić się przyziemną rzeczywistością. Po raz pierwszy w swoim życiu będąc na urlopie nie tęskniłam za domem i Irlandią. Dałam się rozkochać uroczej Szwajcarii i całkowicie zatraciłam się w tym uczuciu. Z nieopisaną przyjemnością zostałabym tam dłużej.


Gruyères


Być może zdziwię niektórych, ale kiedy koła samolotu dotknęły dublińskiego pasa startowego, a z samolotowych głośników popłynęły słowa Firework, nie cieszyłam się, że jestem w Irlandii. Myślami byłam w mojej oazie – gdzieś pośród łąk z widokiem na boskie Alpy, spacerując wśród pól porośniętych winoroślą, wśród malowniczych zamków, słuchając nieco nachalnej melodii wydobywających się z dzwonków zawieszonych na owczych szyjach i powtarzając cicho, ale jednocześnie błagalnie: „niech ta chwila trwa wiecznie”. 


Aigle

Spiez

Do Zielonej Wyspy zawsze będę mieć sentyment, bo tu przeżyłam kilka wspaniałych lat. Lat, które na dobrą sprawę spokojnie mogłabym nazwać najlepszymi latami mojego życia. Kocham Irlandię, ale to najwyraźniej taka niewierna miłość jest. Bo czuję, że mogłabym ją zdradzić dla Szwajcarii.


Zamek w Aigle

niedziela, 4 listopada 2012

Na irlandzką kawę do Flying Boat Museum w Foynes*



Tego dnia obudziłam się później niż planowałam. Rzut oka na zegarek uświadomił mi bolesną prawdę: jeśli za pół godziny wyjadę z domu, będę musiała do niego wrócić za jakieś pięć godzin. A to będzie oznaczało, że na zwiedzenie zaplanowanej przeze mnie atrakcji będę mieć tylko półtorej godziny, około czterech zajmie mi dojazd. Ale nawet w obliczu tej niezbyt optymistycznej kalkulacji nie miałam żadnych wątpliwości. Jadę do Foynes. Szybko też odkryłam pozytywną stronę tej sytuacji – podróż będzie doskonałą okazją, by wreszcie w całości przesłuchać Battle Born, najnowszą płytę The Killers, która ukazała się na rynku parę dni przed moim wyjazdem.




Los nam sprzyjał. Po autostradzie jechało się szybko i bezproblemowo, dzięki czemu przed upływem dwóch godzin stałam przed Visitor Centre leniwie się przeciągając i spoglądając na znajdujący się obok monument hydroplanu. To doskonały symbol ery świetności Foynes. Ery, w której ta niewielka wioska odgrywała ogromną rolę w komunikacji międzykontynentalnej pomiędzy Ameryką a Europą.




Foynes to mała wioska w hrabstwie Limerick leżąca na południowym brzegu ujścia rzeki Shannon. Dziś mało się o niej mówi, bo i nie ma ku temu większych powodów. Kiedyś były. Foynes pełniło wówczas rolę niezwykle ważnej bazy lotniczej dla lotów transatlantyckich. Lata II wojny światowej pokrywają się z latami świetności tego portu lotniczego. To właśnie wtedy Foynes stało się jednym z największych i najważniejszych cywilnych lotnisk w Europie. To tu pomiędzy wyspą Foynes a brzegiem lądu stałego lądowały hydroplany, a dokładniej mówiąc łodzie latające.




Port lotniczy w Foynes utracił swoje znaczenie, kiedy w hrabstwie Clare wybudowano lotnisko Rineanna, które dziś znamy jako Shannon Airport. Mimo to wioska umiejętnie wykorzystała zdobytą sławę i postanowiła jak najdłużej podtrzymywać ją przy życiu, aby ocalić w ten sposób pamięć o nostalgicznej erze łodzi latających.




Sława jest ulotna niczym kamfora. Ale namacalne rzeczy mają większą żywotność. Oryginalny terminal lotniczy wykorzystano w latach 80. XX wieku do otwarcia tu Muzeum Łodzi Latających. Dokonała tego sama Maureen O’Hara-Blair, a wydarzenie miało uczcić pięćdziesięciolecie pierwszego lotu pasażerskiego z Ameryki do Irlandii. W terminalu zgromadzono przeróżne pamiątki jak chociażby sprzęt do komunikacji radiowej i prognozowania pogody. Są tu też szczątki łodzi latającej, która w 1943 roku rozbiła się o górę Mount Brandon w hrabstwie Kerry.




Tamtego dnia Shannon spowijała gęsta mgła. Kapitan obrał kurs na pobliski Loop Head, aby pokrążyć nad oceanem do czasu ustąpienia mgły. Nawigator źle ocenił kierunek wiatru. Zamiast nad otwartym morzem, znaleźli się nad górzystym terenem. Przed oczami wyrosła im skała. Dramatyczna próba uniknięcia zderzenia nie powiodła się. Skrzydło zahaczyło o zbocze, a samolot runął z wysokości około 500 metrów. Dla dziesięciu osób skończyło się to tragicznie. Piętnaście cudem ocalało. Sześć metrów – tyle zabrakło do szczęścia i do ocalenia 10 istnień. Był to jedyny cywilny wypadek lotniczy w pobliżu Foynes w czasie działania tego lotniska.




Wszystkie wspomniane pamiątki choć na swój sposób ciekawe nie są w stanie równać się z perełką muzeum znaną jako B-314. Pod enigmatycznym skrótem B-314 kryje się Boeing Yankee Clipper amerykańskiej linii lotniczej Pan Am. To właśnie ta łódź latająca w lipcu 1939 roku wylądowała na rzece Shannon obmywającej Foynes. Lot przeszedł do historii. Był pierwszym bezpośrednim komercyjnym lotem pasażerskim z Ameryki do Europy. Yankee Clipper też na swój sposób zapisał się w historii Foynes. Przez blisko dziesięć miesięcy budowano jego pełnowymiarową replikę, którą potem kawałek po kawałku systematycznie przewożono nocą i za pomocą żurawi wzniesiono na terenie muzeum. Na całym świecie nie ma drugiej takiej pełnowymiarowej repliki. Boeingi B-314 już dawno przestały istnieć. Nigdzie ich nie zobaczymy. Nigdzie poza Foynes.




Jak przystało na łódź latającą, B-314 stoi sobie w wodzie za budynkiem muzeum. Dno pokrywają wrzucane przez turystów monety. Boeing B-314 jest ogromny i niefotogeniczny. Zdecydowanie lepiej go obejrzeć na żywo niż sfotografować. A jak się nie wzięło ze sobą obiektywu szerokokątnego, to już w ogóle można sobie darować robienie zdjęć.




Yankee Clipper był w swoim czasie najbardziej luksusowym samolotem na niebie. Na jego pokładzie - mieszczącym 74 pasażerów w czasie dziennych lotów i 36 podczas nocnych - znaleźć mogli się tylko ci, którzy mieli pieniądze. I choć wnętrze tej łodzi latającej może wydawać się nam nieco przestarzałe, należy pamiętać, że standard obowiązujący w późnych latach 30. był zupełnie inny. Pasażerom doprawdy niewiele brakowało do pełni luksusu. Do swojej dyspozycji mieli sypialnię, jadalnię z 14 miejscami siedzącymi, kryształami, obrusami i kelnerską obsługą.




Pasażerom dogadzano na wszystkie możliwe sposoby, a nawet czyszczono i polerowano ich buty. Ulokowany na samym końcu dolnego pokładu samolotu przedział dla nowożeńców dobitnie potwierdza, że konstruktorzy nie zapomnieli o niczym. No prawie o niczym. Bo o pewnym mankamencie ciężko było zapomnieć pasażerom. Ilekroć skrzydła B-314 zanurzyły się w wodzie w czasie niezbyt gładkiego lądowania, w jadalni pojawiała się woda.




Pierwsza myśl po wejściu na dolny pokład i zajęciu miejsca w fotelu? Żeby tak Ryanair i Aer Lingus oferowały tyle miejsca i swobody! Zabawne, że ten staruszek z lat 30. XX wieku jest wygodniejszy niż flota wspomnianych linii lotniczych. Zdaję sobie sprawę, że porównanie jest krzywdzące, bo zestawianie ze sobą tego boeinga i współczesnego airbusa tanich linii lotniczych ma się mniej więcej tak jak porównywanie samochodu z segmentu E do tego z B.






Foynes ma jeszcze jeden ważny powód do dumy. To tutaj w zimie 1942 roku w restauracji Brendana O’Regana narodziła się słynna Irish coffee. A wszystko zawdzięcza się pomysłowemu barmanowi Joe Sheridanowi, który postanowił podnieść na duchu pasażerów, którzy opuścili Foynes dziesięć godzin wcześniej. Z powodu złych warunków atmosferycznych samolot został zmuszony do powrotu. A kiedy poproszono Joe o zaserwowanie pasażerom czegoś na rozgrzewkę, mężczyzna wlał do kawy odrobinę poczciwej irlandzkiej whiskey. Kiedy jeden z pasażerów zapytał, czy to była brazylijska kawa, Joe żartobliwie odpowiedział: No, that’s Irish coffee! I tak narodziła się legendarna kawa rodem z Irlandii, którą później zaczęto serwować w specjalnych szklankach z nóżką.





Warto odwiedzić tę niewielką wioskę, przez którą w minionym wieku przewinęły się wielkie i znane osobistości nie tylko ze świata polityki, ale także literatury czy filmu. Humphrey Bogart, John F. Kennedy, Ernest Hemingway, Eleanor Roosevelt – to tylko nieliczni ze znanych. Nie zabrakło tu także polskiego przedstawiciela, jakim był Stanisław Mikołajczyk, premier rządu RP na uchodźstwie. Warto zajrzeć tu nie tylko po to, by napić się dobrej Irish Coffee, ale także po to, by uświadomić sobie, jak wielkimi szczęściarzami jesteśmy, żyjąc w tak wysoko rozwiniętym świecie. A przecież jeszcze nie tak dawno na pokładach samolotów nie było inteligentnych urządzeń, a nawigacja odbywała się w oparciu o gwiazdy.




Warto docenić to, co mamy i spróbować wczuć się w sytuację dawnych pasażerów, którzy w Foynes wchodzili na pokład i tak naprawdę nie mieli żadnej pewności, czy dotrą do celu swojej podróży, czy też może po kilkunastu godzinach lotu – bo i takie przypadki bywały – będą zmuszeni zawrócić. Latające łodzie rządziły się swoimi prawami. Latały tylko na pewnych wysokościach, co oznaczało, że nieraz musiały przedzierać się przez chmury burzowe. A pogoda szczególnie nad północnym Atlantykiem lubiła płatać figle. Choć, jak się tak głębiej nad tym zastanowić, to i to miało swoją dobrą stronę. Bo gdyby nie ten niefortunny, zawrócony lot z 1942 roku, dzisiaj być może nie znalibyśmy Irish Coffee.




_____


* z podziękowaniami dla Zielaka