Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 października 2013

Niedziela na zachodzie (2): Moycullen & Spiddal


Salthill


Starcie moich wyobrażeń z rzeczywistością nie do końca poszło po mojej myśli. Rozczarowanie Salthill wypadało zapić i zagryźć, o czym coraz bardziej bezceremonialnie zaczęły przypominać nam żołądki. Nad dalszym planem dnia i wyborem jadłodajni nie dumaliśmy zbyt długo. Zaledwie kilkanaście kilometrów od Salthill znajduje się miejscowość Moycullen, a w niej jedna z dwóch irlandzkich stacji paliw, koło której nigdy nie przejeżdżamy obojętnie. Tym razem nie było inaczej: skoro jest Moycullen, to musi być też kawa od Tima Hortona i świeża bagietka.



Z ostatnim kęsem i łykiem objawiła się nam brutalna prawda: zestaw plażowicza spokojnie czekający w bagażniku na swoje pięć minut będzie musiał pozostać tam aż do powrotu do domu. Tarcza zegara wskazywała bowiem godzinę wysoce nam nieprzychylną. Biorąc pod uwagę fakt, że w domu musieliśmy stawić się na dobranockę, pozostały nam niecałe cztery godziny do dyspozycji. Teoretycznie dużo, praktycznie mało. Za mało, by dotrzeć na naszą plażę i odbyć niespieszną kąpiel morską. Sytuacja wymagała zmiany planów: było za wcześnie, by wracać do domu, ale zdecydowanie za późno na plażowanie w odległym zakątku. Postanowiliśmy więc szukać atrakcji bliżej. I tu ukłoniło się - leżące o rzut beretem od stacji - Connemara Marble Visitor Centre, do którego od dawna chciałam zajrzeć, by zagłębić się w nieznaną mi tematykę marmuru.



Irlandzki marmur występuje w kilku kolorach i jest bardzo ceniony: kamienie szlachetne pozyskiwane w Connemarze są białe i zielone, te z okolic Galway – czarne, hrabstwa Kerry i Cork oferują zaś czerwone i różowe. Na marmur rodem z Irlandii trafimy nie tylko na wyspie, lecz także poza jej granicami: w USA, Anglii, Hiszpanii…  To ceniony surowiec zdobiący wiele budynków na świecie.



W Marble Visitor Centre za darmo można przyjrzeć się pracy rzemieślników, dowiedzieć o jej tajnikach, a także zakupić oryginalną biżuterię wykonaną z najlepszej jakości marmuru. Wybór biżuterii i innych drobiazgów wykonanych z tego kamienia szlachetnego jest ogromny, ceny proporcjonalne do wartości i jakości. Nam nie udało się podpatrzeć pracowników, bo jak wkrótce poinformowała nas Irlandka za ladą: w niedzielę niestety nie odbywają się żadne demonstracje. Z nieco skwaszoną miną wyszłam stamtąd przygotowując jednocześnie plan B.



Plan B sprawił, że wylądowaliśmy w… szpitalu. Tak bowiem tłumaczy się irlandzką nazwę An Spidéal, niewielkiej miejscowości leżącej niecałe 20 km na zachód od Galway i jakieś 12 km od Moycullen. Do wioski jechaliśmy wąską i niezbyt komfortową drogą L1320, przez co szybko pomyślałam sobie, że ten cały Spiddal to musi być niezła dziura zapomniana przez Boga i ludzi. Nic bardziej mylnego. Kiedy droga z afrykańskiego buszu zniknęła i pojawiła się ta bardziej cywilizowana, szybko pojawiło się też sympatyczne oblicze wioski.



Spiddal usytuowany jest tuż nad Galway Bay, dzięki czemu jest malowniczy, ma dwie przyzwoite plaże – przy drodze głównej i koło portu - a w lecie oblegany jest przez turystów i młodych ludzi przybywających tu nie tylko po to, by korzystać z wakacji, lecz przede wszystkim szlifować znajomość języka irlandzkiego. Wioska należy do obszaru Gaeltacht, gdzie rodzimy język wyspiarzy ciągle jeszcze żyje i ma się całkiem dobrze.



Pierwsze kroki skierowaliśmy na plażę przy betonowym molo, gdzie cumowała garstka łodzi. Mała grupa osób korzystała z dobrodziejstw pięknej i słonecznej niedzieli września, my jednak pomimo naszego zamiłowania do wodnych harców postanowiliśmy pozostać biernymi użytkownikami tego miejsca. Już spacerując po molo zauważyłam, że woda ma odpychający, lekko brunatny kolor, a na jej powierzchni unoszą się nieciekawe zawiesiny.



Będąc w Spiddalu koniecznie trzeba zajrzeć do Ceardlann Craft Village, małego „osiedla” lokalnych rzemieślników. Atrakcja znajduje się tuż przy drodze i przyciąga wzrok nie tylko malowniczymi białymi chatkami, lecz także barwami przeróżnych detali. Kolorowe ławki zachęcają do relaksu i chwili zadumy – nieruchoma panorama wody i łagodnych pagórków emanuje nastrojowością.




Chatki prezentują twórczość przeróżnych rzemieślników. Znajdziemy tu ręcznie robioną ceramikę, biżuterię, świece, cudne i kolorowe witraże, a także ręcznie utkaną odzież. Część sklepów była zamknięta, ku niepocieszeniu Połówka-numizmatyka: w  tym ten z monetami i biżuterią. Końcówka września, a do tego niedziela, to zdecydowanie nie jest sezon na turystów. To, co jednak udało mi się zobaczyć, przekonało mnie, że zdecydowanie jest to miejsce dla tych, którzy chcieliby zaopatrzyć się w oryginalne i przede wszystkim nie tandetne pamiątki z wyspy. Fajne miejsce, gdzie można kupić fajne rzeczy, a przy okazji odpocząć w pobliskiej kawiarence z darmowym widokiem na zatokę.





Niestety należę do osób, które mają dwie lewe ręce, jeśli chodzi o jakiekolwiek rękodzieło. Sama nie potrafię stworzyć takich cudeniek, ale za to potrafię docenić fantazję, talent i włożony trud. Dlatego z twarzą rozjaśnioną od zachwytu przyglądałam się przeróżnym szklanym wyrobom, obrazom i obrazeczkom, aż natrafiłam na obrazek przedstawiający chwilę wcześniej odwiedzony przeze mnie port i do odmalowującego się na mym licu podziwu dołączyło teraz zdziwienie. Obrazek przedstawiał niemalże rajską plażę z krystalicznie czystą wodą, całkowitym przeciwieństwem tego, co ja widziałam. Zastanowiło mnie to, czy w tym wypadku zadziałały prawa natury, czy też może graficzne sztuczki.




Spiddal zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu niż Salthill. Przekonał mnie swoją autentycznością, skromnością i malowniczością. Proste i przyjemne miejsce, niemające tej pseudo-nowoczesności Salthill. Miejsce, gdzie czuć mocny kontakt z kulturą irlandzką. Miejsce, które – jak przystało na szpital – zapewne potrafi zaradzić niejednej bolączce i ukoić niejedną strapioną duszę. Mnie udało się skorzystać z jego kojących właściwości.




sobota, 7 września 2013

Pomieszanie z poplątaniem, czyli witamy w Oranmore Castle





Oranmore Castle, usytuowany tuż nad Zatoką Galway, miałam na swoim podróżniczym celowniku już od ponad roku, ale dopiero w te wakacje udało mi się do niego dotrzeć. Wcześniej jakoś warunki nie sprzyjały, przy czym nie bez znaczenia pozostały tu godziny otwarcia niefortunnie zredukowane do czterech w ciągu dnia (od 10:00-14:00). Kiedy zatem znalazłam się w Oranmore pewnego wyjątkowo słonecznego dnia, pomyślałam sobie, że to jest dobry dzień nie tylko na plażowanie, które miałam w późniejszych planach, lecz także na zwiedzanie.



Nie od dziś wiadomo, że dla doskonałego poczucia potrzebna jest równowaga pomiędzy przyjemnościami dostarczanymi ciału i duszy. Ciało chwilowo musiało poczekać na gorący piasek pod stopami i orzeźwiającą morską wodę, bo Oranmore Castle skutecznie zwabił mnie wizją strawy umysłowej. Pacierza i zamków nigdy nie odmawiam.



Trudno wskazać dokładny rok wybudowania zamku, bo brakuje źródeł, które dostarczyłyby takiej wiedzy. Szacuje się, że wzniesiono go pomiędzy XIII a XV wiekiem, w miejscu, w którym być może wcześniej istniał inny zamek. Po spełnieniu swojej roli jako garnizon wojskowy, zamek stał się ogniskiem domowym dla niejakiej rodziny Blake. Przestał nim być pod koniec XIX wieku, bo Waltera Blake’a zgubił hazard. Po tym jak nieszczęśnik zbankrutował, trzeba było sobie szukać nowego miejsca do życia. Zamek opustoszał i przez prawie 100 lat systematycznie niszczał. Pomagali mu w tym miejscowi wieśniacy, którzy chętnie przychodzili tu po kamienie, kiedy tylko pojawiła się konieczność wybudowania zagród dla trzody. I czegokolwiek tam potrzebowali.



pudrowy róż to dobry kolor dla... nawiedzonej komnaty


Zamek uchodzi za nawiedzony i nawet miał swoje pięć minut sławy, kiedy w 2001 roku wystąpił w programie Scariest Places on Earth. Żadnych duchów tam nie spotkałam, choć nawiedzona komnata znajduje się na trasie oprowadzania. Wszystko wskazuje na to, że Leonie i jej mąż Alec Finn, popularny muzyk folkowy, są tam jedynymi duszami. I to artystycznymi, wypadałoby dodać. Do niedawna para dzieliła zamek z ojcem Leonie, Billem Kingiem, byłym oficerem Królewskiej Marynarki Wojennej, człowiekiem legendą. Niestety staruszek zmarł w zeszłym roku, dożywszy w całkiem dobrej formie jedynie 102 lat.



Warto nieco wspomnieć o tym, jak zamek trafił w ręce Leonie. Wróćmy zatem do momentu, kiedy po rodzinie Blake pozostało wspomnienie, a pozbawiony dachu zamek niszczał. Wtedy to w czasie jednej ze swoich objazdowych podróży po zachodzie wyspy pewna Amerykanka trafiła na zrujnowany zamek Oranmore i zapragnęła go posiąść. Ową Jankeską była babka zamieszkującej zamek Leonie - Marjorie Ide of Vermont - kobieta o urodzie wywierającej ogromny wpływ na mężczyzn. Tu należy koniecznie wspomnieć o wypadku samochodowym, w którym znalazła się Marjorie i niejaki Shane Leslie, młodzieniec marzący o przywdzianiu sutanny, bo historia jest niczym z romantycznej telenoweli. Shane wyniósł z samochodu nieprzytomną kobietę, a jej uroda tak go olśniła, iż doszedł do wniosku, że celibat i służba Bogu to jednak głupi pomysł był. Oświadczył się Marjorie, a ona wkrótce została Lady Leslie. Para postanowiła wychwalać Boga w inny sposób i tak na świecie pojawiła się trójka dzieci, z których interesować nas będzie tylko Anita Leslie, skoligacona z Winstonem Churchillem, ale o niej za chwilę, bo żal byłoby tak szybko zakończyć ciekawy temat jej ojca.



zamkowe wygody


Shane z pewnością miał w sobie sporo z ekscentryka, a płodzenie dzieci wychodziło mu znacznie lepiej niż zajmowanie się nimi. Kiedyś spotykając na klatce schodowej swojego czteroletniego syna wybełkotał zmieszany: cześć, jak się masz? Talent do ciętych ripost nie opuścił go nawet na starość, kiedy to głuchota dała mu się we znaki. Rodzina, która sprezentowała mu najnowszy aparat słuchowy, w ramach podziękowania mało nim nie oberwała, a staruszek wysyczał: They can hear me. I do not choose to hear them! [Oni mogą mnie słyszeć. Ja nie decyduję się na słyszenie ich!]



"fantastycznie" zrekonstruowany dach zamku



A teraz wróćmy do jego żony Marjorie, teraz już Lady Leslie. Urodziwa Amerykanka spełniła swoje marzenie i za 150£ zakupiła zrujnowany Oranmore Castle, by w 1947 roku podarować go swojej córce – pamiętacie Anitę? – która jeszcze do niedawna błąkała się po świecie służąc jako mechanik i kierowca ambulansu w czasie II wojny światowej. Remont zamku okazał się być niezwykle kosztowny, ale Lady Leslie była zdeterminowana przywrócić Oranmore Castle do stanu używalności. W tym celu sprzedała nawet swój pierścień z wielkim szmaragdem i zgarnęła za niego małą fortunę, 3000£. W ten sposób uzyskane środki przeznaczono na skonstruowanie nowego dachu, zamontowanie okien, doprowadzenie elektryczności i usługi hydrauliczne.



"lekko" strome schody - w czasie jednej z wesołych uczt zeskoczyła z nich pewna kobieta. Narobiła strasznego huku, przez co śpiące na piętrze dziecko obudziło się z płaczem. Malucha wyjęto z kołyski, a kilka sekund później pustkę po dziecku wypełnił zarwany sufit



wypchany pupilek pana domu


Anita Leslie, którą mole książkowe mogą kojarzyć jako irlandzką pisarkę, poślubiła wspomnianego na początku Billa Kinga i razem z nim rozbudowała zamek, dodając dwukondygnacyjne skrzydło, w którym obecnie żyje jej córka Leonie. Niestety nie udało nam się załapać się na oprowadzanie w jej wykonaniu. Wkrótce po tym, jak wkroczyliśmy za dziedziniec, z zamku wyszedł młodzieniec o brązowych włosach z przedziałkiem mocno przesuniętym na prawą stronę, w jasnoniebieskich bermudach i t-shircie w modne w tym sezonie paski. Patrzyłam jak nonszalanckim krokiem, z rękoma w kieszeniach zbliża się do nas i byłam święcie przekonana, że to syn turystów, którzy właśnie skończyli zwiedzać.



Młody Irlandczyk podrapał się po karku i zapytał: chcecie zwiedzać? Chcieliśmy. Pospieszyliśmy zatem za nim, a wkrótce solidne drewniane drzwi z informacją tour in progress zatrzasnęły się za nami, by nikt nam nie przeszkadzał w trakcie oprowadzania. Szybko przypomniałam sobie to, o czym chwilowo zapomniałam – zamki zamieszkiwane przez ich właścicieli to jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Wnętrze tego czterokondygnacyjnego zamku to moim zdaniem istny misz-masz i chaos, a zdaniem Leonie, zapewne odpowiadającej za stronę firmową Oranmore Castle, mind blowing eclectic romanticism. An inspiration for any artist and photographer. Leonie i jej podobnych może w istocie zamek wysoce inspiruje, ale mnie niestety nieco przytłoczył swoim wnętrzem, ewidentnie pozbawionym jednej myśli przewodniej i dominującego stylu. Leonie musi też najwyraźniej wychodzić z założenia „im więcej kurzu w zamku, tym bardziej autentycznie”, bo spora warstwa brudu zalegała na większości eksponatów.




Każdy mebel jest jakby z innej parafii – zdaje się, że jest tam nawet ołtarz – i widać to, co mówił nasz młody przewodnik: z braku środków na wyrafinowane meble zamek zapychano tym, co popadło. To pani Leslie kupiła po okazyjnej cenie, tamto dostała za darmo, a jeszcze coś innego wynalazła Bóg-jeden-wie-gdzie. Nie podobało mi się to, co widziałam, bo lubię harmonię i styl. Tutaj nic nie tworzyło jedności, a atmosfera panująca w zamku absolutnie nie skusiłaby mnie do urządzenia w nim niewielkiego przyjęcia weselnego, sesji zdjęciowej [jak uczciwie przyznał przewodnik: garden is a mess] lub innej imprezy [do czego zachęca strona internetowa].



zamek urodą nie grzeszy, za to czapla piękna


Oprowadzanie trwa jakieś pół godziny, kosztuje sześć euro. Nie zwiedza się części mieszkalnej właścicieli. Zamek ma całkiem sporo malutkich komnat i zakamarków, a także mnóstwo krętych, niebezpiecznych schodków, jednak jego zalety nie zostały do końca wyeksponowane przez naszego oprowadzającego. Niby nie mam do niego większych zastrzeżeń, ale przed nim jeszcze długa droga do bycia perfekcjonistą w tym, co robi. I to nie tylko moje odczucie. Bo kiedy później dziecko stwierdza: przewodnik nie wiedział, co mówić [w nawiązaniu do tak zwanych kłopotliwych momentów ciszy], to jednak o czymś to świadczy. Żałuję, że nie oprowadziła nas sama Leonie, bo jestem pewna, że ona, jako sześćdziesięcioletnia właścicielka, miałaby niejedną ciekawą historię do opowiedzenia. Nie żałuję wizyty w tym miejscu, ale drugi raz na pewno bym się tam nie pojawiła.



"plażing" nad ściekiem, czyli jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma


niedziela, 1 września 2013

Pożegnanie lata


Źle się dzieje w przyrodzie. Słońce traci swoją moc, wieczory się wydłużają, noce robią coraz chłodniejsze. A to oznacza tylko jedno: jesień skradła się po cichu, nieproszona i niezbyt mile widziana. Rozsiadła się wygodnie wśród nas i z zaciekawieniem obserwuje nasze reakcje. Zapewne obiecuje sobie, że jeszcze da popalić tym, którzy nie cieszą się z jej przybycia [that would be me]. Tymczasem moi irlandzcy sąsiedzi też dają popalić swoim kominkom – parę dni temu kosząc trawę wyczułam zapach palącego się torfu. Oho, jesień przyszła.



I choć według irlandzkich kalendarzy jesień nastała już pierwszego sierpnia, dopiero teraz coraz wyraźniej dostrzegam to, czego nie chciałam widzieć – odejście lata. W pola zbóż masowo wyruszyły kombajny i udekorowały je malowniczymi balotami słomy. Tylko w sporadycznych miejscach zaobserwować można jeszcze złociste łany owsa lub pszenicy.



Koniec sierpnia zakłócał niektórym dzieciom beztroską celebrację wakacji. Powrót do szkoły wisiał nad nimi niczym złowroga chmura zwiastująca nieuniknione. Część dzieci już zasiadła w szkolnych ławkach, część znajdzie się tam dopiero po weekendzie.



Czuję, że nie będę mogła w pełni powitać jesieni, jeśli należycie nie pożegnam lata. Dlatego przez ostatnie dni z duszą na ramieniu otwierałam strony z prognozą pogody. Strasznie pragnęłam jednego – korzystnych warunków pogodowych, by móc ponownie zawitać na ‘moją’ rajską plażę i zanurzyć się w orzeźwiającej, morskiej toni.



uwielbiam nisko zawieszone chmury



to nie Karaiby, to tylko Irlandia


Wszystko wskazuje na to, że z zewem natury się nie wygra.  Po latach utajnionego bycia wychodzi ze mnie prawdziwy Wodnik Szuwarek, a ja ze zdziwieniem przyglądam się zmianom, jakie zaszły w moich upodobaniach. Po ponad siedmiu latach życia w Irlandii dopiero tego lata tak naprawdę odkryłam uroki mieszkania na wyspie i łatwego dostępu do morza. Przeszłam niebywałą metamorfozę: od stroniącej od plaż i morza osoby do miłośniczki morskich kąpieli. Już nie wyobrażam sobie życia tutaj bez wakacyjnego taplania się w morzu.



Okazało się, że problemem nie była sama plaża, lecz tłumy na niej, które miałam w pamięci za czasów życia w Polsce. We właściwym miejscu, we właściwym czasie i towarzystwie można zrobić w zasadzie wszystko. Do takich wniosków doszłam, kiedy odkryłam cudną plażę ze złocistym piaskiem i lazurową wodą. I brakiem tłumów. Momentami wierzyć mi się nie chciało, że takie cuda natury jeszcze istnieją na tym świecie i nie są skomercjalizowane.



nawet stojąc w wodzie powyżej pasa ciągle widziałam dno!



do poczytania w krótkich przerwach od kąpania się w morzu


Pewien mędrzec rzekł kiedyś, że irlandzka aura jest błogosławieństwem wyspy, bo gdyby panował tutaj tropikalny klimat, wyspę najeżdżałyby tłumy turystów. To święta prawda jest, wiecie? Krańce Irlandii to nie tylko skaliste i poszarpane brzegi, to nie tylko złowrogie klify, lecz także złociste plaże z krystalicznie czystą wodą. Nie ma tu natomiast wybrzeży do granic możliwości zabudowanych prywatnymi domami i hotelami. I to jest piękne.





Jutro rano urządzam sobie nieco spóźnione święto Lughnasa nierozłącznie związane z końcówką lata i żniwami. Celtowie rozpoczynali jego obchody pierwszego sierpnia, ja na własny użytek przesunęłam je na pierwszego września. Jadę nad ocean żegnać lato, które było naprawdę piękne. Jadę chyba po raz ostatni w tym roku poszaleć w wodzie i po raz ostatni popatrzeć na plażę, na której zwykłam się śmiać do rozpuku, wpatrywać w gwiazdy na niebie, mówić dobranoc niebu spowijającemu wszystko ciemnością i która dostarczyła mi tylu wspaniałych wrażeń i emocji. To chyba już zawsze będzie mój ‘prywatny’ wycinek raju na ziemi, który zawsze umiejętnie wprowadza mnie w stan nirwany.



currach - tradycyjne, irlandzkie łodzie


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Destylarnia w Kilbeggan


Prawie w samym sercu Irlandii, w hrabstwie Westmeath, leży Kilbeggan. Prawdę powiedziawszy, jest to mało ciekawa i niezbyt ładna miejscowość. Gdyby nie znajdująca się tutaj Locke's Distillery, nie byłoby po co tutaj przyjeżdżać.



Destylarnia szczyci się tym, że jest najstarszym licencjonowanym obiektem tego typu na świecie. Locke, od nazwiska którego pochodzi nazwa destylarni, uzyskał licencję w 1757 roku. Szacuje się jednak, że whiskey produkowano tutaj dużo wcześniej. Dumny slogan destylarni był mi doskonale znany - spotkałam się z nim kilka lat wcześniej, zwiedzając Old Bushmills Distillery w Irlandii Północnej.



Nauczona doświadczeniem, zaczęłam przymykać oko na wszystkie obiekty szczycące się tym, że są "najlepsze", "najstarsze", "największe". Byłam już w irlandzkiej latarni, która uchodzi za najstarszą na świecie [i prawdopodobnie nią nie jest], widziałam "największe" irlandzkie klify [a doskonale wiem, że są w tym kraju wyższe], byłam w dwóch destylarniach twierdzących, że są najstarszymi. Bez względu na to, czy destylarnia ta faktycznie jest najbardziej wiekowa, można tu przyjemnie spędzić czas i dowiedzieć się różnych ciekawostek.



Sztukę destylacji odkryto bardzo dawno temu na Bliskim Wschodzie i początkowo stosowano do wyrobu pachnideł. Mówi się, że umiejętność destylacji przywieźli ze sobą chrześcijańscy mnisi około 600 roku. Irlandczycy szybko znaleźli nowe i lepsze zastosowanie dla tego procesu - zaczęli wytwarzać whiskey zwaną także "wodą życia".



Z mojej pierwszej próby zwiedzenia tej destylarni pamiętam głównie kwitnące kasztanowce, pochmurny dzień i boski aromat whiskey, który tuż po wyjściu z parkingu otulił mnie niczym mgiełka perfum. Na dobrą sprawę mogłabym wtedy zostać w tamtym wąskim przejściu między dwoma budynkami. Destylarni nie udało mi się zwiedzić, bo panował w niej wówczas tymczasowy rozgardiasz organizacyjny.



Próba numer dwa okazała się zdecydowanie bardziej pomyślna. Dzień był przyjemniejszy, ale po kwitnących kasztanach nie było już śladu. Mogłam za to do woli przyglądać się, znajdującemu się tuż przy ulicy, kołu wodnemu.




Koło wodne pochodzi z XIX wieku i ciągle działa. Cały sprzęt w destylarni wprawia w ruch wałek napędu podłączony do wspomnianego koła lub silnika parowego. Koło było zdecydowanie wygodniejsze i tańsze w użyciu. Silnik parowy utworzono "na wszelki wypadek" - gdyby koło się zepsuło, lub na przykład poziom wody był zbyt niski. Silnik stosowano sporadycznie, zaledwie 3-4 razy w roku. Tak było po prostu oszczędniej.



Destylarnia przez większość swej historii znajdowała się w rękach tej samej rodziny: od momentu nabycia jej w 1843 roku przez Johna Locke'a, aż do jej zamknięcia w 1957. Zarówno John, jak i jego potomkowie, uchodzili za przykładnych pracodawców. Pracownicy destylarni pod wieloma względami mogli czuć się szczęściarzami. Ci, którzy posiadali bydło, a nie mieli łąk do jego wypasania, mogli uiścić symboliczną opłatę 5 funtów na rok i bez ograniczeń wypasać swoje inwentarz na gruntach znajdujących się za destylarnią. Ten kawałek ziemi nazywano cow and calf park - parkiem krów i cieląt.




W restauracji znajdującej się na terenie destylarni znajduje się pamiątkowa tabliczka ofiarowana Johnowi Locke przez mieszkańców Kilbeggan. Przypomina ona o nieszczęśliwym wypadku z 1866 roku. To właśnie wtedy wybuchł kocioł odgrywający główną rolę w destylarni. John nie dysponował wówczas odpowiednimi środkami, by nabyć nowy. Z pomocą przyszli pracownicy destylarni, ofiarowując zdesperowanemu Johnowi nowy kocioł.



Rodzina Locke szczyciła się przywiązaniem do tradycyjnych metod produkcji swojej whiskey. Destylarnia dobrze funkcjonowała w XIX wieku, jednak kolejne stulecie przyniosło więcej problemów i przeszkód. Przywiązanie do tradycji nie do końca się opłaciło. Destylarnia nie była modernizowana, co w połączeniu między innymi z trudnościami na rynku, wysokim opodatkowaniem i spadkiem popytu na whiskey doprowadziło do stopniowego upadku.




Destylarnię zwiedzić można samemu po zaopatrzeniu się w odpowiedni materiał, bądź też w grupie i w towarzystwie przewodnika. Muzeum zawiera przeróżne obiekty: od kamieni młyńskich, poprzez ogromne kadzie fermentacyjne [pracownicy ukradkiem czerpali z nich zacier zanurzając w kadziach noszone przy sobie słoiki], kotły warzelnicze i destylatory. Co ciekawe, aż 80% zawartości destylatorów uchodziło za produkt uboczny. Aż do lat 40. XX wieku pozbywano się go wylewając do rzeki i faszerując znajdujące się w niej ryby pewną dozą alkoholu.



Ostatnie pomieszczenia na trasie zwiedzania poświęcone są tematyce leżakowania i beczkowania - te procesy odgrywały ogromną rolę w produkcji whiskey. Świadczy o tym chociażby fakt, że funkcja bednarza wymagała u Locke'a dziesięcioletniego doświadczenia. Za najlepsze beczki uchodziły te dębowe, w których uprzednio przechowywano sherry. Whiskey musiała leżakować co najmniej 5 lat, Locke preferował nawet dłuższe terminy. Dojrzewający trunek wchłaniał zapach drewna, a drewno nieczystości. Magazyny, w których przechowuje się beczki nasączone są specyficznym zapachem ulatniającej się whiskey. To tak zwany angels' share - działka aniołów. Czy można byłoby wymyślić bardziej wdzięczną nazwę?