niedziela, 26 kwietnia 2020
Huntington Castle - mrok, druidzi i tajemnicze obrządki w zamkowych podziemiach
wtorek, 24 lutego 2015
Szlakiem irlandzkich jaskiń: Marble Arch Caves
Budzik zadzwonił o szóstej piętnaście w niedzielę. Kilka sekund później umilkł – bynajmniej nie dlatego, że rozprysnął się na sto kawałków uderzając o ścianę. To był mój dzień wolny, ale mimo to ochoczo wstałam z łóżka, co – chciałabym odnotować - było dla mnie nie lada wyczynem. Odkąd Pani Jesień przegoniła lato, poranne pobudki nagle okazały się być dużo bardziej bolesne. Opuszczenie ciepłego i wygodnego łóżka – jawiącego się jako schron – kiedy za oknem panuje mrok, zaczęło zakrawać na jedną z największych podłości losu. Z nadejściem jesieni powoli też zaczynałam hodować zrozumienie dla osób notorycznie korzystających rano z fenomenu drzemek. Dla mnie – w zasadzie od zawsze – ta funkcja w telefonie mogłaby w ogóle nie istnieć. Drzemka? Po co to komu potrzebne? Taka była dotychczasowa reakcja osoby, która w pięć sekund po tym jak odezwał się budzik, była już na nogach.
Normalnie zostałabym w łóżku co najmniej dwie godziny dłużej. Jednak tego dnia byłam zbyt podekscytowana – plan niedzieli miałam ustalony co najmniej kilkanaście godzin wcześniej. Kilka miesięcy wcześniej wpadłam na pomysł zwiedzenia wszystkich irlandzkich jaskiń udostępnionych turystom. Doszłam do wniosku, że czas wyrobić sobie swoje zdanie. Dotychczas spotykałam się ze sprzecznymi opiniami – co dla jednych było super jaskinią, dla innych okazywało się być popierdółką nie wartą zachodu. Odhaczanie punktów z mojej listy szło mi do tej pory nad wyraz dobrze i szybko. A we wspomnianą niedzielę miałam zaliczyć przedostatni punkt na mojej liście. Miałam, bo nie zrealizowałam. Nie do końca. Ale o tym za chwilę.
W ojczyźnie leprechaunów zwykło się mawiać: In Ireland the inevitable never happens and the unexpected constantly occurs. Zaprawdę powiadam Wam, to jedna z największych mądrości tego świata. Przypomniałam sobie o niej, kiedy dotarłam do celu mojej wycieczki, do Marble Arch Caves. A chwilę później na myśl przyszła mi jeszcze jedna mądrość: shit happens every day.
Wszystkie szanujące się przewodniki po Irlandii radzą, by przed przyjazdem do tej jaskini uprzednio zadzwonić. Bo na miejscu możemy się rozczarować. Jaskinie Marmurowego Łuku, bo tak tłumaczy się nazwę Marble Arch Caves, leżące w hrabstwie Fermanagh, wchodzą w skład tamtejszego geoparku, którego walory zostały docenione przez UNESCO. Jaskinie są tłumnie odwiedzane, a że w ich wnętrzu płynie rzeka, bywają też zalewane. Bo jak wiadomo w Irlandii przez dziewięć miesięcy pada deszcz, a przez pozostałe grad.
Efekt rozmowy telefonicznej wykonanej w sobotnie popołudnie był jak najbardziej pozytywny. Nie dość, że dostaliśmy zielone światło – zwiedzanie normalnie się odbywało – to jeszcze zostaliśmy wpisani na listę chętnych na niedzielną podróż do wnętrza ziemi. Moja ekscytacja urosła do niebotycznych rozmiarów. I chyba też przesłoniła mi resztkę realizmu, bo będąc w drodze do jaskini, mogłam się spodziewać wszystkiego - mandatu, kapcia, wypadku, nawet renifera na drodze i UFO na niebie – ale nie tego, że nie zwiedzę jaskini.
Zatem wyobraźcie sobie moją minę, kiedy chwilę po dotarciu na miejsce dowiedziałam się, że z powodu nocnych opadów deszczu najprawdopodobniej nie będzie można zwiedzać jaskini. Jakich opadów deszczu? What the heck? Padało, owszem, ale nie w moim hrabstwie. Przez pewną część drogi jechaliśmy w deszczu o normalnym natężeniu, ale nawet ten namacalny fakt – kropel rozbryzgujących się na aucie – nie podsunął mi czarnego scenariusza. Moja świadomość nie została skażona ani nawet jedną myślą typu: a co jeśli poziom wody w podziemnej rzece wzrośnie? Takiej opcji po prostu nie było. Nie w mojej głowie.
Na ostateczną decyzję mieliśmy poczekać około dziesięciu minut. Wnętrze jaskini właśnie oglądano, by „ocenić straty”. I dopóki nie dostaliśmy potwierdzenia, ciągle żywiłam się nadzieją „a może jednak się uda”. Niestety. Chwilę później już wszystko było wiadomo. Poziom rzeki w jaskini wzrastał średnio o centymetr na dziesięć minut i z oczywistych względów bezpieczeństwa – zwiedzanie zawiera m.in. krótki rejs łódką – nie można było wydać zezwolenia na zwyczajowe oprowadzanie.
Pani w recepcji poinformowała nas jednak, że za chwilę pojawi się przewodniczka w celu odbycia z nami krótkiego, darmowego, 20-minutowego oprowadzania, bo jedynie na tyle mogą sobie pozwolić. Tego jednak nie można było nazwać mocno okrojoną wersją normalnego programu zwiedzania. To był tylko przedsmak, ale – jak się okazało niedługo później – cudowna namiastka tego, co oferują Marble Arch Caves.
Mokrą ścieżką powędrowaliśmy za naszą młodą przewodniczką mówiącą z charakterystycznym północno-irlandzkim akcentem. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami tunelu, którego wnętrze momentalnie przywołało mi na myśl korytarze w brukselskim Atomium. Ale zanim do niego weszliśmy, przystanęliśmy na moment. Przewodniczka kreśliła przed nami zarys historii jaskini, a za drzwiami szalał żywioł. Huczało. To nie było tło do słów przewodniczki, to było coś, co rzucało się na pierwszy plan. Zapewne słyszycie podziemną rzekę – rzekła kobieta. A na usta cisnęło się, że ten hałas zbudziłby nawet umarlaka. Głuchy jak pień by usłyszał.
Po otwarciu drzwi zobaczyłam przyczynę zamknięcia jaskini i... zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie fanaberia przewodników – nie o takim zamknięciu sezonu marzyliśmy, rzekła później przewodniczka – ale konieczność. W punkcie, w którym staliśmy, woda nie była jeszcze nie wiadomo jak wysoka, ale już można było dostrzec zalane ścieżki. Jednak przede wszystkim można było SŁYSZEĆ. Słuchałam tego specyficznego odgłosu i rozumiałam, jak potężna moc wody kotłuje się w tym zamkniętym pomieszczeniu. To była ogromna siła. To był bezlitosny żywioł. Jaskinię opuściłam z żalem. Bo znalazłam się w sytuacji analogicznej do tej przedstawionej w bajce „Lis i bocian”. Dosłownie na wyciągnięcie ręki miałam coś apetycznego - coś, co igrało z moimi zmysłami - a mimo to nie potrafiłam tego dosięgnąć. Tak zapewne czuje się szczerbaty, kiedy ktoś podaje mu jabłko i sarkastycznie dodaje „smacznego!”.
Po obwieszczeniu decyzji o niemożliwości zwiedzania jaskini nasze morale boleśnie uderzyło o ziemię. Do podziemia wchodziliśmy w ciszy, nikt jakoś nie rwał się do dyskusji. Jednak kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, nie byliśmy już tacy cisi. Tam, we wnętrzu jaskini nasze morale na nowo się zregenerowało. Bo choć może wyglądać na to, że żywioł nas pokonał, to wcale tak się nie stało. Paradoksalnie wnętrze jaskini wypełniło mnie głębokim przekonaniem, że ta „walka” tak się nie skończy. Wiedziałam, że mój powrót w to miejsce to tylko kwestia czasu. Nieuchronność. Nie było możliwości, by moja przygoda z Marble Arch Caves zakończyła się w taki sposób. I właśnie ta świadomość napawała mnie radością. Smutek zagubił się gdzieś w mroku jaskini, na zewnątrz groty wyszła trójka wesołych ludzi. Słońce zaczęło się przebijać przez chmury, a my długo jeszcze staliśmy na zewnątrz dyskutując z przewodniczką, notabene równą babką.
Minuty niepostrzeżenie zlewały się w kwadranse, a my ciągle staliśmy i dyskutowaliśmy. Dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami. Dziewczyna opowiadała m.in. o tym, jak krnąbrni potrafią być turyści. Nie pytałam, której nacji najbardziej nie lubi, ale dało się wyraźnie wyczuć, że nie pała sympatią do Niemców, którzy tak na marginesie mieli także tego dnia przybyć liczną grupką. To miał być ich pierwszy punkt na trasie po Irlandii. A tu - surprise, surprise! – jaskinia zamknięta. Szczęśliwym trafem nie doczekaliśmy momentu germańskiego najazdu – o tej porze centrum jeszcze świeciło pustkami – a kiedy Niemcy zapewne gnietli się w autobusie, my właśnie przeczesywaliśmy ścieżki w lesie przylegającym do centrum. Wspominam o tym, bo wizyta w Marble Arch Caves bez leśnego spaceru będzie zdecydowanie niekompletna.
Wędrowałam mokrymi ścieżkami, wdychałam świeże powietrze, słuchałam ptasiego śpiewu i odczuwałam niespodziewanie dużą satysfakcję z tego powodu. Miałam ten zakątek praktycznie dla siebie. Toteż nie krępowałam się: dotykałam mokrych od rosy paproci i pozwalałam fantazji popuszczać wodze. Dlatego kiedy wyobraźnia podsunęła mi myśl, że to magiczny las, nie skarciłam jej za to. Dziwnym trafem te realia – festony mchów i paproci, cała aura tego miejsca – pasowały mi do takiego wyobrażenia. I choć na swojej drodze oprócz kilku sympatycznych młodych Irlandczyków nie spotkałam nigdzie the little people, ani wróżek z gracją bujających się na lianach, lubiłam myśl, że to magiczny lasek.
Nie było tak, jak sobie to wymarzyłam, ale to wcale nie oznacza, że było źle. Być może dostałam pstryczek w nos od losu, ale dostałam też coś więcej - przedsmak przygody, której już teraz mówię tak. I wzorem Arniego Schwarzeneggera powtarzam: I’ll be back!
zmienność irlandzkiej pogody nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. U góry: Visitor Centre w czasie przyjazdu, na dole: w czasie odjazdu
czwartek, 27 listopada 2014
Zamek Athenry - duma i chluba miasta
Średniowiecze już dawno minęło, ale pozostałości po nim jest tutaj całkiem sporo. Nieco ponad dwadzieścia kilometrów na wschód od Galway znajduje się Athenry. Miasteczko nie grzeszy rozmiarami, za to ma mnóstwo średniowiecznych atrakcji do zaoferowania. Warto zjechać z autostrady, by dotrzeć do miasta, które ciągle otoczone jest murami z kilkoma wieżami obronnymi i nadal imponującą North Gate, bramą wjazdową.
Zamek Athenry ma małe rozmiary, ale mimo to ciężko byłoby go przegapić. Góruje nad okolicą i kusi. Niechlubny okres czterystuletniego rozpadu ma już zdecydowanie za sobą. Teraz jest wymuskany i imponujący. Wygląda tak jak prezentował się przed XVI-wiecznym atakiem klanu O’Donnell. Do jego obecnego wyglądu przywróciło go pod koniec XX wieku OPW, organizacja zajmująca się ochroną i konserwacją irlandzkich zabytków, dlatego też jej flaga jak najbardziej ma prawo powiewać teraz dumnie na szczycie twierdzy.
Zamek jest pamiątką po najeździe Normanów na wyspę i powstał w 1235 roku dzięki (nie)uprzejmości niejakiego Meilera de Bermingham. Ów jegomość wpadł na pomysł, by zbudować zamek nad rzeką Clareen, założyć miasto, otoczyć je murem obronnym i fosą zasilaną wodą z pobliskiej rzeki.
Ciężkie to były czasy, o czym zapewne przypominał sobie Meiler wchodząc do swojej twierdzy. Wszystko, co tutaj widzicie, powstało nie dla wygody lecz dla bezpieczeństwa – mówi nasza pani przewodnik. Zamek był zimny, ciemny, ponury i śmierdzący. Suterena, w której się znajdujemy, nie sprawia wrażenia przytulności, choć oczywiście starano się jak najwierniej ją zrekonstruować. Kilka wieków wstecz było w niej zdecydowanie bardziej nieprzyjemnie. Przede wszystkim w pierwotnej wersji – zamek powstawał w trzech fazach – na parterze, gdzie znajduje się wspomniana suterena, nie było drzwi wejściowych. Powstały one dopiero w XV wieku, kiedy to zamek przeszedł sporą modyfikację.
Wcześniej suterena pełniła m.in. funkcję magazynu. Przedmioty umieszczano w niej z poziomu pierwszego piętra, o czym przypomina dziura w suficie, teraz zabezpieczona szkłem. Drzwi być może okazały się koniecznością, jako że w XV wieku zmieniła się rola, jaką pełnił zamek. Mniej więcej w tym okresie familia de Bermingham przeniosła się do wygodniejszej rezydencji w mieście.
Na pierwsze piętro wkraczamy po drewnianych schodach. Tak to mniej więcej wyglądało na początku XIII wieku. Tylko to wejście umożliwiało przedostanie się do środka twierdzy. Portal wejściowy udekorowano ładnymi płaskorzeźbami, co jest elementem wartym odnotowania. Tego typu zdobienia są typowe dla budowli sakralnych, nie dla zamków. Być może Athenry Castle jest ich jedynym zamkowym przykładem.
Wejście wprowadziło nas bezpośrednio do pomieszczenia zwanego great hall, „królestwa” jego właściciela. Znajdziemy tu dwa okna z kolejnymi zdobieniami, nieco schowaną latrynę i w zasadzie nic więcej. Żadnych śladów po kominku, żadnych mebli. Tylko kolejne drewniane schody prowadzące na piętro wyżej.
W swojej oryginalnej postaci zamek był niski – składał się tylko z sutereny i great hallu, „sali bankietowej”. Prawdopodobnie ocieplano go za pomocą paleniska znajdującego się w centralnym punkcie tego pomieszczenia. Dym wydostawał się przez otwór w dachu. Z tego rozwiązania zrezygnowano jednak w XV wieku, kiedy dodano kolejną kondygnację i drewniany sufit. Zamek stał się jeszcze bardziej nieprzyjaznym miejscem do życia – zimnym i ponurym, jako że nowe piętro nie miało żadnych okien. Nic dziwnego, że jego właściciele postanowili poszukać przytulniejszego gniazdka. W zamku zaś, w późniejszym okresie nieużytkowania, gniazda zaczęły wić ptaki. Jednak dzięki interwencji OPW dziś Athenry Castle jest małym, ale imponującym zamkiem, dumą miasta. To skromna twierdza, ale mimo wszystko ciekawa. Warto ją odwiedzić. Koniecznie z przewodnikiem.