Huntington
Castle to kolejna niesamowicie interesująca atrakcja w hrabstwie Carlow, którą
udało nam się zobaczyć w drodze do Rosslare. Nie bez znaczenia pozostaje tu
fakt, że po prostu mieliśmy farta. Tego "farta" wywodzącego się z
języka niemieckiego i oznaczającego "sprzyjające okoliczności", a nie
"puszczanie gazów" w języku angielskim - to tak na marginesie, żeby
nie było niedomówień.
Na
pierwszy rzut oka to zamek jakich tutaj wiele - wybudowany w 1625 roku w
miejscu, w którym w XIV wieku istniała już inna warownia obronna pełniąca
funkcję garnizonu wojskowego. O tej bogatej i ciekawej przeszłości zamku
świadczą także ruiny opactwa cystersów, które - jak niesie wieść - zostało
wzniesione w miejscu dawnej świątyni druidów.
To,
co najważniejsze jest jednak niewidoczne dla oka. Huntington Castle, uchodzący
za jeden z najbardziej nawiedzonych zamków na irlandzkiej ziemi, ma bowiem
tajemniczą i nieco mroczną aurę, którą zawdzięcza w dużej mierze jego nietuzinkowym
mieszkańcom - rodzinie Durdin Robertson, której członkowie nadal zamieszkują
mury tej ciekawej budowli.
Nie
omieszkała przypomnieć nam o tym nasza przewodniczka, kiedy spóźnieni o jakieś
dziesięć minut, ale zadowoleni ze swojego farta, dołączyliśmy do ostatniej
grupy oprowadzanej po zamku tego dnia. Autorytatywnym głosem poinformowała nas,
że we wnętrzach posiadłości nie można robić żadnych zdjęć, a jedynym
odstępstwem od tego zakazu jest możliwość fotografowania tego, co znajduje się
w zamkowych podziemiach służących niegdyś jako lochy, a teraz zaś jako
świątynia ku czci egipskiej bogini Izydy.
Na
ślad obecności współczesnych rezydentów zamku nie trzeba było długo czekać. W
jednym z pokojów na naszej trasie - "tapestry room" - zdominowanym
przez wielki i zabytkowy arras przypadkowo znalazł się ślad dziecięcej
bytności, niebiesko-pomarańczowy nabój do broni Nerf. Choć był karykaturalnie
mały w stosunku do otaczających go przedmiotów, rzucał się w oczy, jakby miał
rozmiary meteorytu, bo był wyraźnie nie na miejscu.
Biorąc
pod uwagę, że obecni właściciele zamku, Alexander i Claire Durdin Robertson,
mają trzech relatywnie małych męskich potomków, to ich obecność jest i tak
dobrze zamaskowana, a zamek perfekcyjnie przygotowany do zwiedzania. Ta
"wpadka" w postaci dziecięcego gadżetu absolutnie w niczym mi nie
przeszkodziła, a jeśli już miałabym nad czymś ubolewać, to byłby to fakt, że
nie udało nam się mieć za przewodnika samego Alexandra albo jego żony.
Najwyraźniej nasz fart nie był aż tak duży.
Nie
wiem, jaki stopień spokrewnienia miała z właścicielami nasza przewodniczka, ale
domyślam się, że jakiś miała. Bardzo miłym akcentem w tym zamku jest to, że
jego właściciele nie uważają się za szlachtę, która nie miesza się z plebsem, a
co za tym idzie - chętnie występują w roli oprowadzających i z tego, co mi
wiadomo, robią to bardzo dobrze. Nasza przewodniczka, starsza kobieta, nie była
zła w swojej roli, ale nie wzbudziła we mnie większej sympatii i nie miało to
żadnego związku z wydanym przez nią zakazem fotografowania.
Z
zainteresowaniem słuchałam jej "wykładu" na temat oglądanych przez
nas antyków i pomieszczeń (jadalnia, kuchnia, salon, pokój z arrasami...), ale
jeszcze bardziej się ożywiłam, kiedy dotarliśmy do niesamowicie klimatycznej
oranżerii, którą zdobiły nie tylko interesujące malunki na ścianie, ale przede
wszystkim imponująca wiekowa winorośl, której sadzonkę - jeśli się nie mylę -
przywieziono z Anglii. Zamkowe wnętrza zazwyczaj nie są w moim guście, ale taką
werandę z powodzeniem mogłabym mieć u siebie w domu.
Wszyscy
ci, którzy przybyli tu dla mrocznej aury zamku, z pewnością nie mogą się
doczekać momentu przestąpienia progu osławionej i kontrowersyjnej świątyni
bogini Izydy. I tu wypada wspomnieć nietuzinkową postać, jaką niewątpliwie była
Olivia Robertson, bo to w głównej mierze ona stała za tym całym zamieszaniem
związanym z "szatańskimi praktykami", które niegdyś spędzały sen z
powiek mieszkańcom uroczej wioski Clonegal, w której znajduje się zamek.
Jestem
w stanie sobie wyobrazić, jaki postrach musiała siać Olivia i jej "mroczni"
pobratymcy, którzy w bogobojnej i religijnej Irlandii zdecydowali się w latach
70. XX wieku stworzyć kult egipskiej bogini Izydy. Ze swoją ciemną, bujną
czupryną, odziana w ceremonialne szaty, dzierżąca sistrum (staroegipski instrument
muzyczny) i kostur zwieńczony egipskim symbolem życia (ankh) mogła sprawiać
wrażenie nawiedzonej wiedźmy i przerażać. Ona sama jednak nigdy nie robiła
tajemnicy z obrządków, których dokonywano w podziemiach zamku i zostawiała
otwartą bramę zamku dla wszystkich tych "wieśniaków", którzy na własne
oczy chcieliby zobaczyć, jakie "bezeceństwa" wyprawia się w świątyni.
Olivia
- jak przystało na "prawdziwą czarownicę" - urodziła się trzynastego
w piątek, w Anglii, a do zamku Huntington wprowadziła się jako ośmioletnia
dziewczynka, kiedy jej rodzice postanowili wrócić do siedziby przodków. Miała
artystyczną duszę: uwielbiała rysować, malować i pisać książki. I ponoć nawet
była w tym dobra: swoje prace wystawiała na wernisażach, zdobywała nagrody za
swoją twórczość, a jej ostatnia książka wyprzedała się w dniu swojego debiutu
[złośliwi powiedzieliby, że zapewne miała niesamowicie mały nakład].
Olivia,
mająca wizje bogini Izydy i święcie przekonana, że otrzymała od niej duchowe
powołanie, założyła w 1976 roku - w równonoc wiosenną - Fellowship of Isis, a
dokonała tego wspólnie ze swoim bratem, Lawrencem, i szwagierką, Pamelą. Było
to iście nietuzinkowe trio i "mieszanka wybuchowa". Lawrence był
anglikańskim duchownym, ale tak się złożyło, że na niedługo przed powołaniem do
życia tego stowarzyszenia, doszedł do wniosku, że Bóg jest jednak kobietą.
Pamela, jego żona, wcale nie była gorsza - komunikowała się z roślinami [choć
nie wiedzieć czemu, kwiaty uprawiane przez nią w ogródku nie chciały się z nią
porozumiewać...], a nawet widywała wróżki.
Może
ciężko w to uwierzyć, ale religia którą stworzyła ta trójka, nie zmarła w 2013
roku wraz z Olivią, która to swoją drogą dożyła 96 lat. Najwidoczniej osób
takich jak ona - wierzących, że religia zdominowana jest przez patriarchat, że
za dużo już jest męskiej agresji, i że teraz trzeba to wszystko zrównoważyć
przez "celebrowanie boskiej kobiecości" - jest więcej. Jeśli wierzyć
słowom przewodniczki, dziś na całym świecie ma ona ponad trzydzieści tysięcy
wyznawców.
Posiadłość
można zwiedzać od maja do września i do wyboru są dwie opcje: oprowadzanie po
zamku + dostęp do ogrodów (10 euro), lub wstęp tylko i wyłącznie do ogrodów (6
euro). Zdecydowanie polecam opcję pierwszą. Ogrody nie zrobiły na mnie
większego wrażenia, być może dlatego, że byłam świeżo po wizycie w pięknych - i
darmowych! - Altamont Gardens. Muszę jednak przyznać, że bardzo spodobał mi się
szpaler pięćsetletnich cisów, który urodą dorównuje słynnym "DarkHedges", które niegdyś wystąpiły w "Grze o tron".
A
skoro mowa o produkcjach filmowych, to zamek jest "celebrytą" wśród
innych irlandzkich twierdz i zdarza mu się gościć przeróżne gwiazdy: była tu
słynna "Ally McBeal", był Van Morrison, Hugh Grant i Mick Jagger, a
sam Stanley Kubrick kręcił tu część scen do "Barry Lyndona".
Nie
da się ukryć, że świątynia Izydy jest kiczowata, ale mimo to uważam, że jest to
jeden z najciekawszych zamków Irlandii. Jest w nim coś klimatycznego i
intrygującego: może to te opowieści o duchach, może to sprawka mitów o bezwzględnych
druidach, którzy to nie wahali się składać ofiar z ludzi, a może to tylko...
efekt placebo.
Jedno
jest pewne: wioska Clonegal jest mała, ale niesamowicie kwiecista i miła dla
oka. Sama posiadłość zaś zdecydowanie warta jest - dłuższej niż nasza! -
wizyty.
Ciekawie urządzona kawiarenka wydaje się być bardzo gościnna, podobnie
zresztą jak krążący po dziedzińcu kot, który ma najwidoczniej nieziemskie moce
i już z daleka wyczuwa miłośników zwierząt - pewnym krokiem podszedł do nas i
wyżebrał trochę czułości. Gdzieś w
pobliżu ukrywał się też paw, bo go wyraźnie słyszałam, ale niestety nie
widziałam.
Polecam.