Moja
mama zwykła mawiać, że mam spóźniony zapłon, i biorąc pod uwagę fakt, że
pierwsi turyści odkryli Salthill na początku XIX wieku, a ja jakieś dwieście
lat później i całe czternaście po moim przyjeździe do Irlandii, spokojnie można
stwierdzić, że chyba miała poważne przesłanki ku temu i że jak najbardziej może
czuć się rozgrzeszona z aktu piętnowania swojej opóźnionej córki.
Na
jednej z tablic informacyjnych, na które można natrafić wzdłuż promenady,
znajduje się archiwalne zdjęcie z tamtego okresu, kiedy to kąpiel stała się
niejako modna, a w wieści o tym, że "częste mycie skraca życie",
przestano już dawno wierzyć nawet na francuskim dworze. Choć po tym jak pewna
Francuzka (jak na ironię pracownica służby zdrowia!) beształa mnie za mój
codzienny prysznic, byłabym skłonna przysiąc, że część francuskiego
społeczeństwa nadal wierzy w te farmazony pomimo nadejścia XXI wieku.
Jako
że uwielbiam archiwalne zdjęcia dokumentujące życie w dawnej Irlandii, ta fotka
na dłużej przykuła moją uwagę. Nie omieszkałam wyobrazić sobie, jak z wielkim
poruszeniem spotkałoby się moje pojawienie w dziewiętnastowiecznym Salthill,
gdyby jakimś cudem ktoś mnie teleportował do tamtych czasów taką, jaką byłam
tego dnia. To też uświadomiło mi, jak wielką drogę przebyliśmy od tamtej epoki
- my, jako ludzkość, i jak bardzo wyemancypowałyśmy się, my - kobiety. W swoim
sportowym ubiorze i z luźno rozpuszczonymi włosami pasowałabym do tamtych
realiów jak wół do karety.
Spoglądałam
na ludzi, którzy do Salthill przybywali na rachitycznych, rozklekotanych
tramwaikach napędzanych siłą końskich mięśni, nie zaś koniami mechanicznymi. Po
ulicach przechadzali się eleganccy dżentelmeni w garniturach i w melonikach,
podpierając się laskami. Na ławkach spoczywały kobiety w długich sukniach
szczelnie okrywających każdy kawałek ich ciała, i w kapeluszach, pod którymi
schowane były starannie upięte włosy. Wśród nich była jedna, która najbardziej
mnie zaintrygowała, bo nieco odstawała od swoich sąsiadek "damulek".
Nie
miała na głowie żadnego nakrycia, co by mogło sugerować, że była zwykłą
chłopką, biorąc pod uwagę fakt, że wielkość ronda kapelusza wyznaczała w
ówczesnych czasach także status społeczny. Skryta za czarną suknią i wielkim
pledem, w tym samym kolorze, zarzuconym na głowę i tułów wyglądała trochę jak
sierotka Marysia. Najwyraźniej jednak w niczym jej to nie przeszkadzało, bo
zdawała się twardo spoglądać w obiektyw fotografa. "Who are you,
stranger?" - tak bardzo chciałam zapytać, ale jako że nie miałam
możliwości dostania odpowiedzi, moja wyobraźnia musiała mi za nią wystarczyć. W
mojej głowie nadałam jej zatem tożsamość i przypisałam do pobliskich Wysp Aran.
Wiele
wody upłynęło w rzece Corrib od tamtego czasu, ale jedno się nie zmieniło. Tak
wtedy, jak i teraz, główną atrakcją pobytu w Salthill jest spacer wzdłuż
promenady. Wtedy dodatkowo finalizowano go energicznym kopnięciem w ścianę na
znak przebycia całej odległości i podtrzymania tradycji "to kick the
wall". Sama jednak - pomimo szacunku do tradycji - nie zdecydowałam się na
taki krok albo raczej wyskok, bo znając moje zezowate szczęście, połamałabym
sobie przy tym zęby i kończyny, albo zwyczajnie kopnęłabym... w kalendarz
zamiast w ścianę. Pomimo kolorowego malunku nawiązującego do tego zwyczaju, nie
widziałam nikogo kto, by to robił.
Coś
innego się za to zmieniło - podczas gdy jeszcze w XX wieku kobiety i mężczyźni kąpali
się na oddzielnych plażach (największa i najpopularniejsza z nich nadal zwie
się Ladies Beach, będąc jakby przypomnieniem zamierzchłych czasów), teraz
panuje tu dużo większa swoboda obyczajowa i nikt nie wydaje się ani zdziwiony,
ani zgorszony skąpym bikini, czy też kąpielowymi "brazylianami"
będącymi dość mocno wyciętymi figami, mającymi na celu raczej wyeksponowanie
krągłości niż ich zakrycie.
I
am not a lady, ale to na tej właśnie plaży spędzałam najwięcej czasu. Była
najbliżej mojej noclegowni, przez co dawała mi największe poczucie bezpieczeństwa
i komfortu - miałam świadomość, że wystarczy zaledwie parę minut, bym
przeniosła się z niej prosto do swojego pokoju. Brałam więc kubek kawy i szłam
na plażę w poszukiwaniu głazu, który swoim wyglądem i wielkością najbardziej
wpasowałby się do kształtu mojego tyłka. A raz usadziwszy go w wygodnej
pozycji, trwałam tak przez dłuższy moment, oddając się rozmyślaniom, relaksowi
i bawiąc w niegroźnego obserwatora-podglądacza.
Szybko
domyśliłam się, kto jest tu stałym bywalcem i zapalonym pływakiem, może nawet morsem,
a kto robi to tylko rekreacyjnie albo z doskoku. Tutaj uczciwie muszę przyznać,
że to mężczyźni wykazywali się zdecydowanie większym hartem, bo podczas gdy w
płytkiej wodzie od dobrych kilkunastu minut stały dziewczęta, trzęsąc się jak
osika i nadal najwyraźniej nie mogąc zdecydować, czy chcą się całkowicie
zanurzyć czy jednak nie, na plaży pojawiał się ON.
Atletyczna budowa ciała,
wyprostowana sylwetka i pewny krok. A przy tym ani sekundy straconej na
bezwartościowe dyrdymały. Typ zadaniowca. Przyszedł tu w konkretnym celu i bez
dopięcia swego nie wróci. Tak więc, kiedy one traciły kolejne minuty na
zastanawianie się, on brał głęboki wdech i jednym płynnym ruchem, z naturalną
gracją, zanurzał się w chłodnej wodzie. I "znikał" w niej na długi,
długi czas, przemieniając się w międzyczasie w maleńki punkcik na horyzoncie.
Byli
też inni: krótkodystansowcy, ale nadal zadaniowcy. Po ruchach tego w
granatowych kąpielówkach i w pasiastym czepku we wszystkich morskich odcieniach
od razu wiedziałam, że robił to już wielokrotnie i sam pewnie nie byłby w
stanie tych razów zliczyć.
Wchodził na plażę, szedł twardo przed siebie,
dochodził do skałek, rozsuwał rozporek jeansów, ściągał spodnie i koszulkę,
wszystko ładnie układał w jednym miejscu, nakrywał pasiastym ręcznikiem i
wchodził do wody. Spędzał w niej zaledwie kilka minut, a potem wracał po swoje
rzeczy, przebierał się w suchą odzież i
szedł do domu.
Ja
natomiast chwilę jeszcze tu siedziałam, obserwując jemu podobnych, i nadal nie
mogąc wyjść z podziwu, jak bardzo się myliłam, sądząc, że nie ma nic gorszego
niż lato spędzone w mieście.
Jak
wspominałam we wcześniejszym wpisie, szybko polubiłam swoją nową rutynę,
dlatego ostatniego dnia, tuż przed powrotem do domu, postanowiłam urządzić
sobie mini maraton plażowy (Barna - Spiddal - Silverstrand), a przy okazji
wskrzesić przeszłość. Pierwszą plażą, którą odwiedziłam w hrabstwie Galway, te
kilkanaście lat temu, była pobliska Barna. To tam właśnie pojechaliśmy ze znajomymi,
robiąc sobie przystanek w drodze na klify Moher. Z tamtej wizyty najwyraźniej
zapamiętałam... focha znajomej. Teraz na szczęście nie musiałam znosić jej
humorków i całe szczęście - wystarczyło, że musiałam sobie radzić z narastającą
we mnie melancholią, która osiągnęła swoje apogeum w trakcie drogi powrotnej do
domu i słuchania "Bijou" - wirtuozerii w wykonaniu Briana May. Co ten
człowiek potrafi zrobić ze swoimi palcami... Wow.
(to dla Ciebie, Sokole Oko!)