W drodze do portu w Roonagh. Doolough Valley - im posępniejsza aura tu panuje, tym - mam wrażenie - tutaj piękniej. Jedno z najładniejszych miejsc w Irlandii, ale też jedno z najsmutniejszych. Trasa (utraconej) nadziei. Dla kilkuset wygłodzonych i osłabionych Irlandczyków przemierzających ją w 1849 roku, w czasie klęski głodu, w poszukiwaniu ratunku i pożywienia był to ostatni widok przed śmiercią. "Hauntingly beautiful". Tak ją tutaj nazywają. Sama nie wiem, czy zazdrościć czy współczuć tym, którzy potrafią ją przejechać i nie zatrzymać się choćby na chwilę.
Roonagh Pier to takie miejsce, w którym warto być odpowiednio wcześnie, bo parking (widoczny w oddali po prawej stronie, w tle - święta góra Irlandii, Croagh Patrick) zdecydowanie nie grzeszy wielkością. Jeśli przyjedziesz za późno - powodzenia, szukaj wiatru w polu. Albo miejsca gdzieś na poboczu wąskiej dróżki (irlandzka specjalność). A to w szczycie sezonu turystycznego niekoniecznie należy do łatwych zadań.
"NO DOGS ALLOWED" - głosi tablica na ogrodzeniu Phylomeny Heaney. Na wyspie lepiej nie puszczać psów samopas, bo może się to spotkać ze słusznym niezadowoleniem jej mieszkańców. Nie tylko z uwagi na swobodnie wypasane owce i jagnięta. Po długiej nieobecności na Inishturk powrócił zagrożony wyginięciem derkacz, którego biotopem są głównie łąki - niewinna ofiara naszych czasów, ingerencji człowieka w jego siedliska i zmechanizowania rolnictwa.
Najbardziej urocza szkoła podstawowa w Irlandii? Pięcioro uczniów, dwóch nauczycieli powracających na weekend do swoich rodzin na "stały ląd" i przepiękny widok na góry i pagórki Mayo.
Port, kremowo-bordowy kuter Naomh Ciarán II dowożący turystów na wyspę, i schody, na których - jak przystało na Smerfa Ciamajdę - potknęłam się niczym Joe Biden wchodząc do samolotu. Nie było w tym za grosz gracji.
Zanim jednak dopłynęłam do brzegu wyspy, spędziłam cały rejs na dziobie łodzi, udając, że jestem Rose z Titanica i nucąc pod nosem: "near, far, wherever you are, I believe that the heart does go on..." To chyba był efekt przygrzewającego słońca. Wiatr mnie nieźle przedmuchał przez tę godzinę, przez co miałam później fryzurę à la Szopen po nieudanym koncercie, ale warto było! W wodach Atlantyku było zatrzęsienie chełbi, a sporadycznie zdarzały się stwory pokroju bełtwy festonowej.
Nie wiem, czy to zasługa mniejszej popularności Inishturk, ale O'Malley Ferries okazał się być minionego lata jedynym przewoźnikiem, który z powodu koronawirusa faktycznie miał mniejszą ładowność, a statek nie był załadowany jak pekaes do Lichenia.
Na Inishturk nawet ruiny są malownicze.
Uwielbiam pieszo przemierzać irlandzkie wyspy przybrzeżne: odkrywać je w swoim tempie, zastanawiać się, co będzie na mnie czekało tuż za rogiem. I choć do zwiedzania Inishturk przygotowywałam się jak komandos do desantu, skrupulatnie analizując jej mapę, i tak udało jej się zaskoczyć mnie swoim pięknem, topografią i klimatem.
Na wyspie są dwie trasy spacerowe: Mountain Common Loop (poziom trudności umiarkowany, 8 km długości, od dwóch do 2,5 h trekkingu, najwyższy punkt trasy na wysokości 170 metrów, wiedzie na klify i do starej "wieży napoleońskiej") i Lough Coolaknick Loop (łatwa, prosta i przyjemna, 5 km, godzina do półtorej niewymagającego, bardzo przyjemnego spaceru, wznosi się na wysokość jakichś 150 metrów).
Obydwie
trasy zaczynają się tak samo, trudniejsze (fioletowe) odgałęzienie zaczyna się
dopiero nieopodal jeziora (po około jednym kilometrze marszu od portu) i przy
pomniku "Tale of the Tongs". W okolicach murawy GAA Club obydwa
szlaki znów się ze sobą łączą.
"Tale of the Tongs" to rzeźba zaprojektowana przez architekta Travisa Price'a i wzniesiona przy pomocy amerykańskich studentów. Zbudowano ją w 2013 roku z lokalnych surowców w przeciągu dziewięciu dni. Ze względu na swoją szklaną świątynię wzniesioną na wzgórzu zwana na wyrost "Acropolis of Ireland".
To hołd złożony obecnym mieszkańcom Inishturk, jak również tym dawnym, których niedola zmusiła do emigracji do USA i UK. Sześć dominujących nazwisk uwieczniono na przezroczystych szklanych tablicach: Concannon, Faherty, Heanue, Heaney, O'Toole i Prendergast.
Pomimo
tego, że jest to raczej nowoczesny typ architektury, trzeba przyznać, że całość
jest dość "nieinwazyjna" i dość skutecznie wtapia się w otaczający
pejzaż. Z oddali widać w zasadzie tylko jej główną część -
"świątynię", cała reszta w postaci skalnych ławek i szklanych tablic
jest widoczna dopiero z bliska, co "widać" na fotce poniżej.
"Tale of the Tongs" nawiązuje także do starodawnej irlandzkiej tradycji - tuż przed opuszczeniem rodzimego domu emigrująca osoba wyławiała szczypcami z paleniska płonący kawałek torfu i zanosiła go do innego domostwa: przyjaciela bądź rodziny. Dorzucała go do ich ognia, szczypce zaś stawiała obok na znak obietnicy powrotu. Po powrocie z "wygnania" wracała zaś po pozostawione w dobrych rękach szczypce, zabierała nimi płonący kawałek torfu i tym razem zanosiła go do siebie, by rozpalić ogień.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o uroczą Inishturk Island.