środa, 27 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (3) - Duchy Belfastu

Literacki tryptyk poświęcony Irlandii Północnej zamykają Duchy Belfastu Stuarta Neville’a, które znalazłam pod choinką minionego Bożego Narodzenia. Ta ostatnia pozycja różni się od swych poprzedniczek chociażby tym, że doczekała się tłumaczenia na język polski.

Autor musiał się najeść chleba z niejednego pieca, zanim ostatecznie odniósł sukces na polu literackim. Neville próbował swoich sił jako piekarz, nauczyciel, muzyk, statysta, sprzedawca, a także sobowtór pewnego komika. Zdaje się, że były to jednak zawody ‘szyte nie na jego miarę’, bo żaden z nich nie przyniósł mu sławy tak wielkiej, która byłaby w stanie rozpromować jego nazwisko poza granicami kraju. Wszystko zmieniło się w 2009 roku, bo to właśnie wtedy Neville zadebiutował Duchami Belfastu i utorował sobie nimi drogę na literackie salony.

Książka nosząca w oryginale tytuł The Twelve, ale znana także jako The Ghosts of Belfast, spotkała się z pozytywnymi recenzjami i bardzo przychylnym odbiorem. Udało jej się zdobyć nagrodę Los Angeles Times w kategorii thriller. Pisarz doczekał się przekładów m.in. na język francuski, hiszpański, niemiecki, a nawet grecki i japoński. Skoro był popyt, musiała być także podaż - Neville kuł żelazo póki gorące i już rok później na rynku pojawiła się kontynuacja Duchów Belfastu w postaci Collusion, a także Stolen Souls. Rok 2013 przyniósł z kolei Ratlines - najnowsze dzieło tego autora, jeszcze świeżutkie i pachnące farbą drukarską.

Choć tytuł może przywoływać na myśl tematykę spirytyzmu, egzorcyzmów i religii, tego w książce nie znajdziemy. Tytułowe duchy są tu bohaterami drugorzędnymi sprowadzonymi na siebie – bynajmniej nie w seansie spirytystycznym - przez protagonistę, Gerry’ego Fegana. Fegan jest bohaterem republikanów, byłym bojownikiem IRA i więźniem politycznym, który spędził za kratami 12 lat swojego życia, a wszystko to „dla sprawy”.

Trzynastka uchodzi ze pechową, ale w przypadku Fegana to dwunastka okazała się być  nieszczęśliwą liczbą. The Twelve (ang. dwanaście) to liczba duchów prześladujących Gerry’ego. To jednocześnie liczba osób zabitych niegdyś przez ‘nawiedzonego’. Zjawy od siedmiu lat dręczą go psychicznie, a Fegan systematycznie próbuje utopić je w alkoholu. Naiwnie wierzy, że odeśle je w zaświaty, zanim on sam tam trafi. Czas działa na jego niekorzyść - zamienia go powoli w nieudacznika gadającego do samego siebie i sprawia, że otoczenie zaczyna przyglądać mu się z niepokojem.

Zjawy, towarzyszące Gerry’emu niczym złowrogie cienie, dają mu do zrozumienia, że jest antidotum na jego bolączki. Duchy chcą krwawej wendety. Dwanaście osób musi zginąć. Nie przypadkowych zresztą, lecz tych, które w jakiś tam sposób przyczyniły się do śmierci dwunastki duchów. Do Fegana dociera brutalna prawda: chcąc uciszyć natrętne głosy w głowie musi najpierw uciszyć wielu ze swoich kumpli z IRA, a to jest zadaniem o podwyższonym ryzyku. Dziwaczne zachowanie Fegana może nieco uśpiło czujność jego towarzyszy, ale czy to wystarczy, by duchom udało się dokonać zemsty rękami Fegana, który – chcąc nie chcąc - staje się męskim wcieleniem Nemezis?

Momentami nieco drażnił mnie język. Ze względu na głównego bohatera i jego niezbyt wyrafinowane towarzystwo był on nieco ordynarny, jednak zrozumiale konieczny, by oddać realizm sytuacji. Nie wyobrażam sobie słodkich i grzecznych dialogów między typami spod ciemnej gwiazdy. Wulgarny język trochę mi przeszkadzał [taka ze mnie cnotka!], ale nie na tyle, by odłożyć książkę i już do niej nie wrócić. Nie dominował na szczęście, był tylko tłem. Książka jest mimo wszystko dobrą rozrywką. Nie pełni funkcji poznawczej, ale niesie ze sobą szansę na wypoczynek i relaks.

Można by się doszukiwać w niej morału: kiedyś w końcu dopada nas kara za popełnione grzechy. Tak jak człowiek jest samotny w obliczu śmierci, tak samo w pojedynkę staje do walki z konsekwencjami własnych występków. W ostatecznym rozrachunku jesteśmy tylko my i nasze uchybienia ciągnące się za nami niczym cienie.

środa, 20 marca 2013

Małe, wielkie Birr, które pod wieloma względami przeszło do historii


Można powiedzieć, że leżące w środkowej części Irlandii hrabstwo Offaly zostało niezbyt hojnie obdarowane przez naturę. Są na wyspie widoki niezwykle miłe dla oka: majestatyczne i złowrogie klify, złociste plaże i wyniosłe góry, ale żadne z nich nie znajdują się w tym hrabstwie. Offaly wydaje się być takie pospolite: płaskie niczym naleśnik [najwyższe wzniesienie nie osiąga nawet 600 metrów] i usiane dolinami gdzieniegdzie tylko poprzecinanymi drumlinami. To kraina torfowisk, rolników, małych miast. Są tu dość ciekawe, ale mało znane zabytki. Przewodniki zazwyczaj o nich nie piszą, bo turyści – gnający w stronę największych komercyjnych hitów wyspy – zdają się nie być nimi zainteresowani. Wyrwana z łóżka o barbarzyńskiej porze, bez zająknięcia wyrecytowałabym przynajmniej pięć z nich. Miasteczko Birr z pewnością byłoby wśród nich.



Birr jest małe, ale jednocześnie wielkie – czynią go takim głównie rzeczy, których tu dokonywano i sukcesy, jakie tu odnoszono. Jego eks-mieszkańcy poprzez swoje zasługi wynieśli to miasteczko do niezwykle wysokiej rangi. Ale zanim tego dokonali, najpierw je stworzyli. Mowa tu o nietuzinkowej rodzinie Parsonsów, hrabiów Rosse, których losy nieprzerwanie, od blisko czterystu lat, splatają się z tym miastem i jego imponującym zamkiem.



Współczesne Birr to niegdysiejsze Parsonstown – miasto Parsonsów. Birr, będące w grupie heritage towns, jest miastem o architekturze georgiańskiej, a Oxmantown Mall i John’s Mall są jej wyjątkowo wdzięcznymi przykładami. Choć niektóre budowle zaprzedały swoją duszę komercyjności, nadal znajdziemy tu interesujące budynki pochodzące na przykład z XVIII wieku.



Do Birr mam spory sentyment. Sześć lat temu, korzystając z dobrodziejstw długiego weekendu i Dnia Św. Patryka, wybrałam się tu na dwudniowy wypoczynek. Cel był jasno wytyczony – zamek Birr i przylegające do niego włości. Sama rezydencja była niedostępna dla zwiedzających. Na początku XVII wieku wybudował ją Laurence Parsons, w późniejszych latach nieco ją zmodyfikowano, przez co nabrała bardziej gotyckiego wyglądu. Opady deszczu i śniegu sprawiły, że posiadłość nabrała nieco tajemniczego i mrocznego wyglądu. Mokre mury odebrały jej uroku, ale dodały posępności. Zastanawiałam się, jak wygląda jej wnętrze i jej właściciele, ale nie dane mi było wtedy uzyskać odpowiedzi.



Zamek od kilkunastu pokoleń jest domem hrabiów Rosse i z tego właśnie powodu nie udostępniano go zwykłym zjadaczom chleba. Dla arystokratów i mocarzy prawie zawsze stoi otworem. Od 1979 roku zamieszkuje go obecny właściciel, William Brendan Parsons, siódmy hrabia Rosse. Towarzystwa dotrzymuje mu pochodząca z Yorkshire, Alison Cooke-Hurle. Para poznała się w Oxford College, pobrała w 1966 roku i dorobiła trójki dzieci.



‘Nie dla psa kiełbasa’ pomyślałam, patrząc na zamek. Obeszłam się jej zapachem i udałam się tam, gdzie byłam upoważniona do wstępu: najpierw do Ireland’s Historic Science Centre, a potem do ogrodów. Ireland’s Historic Science Centre mieści się w dawnych stajniach i prezentuje ogromny wkład rodziny Parsonsów w rozwój nauki. To tu dowiemy się, jakie były dokonania członków tej nietuzinkowej familii, jak również zobaczymy niektóre z ich wynalazków. Ten, który robi chyba największe wrażenie, teleskop Leviathan of Parsonstown, znajduje się jednak na zewnątrz – w zamkowych ogrodach.




Parsonsowie byli wybitnymi umysłami: niesamowicie uzdolnionymi inżynierami, konstruktorami, pionierami w swoich dziedzinach. Leviathan, teleskop wybudowany w 1845 roku przez trzeciego hrabiego Rosse, Williama Parsonsa, był największy na świecie przez blisko trzy dekady. To za jego pomocą hrabia wypatrzył m.in. galaktykę, którą nazwał ‘spiralną mgławicą’.



Żona Williama, Mary Field, nie była zwykłą kurą domową. Błyszczała w nietypowych dziedzinach, realizowała swoje pasje. Była pionierką fotografii. Wynaleziona przez nią ciemnia fotograficzna była jedną z najwcześniejszych na świecie. Jej zdjęcia z kolei znalazły się na World’s First Photographic Exhibithion w Londynie. To ona była pierwszą osobą, której Photographic Society od Ireland przyznało medal. Mary zdradzała także żyłkę do… kowalstwa – brama prowadząca do parku jest jej dziełem. Ich syn również nie był gorszy - Charles wynalazł m.in. turbinę parową i zbudował pierwszy parostatek, Turbinię.



Trzeba by było zużyć całą rolkę papieru toaletowego, by zapisać wszystkie nietuzinkowe dokonania rodziny Parsonsów i wymienić wszystkie ‘naj’ związane z tym miejscem. Ogrody, mieszczące jakiś 3000 gatunków krzewów i drzew z 40 krajów świata, uchodzą za największe prywatne ogrody na wyspie. Są nie tylko rajem dla wszystkich miłośników przyrody, ale także domem dla olbrzymiego, kilkunastometrowego żywopłotu bukszpanu zwyczajnego wpisanego do Księgi Rekordów Guinnessa. Studenci ogrodnictwa z całej Europy przybywają tu, by poszerzać swoją wiedzę. W zamian za darmowy nocleg pomagają w utrzymaniu ogrodów, choć sam hrabia zarzeka się, iż nie boi się brudzić rąk w ziemi. Pielenie czy przycinanie to czynności doskonale mu znane.



W ogrodach znajduje się metalowy mostek przewieszony przez rzekę. Wybudowano go na początku XIX wieku. Nie można przez niego przejść, ale można dotykać, patrzeć, fotografować – to ponoć najstarsza konstrukcja tego typu w Irlandii. To także tu w Birr miał miejsce pierwszy zanotowany wypadek motoryzacyjny. Hrabia, który skonstruował teleskop, eksperymentował także z pojazdami napędzanymi parą. Pech chciał, że w 1869 roku w czasie jazdy jednym z nich zginęła Mary Ward, jego kuzynka. Kobieta złamała sobie kark wypadając na zakręcie.



Dziesięć lat później w zamku i w mieście nastała jasność - czwarty hrabia Rosse, Laurence, zamontował koło wodne napędzające turbinę, dzięki czemu udało się pozyskać energię elektryczną. W ten sposób Birr przeszło do historii jako pierwsze miasto oświetlone prądem. Nie tylko w Irlandii, lecz ponoć na całym świecie.



Przyjmuje się, że "The Birr Stone" [znany również jako "The Seffin Stone"] wyznacza środek Irlandii


Ciekawe to miejsce z niewątpliwie ciekawą historią do opowiedzenia. A wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze bardziej interesująco. Na początku lutego niemalże podskoczyłam z radości, kiedy czytając gazetę natrafiłam na pewną wzmiankę - od maja 2013 roku hrabiostwo otwiera wrota swojej twierdzy dla wszystkich zainteresowanych. Czyżby recesja zmusiła ich do tego? Wszak już parę lat temu hrabia żartował sobie, że zimą trzeba ogrzewać się whiskey i dodatkowymi warstwami ubrań, bo nie mogą sobie pozwolić na ogrzewanie zamku liczącego, bagatela, 70 pokoi. Mina nieco mi zrzedła, kiedy czytając dotarłam do ceny – 18 euro za bilet upoważniający do zwiedzania rezydencji (1h, rezerwacja wskazana), ogrodów i Ireland’s Historic Science Centre to mimo wszystko dość wygórowana cena. Kusi mnie jednak, by sprawdzić, czy rację miał Thomas Dinley pisząc w 1681 roku, że w zamku znajdują się the fairest staircase in Ireland. Mają to być jedne z najstarszych drewnianych schodów na wyspie.



Zamek ma być otwarty do końca sierpnia, po tym okresie próbnym hrabiostwo zadecyduje, czy w przyszłości również będzie on udostępniany zwiedzającym. Polecam to miejsce wszystkim tym, którzy lubią obcować na łonie przyrody. Moja marcowa wycieczka była przyjemna, ale zdecydowanie lepiej odwiedzić ogrody latem – roślinność w kolorach tęczy gwarantowana.



________


Post dedykowany Bawie

niedziela, 17 marca 2013

Migawki z parady w Dniu Św. Patryka

W zasadzie to nie wiem, po co nadal to robię. Bardziej chyba z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Od dobrych paru lat z okazji siedemnastego marca stawiam się co roku na okolicznościowej paradzie - niekoniecznie w miejscu mojego zamieszkania. 


Parady w małych mieścinach mają tendencję do bycia przewidywalnymi i nieco nudnymi, toteż żadna z obejrzanych jeszcze nie rzuciła mnie na kolana. Tkwię ‘w rozdarciu’ – z jednej strony chciałabym czegoś bardziej ekscytującego, barwnego, czegoś, co pokazałoby mi, że Irlandczycy potrafią się dobrze bawić, z drugiej strony jestem zbyt wygodnicka albo leniwa, by szukać niezapomnianych bodźców w stolicy. Kiedy pomyślę o tych tłumach przeciskających się po dublińskich ulicach, o tych korkach, to momentalnie tracę chęć na zapoznanie się z największa irlandzką paradą.

W tym roku miało być ciekawiej. Miało być Galway, ale nie wyszło. Podsuwam Wam zatem zdjęcia z małej parady z małego miasteczka, jakich w Irlandii wiele. Rewelacji nie było, ale czuję jakąś dziwną ulgę i satysfakcję, że byłam i zaliczyłam kolejną paradę. Nawąchałam się spalin z rur wydechowych przejeżdżających motorów, nieco zmokłam i choć warunki nie sprzyjały, udało się zrobić parę fotek. Tak dla potomności. I dla ciekawskich.



Irlandczycy mają swoje święto narodowe, swój Dzień Św. Patryka, a ja mam długi, trzydniowy weekend. Miło kłaść się do łóżka ze świadomością, że w poniedziałek nie trzeba iść do pracy.





czwartek, 14 marca 2013

Ulster-American Folk Park - tam, gdzie ożywa przeszłość


Kiedyś, wracając z Irlandii Północnej do naszego hrabstwa, minęliśmy znak prowadzący do Ulster-American Folk Park, skansenu poświęconego tematyce XVIII- i XIX-wiecznej emigracji mieszkańców Ulsteru do Ameryki. Zmrok już zapadał, atrakcja była dawno zamknięta, a my mieliśmy za sobą dwie godziny jazdy i w perspektywie jeszcze jakieś trzy zanim postawimy nogę w naszym domu. Nie było zatem najmniejszej szansy, by zwiedzić skansen. Z żalem w oczach popatrzyłam na ten znak. „Kiedyś tu wrócę” - pocieszyłam się w myślach, wyczuwając podświadomie, że to jest „moje” miejsce.



Co łączy Irlandię z Ameryką? Przede wszystkim Irlandczycy. W kraju Wuja Sama irlandzka diaspora jest wyjątkowo liczna. Ameryka od zawsze była takim cudownym magnesem przyciągającym Irlandczyków. Krajem, który jawił się tubylcom jako Ziemia Obiecana, państwem, w którym znajdują się nie tylko podpowiedzi, ale i środki do zdobycia sukcesu.



Emigracja jest mocno wpisana w irlandzką przeszłość, dlatego wielu tubylców doskonale rozumie sytuację Polaków. Właśnie dlatego często spotykałam się ze zrozumieniem mieszkańców wyspy. „Polacy i Irlandczycy mają ze sobą wiele wspólnego” – często słyszałam z ust wyspiarzy. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzą, co znaczy spakować się pewnego dnia, rzucić ostatnie spojrzenie na rodzinne strony i wyjechać. Dlatego nie zdziw się, Czytelniku, jeśli któregoś dnia przy pincie piwa będziesz opowiadać tubylcowi o swoich rozterkach, a on w jednym zdaniu „I’ve been there” zawrze całą swoją empatię: Rozumiem Cię. Wiem, o czym mowa. Też przez to przechodziłem.



Kiedy w 1818 roku mały Thomas u boku swoich rodziców opuszczał Camp Hill, skromną, niewielką chatkę, w której urodził się pięć lat wcześniej, zapewne nie bardzo zdawał sobie sprawę, że to jeden z najważniejszych dni w jego krótkim życiu. Rodzice najwyraźniej dość mieli gorzkiej egzystencji, skoro zdecydowali się porzucić ziemię przodków. Pewnego dnia po prostu opuścili swoje rodzinne strony. Poszli w ślady wielu innych Irlandczyków. Małemu Thomasowi być może powiedzieli, że zabierają go do lepszego świata. Wśród licznych pasażerów spędzili na statku kilka długich tygodni, zanim pokonali Atlantyk i znaleźli się w nowej rzeczywistości w Pensylwanii. Z upływem lat młody emigrant wykształcił się i wykrystalizował swoje plany na przyszłość. Nie chciał być farmerem, chciał kariery. Upór i ambicja pomogły mu w osiągnięciu celu. Thomas został prawnikiem, później sędzią, a na koniec założycielem cenionego Mellon Bank. Umarł w USA w swoje 95. urodziny. Wiedział, co oznacza american dream. Domyślam się, że odszedł jako człowiek spełniony, zastanawiam się tylko, czy jako Amerykanin czy też Irlandczyk?



Dzięki zaradności Thomasa jego potomkowie mieli ułatwiony start w życie. Z kolei dzięki ich wysiłkom kilkadziesiąt lat później rozpoczęto proces odrestaurowania rodzinnej chatki Thomasa pozostawionej na irlandzkiej ziemi. W efekcie nie tylko odnowiono dom nestora rodu Mellonów, lecz w jego sąsiedztwie utworzono wiele innych domostw charakterystycznych dla XVIII- i XIX-wiecznego Ulsteru. To wszystko miało na celu odtworzenie emigracyjnego szlaku, upamiętnienie tych ulsterczyków, którzy zmuszeni zostali wyemigrować. Część budynków to prawdziwe okazy, część to pieczołowicie odtworzone repliki. Skansen otwarto w 1976 roku. W całej akcji szczególne zasługi miał Matthew T. Mellon i to na jego cześć nazwano Visitor Centre, centrum informacji, gdzie rozpoczyna i kończy się zwiedzanie skansenu.




To tutaj znajduje się wystawa dość obszernie omawiająca problem emigracji. Można znaleźć tu odpowiedzi na wiele pytań, a także prześledzić losy wielu emigrantów: dowiedzieć się komu udało się odnieść sukces na nowej ziemi, a kogo spotkała porażka. Bo Mellon nie był jedynym Irlandczykiem, do którego uśmiechnął się los. Amerykańscy prezydenci o irlandzkich korzeniach coś o tym wiedzą. Na terenie skansenu natrafić można także na oryginalny dom Campbellów – braci, którzy zaistnieli w USA jako kupcy. Jest tu także domostwo rodziny Hughes. Tu wychował się kolejny szczęśliwiec: John Joseph Huges, pierwszy rzymskokatolicki arcybiskup Nowego Jorku. Dzięki jego staraniom wzniesiono tam katedrę św. Patryka.



Wystawie zapewne należałoby poświęcić więcej uwagi, my jednak potraktowaliśmy ją nieco po macoszemu. To od niej powinniśmy zacząć przygodę ze skansenem, jednak poszliśmy za radą recepcjonisty. Irlandczyk wręczył nam bilety, mapkę skansenu i dorzucił radę: „idźcie od razu na zewnątrz, bo pogoda jest wspaniała. Do środka możecie wrócić później”. Oczywiście wróciliśmy, ale zapału wystarczyło nam tylko na pobieżne rzucenie okiem na opisy i ekspozycje. Czytanie tablic informacyjnych nigdy nie było moją mocną stroną. Zazwyczaj szybko mnie to nudzi. Chcę czegoś, co jest żywe, barwne, bardziej ekscytujące. I to wszystko znaleźć można poza Visitor Centre – tam, gdzie rozpoczyna się park etnograficzny. Tam, gdzie ożywa świat z XVIII i XIX wieku.



Skansen dzieli się na dwie części. Przedstawia dwa światy: Stary i Nowy. Pierwsza, ta bardziej rozległa, poświęcona jest realiom ulsterskim. Tu zobaczymy jednopokojową chatkę charakterystyczną dla ubogiej, bezrolnej społeczności. Tu trafimy na gadatliwego kowala, który chętnie wprowadzi nas w tajniki swojego rzemiosła, a jak zajdzie potrzeba, to nawet da nam wody ze zbiornika, w którym chłodzi wykute narzędzia. Niektórzy ciągle wierzą, że ta woda jest skutecznym remedium na brodawki.




Tkaczka z sąsiedniej chaty zademonstruje nam swoje rękodzieło i pokaże, że krosno wcale nie musi być takie straszne. Na budynku poczty z Mountjoy zobaczymy czerwoną wiktoriańską skrzynkę pocztową, a na wspaniale odrestaurowanym odcinku Ulster Street zapewne niejedna osoba poczuje się, jakby nagle teleportowała się do XIX wieku. Uliczka zamyka Stary Świat. Na jej końcu znajduje się bowiem port i replika Brig Union, statku, który transportował emigrantów do Ameryki. Rzecz jasna nie jest to tak rewelacyjny okaz jak Dunbrody Famine Ship, ale mimo to całkiem udana rekonstrukcja. I tu czekają na nas aktorzy, chętni, by opowiedzieć o trudach rejsu, w czasie którego zapewne niejedną osobę przy życiu trzymała tylko myśl o zbliżającym się nowym życiu. Tym lepszym.



Po opuszczeniu pokładu statku zobaczymy ulicę amerykańską, typową dla portowych miast takich jak Baltimore, Boston i Nowy Jork. Część poświęcona Nowemu Światu jest niewielka, ale klimatyczna. Tworzą ją głównie sielskie obrazy, które czasem oglądać można na amerykańskich filmach. To głównie przytulne, drewniane domki zbudowane z belek. Zobaczymy tu dwupokojowy dom – w chatach tego typu mieszkali emigranci zaraz po przyjeździe do USA. Kiedy ich sytuacja finansowa ulegała poprawie, przeprowadzali się do bardziej przestronnego domu z kilkoma pokojami. Cztery lata po wyjeździe z Irlandii Thomas zamieszkał właśnie w takiej chacie. Przyjemnie się tutaj spaceruje wśród leniwych świnek, ogrodu zielarskiego i pól kukurydzianych. W chatach czasami czekają na nas smakołyki i przy odrobinie szczęścia uda się nam skosztować placka kukurydzianego, ciasta albo wędzonego łososia.




Ulster-American Folk Park to nastrojowy park etnograficzny. To ciekawe miejsce służące jako doskonały dowód na to, że kontakt z historią nie musi być nudny, co więcej, że sama historia wcale nie musi być martwa. Przy odrobinie chęci można ją wskrzesić. Myślę, że twórcom Ulstersko-Amerykańskiego Parku Ludowego jak najbardziej się to udało.


piątek, 8 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (2) - Silver Linings



Zapowiadało się super.

Silver Linings: Travels Around Northern Ireland autorstwa Martina Fletchera wyciągnęłam z czeluści sieci. Poczułam się niczym kura, która właśnie wygrzebała z ziemi smakowite ziarno i przedwcześnie cieszyła się jego walorami estetycznymi. Książka prezentowała się zaiste okazale. Co prawda nie była 'pierwszej świeżości', ale pomijając mało istotne szczególiki typu: lekko pożółkłe kartki i dedykację ‘Eric, love from Diana. 31/5/02’ nie nosiła zbyt dużych śladów użytkowania. Była – jest – dość wdzięcznym przykładem poligraficznej produkcji: solidna, twarda oprawa, ładna, niezbyt krzykliwa okładka z nieoficjalnym symbolem Irlandii – owcami. Przywodziła mi na myśl moje wyspiarskie podróże.

Myślałam, że będzie przyjemnie, barwnie, ciekawie. Że podzielę entuzjazm autorów wycinków recenzji zamieszczonych z tyłu okładki. Addictive book? The perfect bedside book, hard to put down? Nah, nie moim zdaniem niestety. Od początku szło nie tak, jak powinno. Nie tak, jak się spodziewałam. Wgryzałam się w nią powoli, jak w potrawę przygotowaną specjalnie dla mnie, ale jednak nie bardzo wpisującą się w moje upodobania kulinarne. Teoretycznie powinno mi się podobać. Uwielbiam przecież literaturę podróżniczą, a jeśli dotyczy ona Zielonej Wyspy, to w ogóle jestem w siódmym niebie.

Autor Silver Linings to solidna firma – były dziennikarz brytyjskiego The Times i chcąc być sprawiedliwą, muszę napisać, że dokonał porządnej roboty. Co zatem poszło nie tak? Sama nie wiem. Fletcher stworzył książkę naprawdę dobrą pod względem treści merytorycznej. Czuć, że włożył w nią wiele pracy, czasu i zapewne serca. Tego absolutnie nie kwestionuję. Dowiedziałam się z niej wielu ciekawostek. Zazwyczaj czytałam ją mając pod ręką kartkę i sprawny długopis. Ta pierwsza zapełniała się dość szybko. W miarę przewracania kolejnych stron, zwiększały się moje zapiski. Notowałam rzeczy, które mnie zaciekawiły, które warto zapamiętać na przyszłość i z których prawdopodobnie kiedyś zrobię użytek.

Zabrakło mi ogólnie pojętej lekkości. Belfast, Irlandia Północna i wszystko, co wpisuje się w ramy tamtejszych zamieszek i przelewów krwi eufemistycznie nazwanych Troubles to nie jest łatwy, wdzięczny i przyjemny temat. Ciężko zapewne zrobić z takiej tematyki książkę niezwykle lekką. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że nie wierzę, iż da się to zrobić. To jest możliwe, tylko Fletcher chyba nie do końca odpowiednio się do tego zabrał. Były naprawdę ciekawe rozdziały, które umiejętnie podsycały moje zainteresowanie. Ale były też takie, które bezceremonialnie i z błyskawiczną prędkością gasiły to moje zaciekawienie, a ja brnąc - o, to dobre słowo! – przez nie, nudziłam się jak mops. Fletcher nie potrafił utrzymać mojego zainteresowania na tym samym poziomie. W dużej mierze zrzuciłabym to na karb jego maniery zagłębiania się w mało istotne detale. Były fragmenty wybitnie nudne, w których równie dobrze mógłby pisać o historii Katmandu. Pewnie tyle samo by mnie to obchodziło i tak samo umęczyło psychicznie.

Książka liczy niewiele ponad 300 stron. Nie jest to zaporowa objętość. Jeśli trafię na powieść, która mnie naprawdę zaciekawi, to potrafię ją przeczytać w ciągu dwóch, trzech dni. Nawet jeśli ma ponad 400 stron. Tę tymczasem męczyłam przez długie miesiące. W międzyczasie przeczytałam wiele innych. Czasami kusiło mnie, by już do niej nie wracać, ale własny upór mi na to nie pozwalał. Ciążyła mi niczym wyrzuty sumienia za ciężkie grzechy. I była tylko jedna metoda, by się ich skutecznie pozbyć i odzyskać spokój sumienia – po prostu ją przeczytać. Powiadam Wam, szczęśliwy to był dzień, kiedy dotarłam do ostatniej strony.

Wymęczyła mnie. Nie spisała się rewelacyjnie jako książka rozrywkowa, myślę jednak, że bardzo dobrze poradziłaby sobie w roli podręcznika. Te mają to do siebie, że może nie są zbyt porywające, ale jednak stanowią solidne źródło informacji. Dlatego nie zniechęcam od sięgnięcia po nią.

niedziela, 3 marca 2013

Przy drodze: School Children, Tyrrellspass


Trzy małe, kruche istoty stoją sobie pod jednym z drzew na rozległym skwerku w niewielkiej mieścinie Tyrrellspass w hrabstwie Westmeath. Nieopodal nich przebiega dość ruchliwa droga. I choć codziennie – pieszo lub w samochodach – mija je mnóstwo osób, prawdopodobnie wiele z nich ich nie zauważa. Bo te postacie niezbyt się wyróżniają. Są nieruchome, kamienne i, w przeciwieństwie do wielu innych rzeźb, nie krzyczą całą swoją formą, którą im nadano. Wręcz przeciwnie – można nawet odnieść wrażenie, że te trzy drobne figurki nieświadomie, zupełnie przypadkowo chowają się w otaczającym je środowisku. Stają się mało widocznym elementem krajobrazu Tyrrellspass.



Odziane w proste szaty, łudząco do siebie podobne figury dwóch dziewczynek i chłopca (rodzeństwo?) niewiele zdradzają na swój temat. Wystarczy jednak szybki rzut okiem na plecak i torbę à la neseser, by zorientować się, że grupka zmierza do szkoły. Od docelowego miejsca dzieci dzieli niewielki dystans. Budynek znajduje się po przeciwnej stronie drogi.




Domyślam się, że rzeźbę można było bardziej wyeksponować. Rzecz jasna, z racji swojej specyfiki nie można było zbytnio powiększyć figur. Mamy przecież do czynienia z dziećmi w wieku szkolnym. Ale gdyby tak umieścić je w mniej więcej centralnym punkcie zielonego placu? Byłoby to zbyt banalne? Doszukiwać się tu ukrytego znaczenia takiego a nie innego położenia, czy zwyczajnie przyjąć, że dzieci umiejscowiono pod drzewem, bo środek placu był już zajęty? Co było najpierw: wzniesiona w 1970 roku rzeźba grupki dzieci, czy niezbyt urodziwa pompa w centrum placu i otaczające ją ławki?



Monument niewiele mówi na swój temat, a ręka twórcy uczyniła go wyjątkowo prostym i surowym: całkowity brak dekoracyjnych elementów ubioru, prostota i umiar w każdym calu. Miałam wiele pytań na temat tej intrygującej mnie rzeźby, ale wokół nie było nikogo, kto mógłby mi na nie odpowiedzieć. Mojej ciekawości nie zaspokoiła sama rzeźba, bo choć obok dzieci znajdują się w ziemi dwie kamienne tablice, wyryte na nich napisy są bardzo mało czytelne. Odszyfrować można pojedyncze słowa, nie całość zapisu.



Odpowiedzi na moje pytanie nie udzieliła mi nawet moja ulubiona książka poświęcona setkom rzeźb usytuowanych przy drogach Irlandii. Jest fantastyczna pod względem ilości zamieszczonych fotografii, jednak od strony merytorycznej sporo brakuje jej do ideału. Odpowiedź nadeszła w najmniej oczekiwanym przeze mnie momencie. W Wigilię - wtedy, kiedy niemalże wyparłam już z pamięci tajemniczą trójkę dzieci z Westmeath. Może nie powinno mnie to zbytnio dziwić, przecież Wigilia uchodzi za noc cudów.



Siedziałam na pasterce w jednej z wielu, pełnych kościelnych ławek i prawdę powiedziawszy nie poświęcałam słowom księdza 100% mojej uwagi. Aż do momentu, kiedy dotarły do mnie magiczne słowa klucze wypowiedziane na początku homilii: rzeźba, Tyrrellspass, dzieci. I w tym momencie duchowny miał już całą moją uwagę.



Pomnik dzieci jest symbolem nadziei i wolności Irlandczyków. Tej wolności, którą naród cieszy się stosunkowo od niedawna. Wzniesiono je tam ku pamięci wszystkich poległych bojowników IRA z Westmeath i sąsiedniego hrabstwa Offaly walczących o niepodległość swego kraju. I tylko dzięki Imogen Stuart, Niemce żyjącej na wyspie, pomysłodawczyni projektu, stoi w tym miejscu grupka dzieci, a nie kolejny pomnik poległego żołnierza. Wydawać, by się mogło, że z irlandzkiej wojny o niepodległość najbardziej skorzystały dzieci. Dzięki odwadze, waleczności i patriotyzmowi żołnierzy mogą rodzić się, żyć i umierać w wolnym kraju. I nie muszą przechodzić przez horror okupacji.