poniedziałek, 22 grudnia 2014

Kot w dom, Bóg w dom

Ponoć świat składa się z trzech rodzajów ludzi: z psiarzy, kociarzy i nudziarzy. To już oficjalne i potwierdzone: jestem stuprocentową kociarą. A dla sąsiadów z osiedla pewnie „tą wariatką, która ma całe stado kotów”.



Teraz już wiem, że gdybym dziś miała określić się jako dog person albo cat person, bez cienia wahania wybrałabym to drugie. Jeszcze parę lat temu - zresztą co ja piszę,  jeszcze na początku tego roku! - nie umiałabym odpowiedzieć na to pytanie. Bo jak już niejednokrotnie wspominałam na blogu, uwielbiam zwierzęta i  zawsze, ale to zawsze, przez całe moje dzieciństwo miałam pod ręką jakiegoś czworonoga. Niekoniecznie puchatego i milusińskiego. Kiedy bowiem pewnego dnia znalazłam na podwórku nietoperza z uszkodzonym skrzydłem, podjęłam się wyzwania przywrócenia go do „używalności”. Niestety mój ambitny plan zniweczył nocą kot. Rankiem zastałam w pudełku tylko resztki skrzydła, ale nawet wtedy nie wytoczyłam kotom wojny.



Czasami mam wrażenie, że moim przeznaczeniem było zostać damską wersją dr Dolittle. Przez wszystkie lata mieszkania w Irlandii więcej znajomości nawiązałam z osiedlowymi kotami niż sąsiadami. W moim domu zawsze znalazło się coś do zjedzenia dla przygodnego przybłędy. Choć nie posiadałam swojego kota, często jakiś u mnie przebywał. Nie tylko ludzie nie gardzą darmowym noclegiem i cateringiem. Koty również.



W ostatnim czasie coraz częściej błogosławię dzień, w którym znaleźliśmy przed domem małą, czarną kulkę. Gdyby los nie wziął spraw w swoje ręce, dziś nie byłabym posiadaczką kotów. Odkąd bowiem mieszkam w Irlandii, wydawało mi się, że nie jestem idealną kandydatką na kociego właściciela. I nie było to jakieś marne usprawiedliwianie się, czy wzbranianie się przed czworonogiem. Ja autentycznie byłam przekonana, że taki kot nie byłby ze mną szczęśliwy. Bo co mu po właścicielu, którego przez większość dnia nie ma w domu? Co jak co, ale od dawna wpojone miałam, że zwierzę wymaga odpowiedzialności i poświęconego mu czasu. Tymczasem zaś ze zdziwieniem odkrywam, że nasza kocio-ludzka współpraca pięknie się odbywa, i co najważniejsze – na zasadzie symbiozy.


koci węzeł gordyjski, czyli policz nas, jeśli zdołasz :)



wyginam śmiało ciało ;)


Czasami wierzyć mi się nie chce, że aż pół roku temu odbierałam poród naszej kotki. Pamiętam to jak dziś. Ekscytacja pomieszana z obawami: jak ona sobie poradzi, jest przecież taka młoda. A co jeśli nie wykaże ani krzty instynktu macierzyńskiego? Dziś jest mi głupio, że w nią zwątpiłam – nie znam bowiem wspanialszej kociej matki, która z takim poświęceniem, z taką czułością i oddaniem zajmowałaby się swoim potomstwem. I która, ku zdziwieniu weterynarza i wszystkich naocznych świadków, karmiłaby je przez kolejne miesiące ich życia.



Życie lubi weryfikować nasze plany. Dlatego pomimo skontaktowania się z odpowiednią organizacją, nadal mamy pod dachem całą kocią rodzinę. Kotów, przez ludzką nieodpowiedzialność, jest dużo. O wiele za dużo. Więcej niż chętnych na nie. A ci, którzy chcieliby przygarnąć kociaka, mają nieraz niemałe wymagania. Czarny nie, bo be. Pechowy. Rudy za to tak. Gingery są urocze. Tak urocze, że chcący przygarnąć rudzielca, trzeba… zapisać się na listę oczekujących.



kocham moją siostrzyczkę!


A małe? Nasze małe są niesamowicie kochane. I wcale nie takie małe, jak sugeruje nazwa. Nazywam je tak z przyzwyczajenia. Rosną jak na drożdżach, uwielbiają pieszczoty brzuszka, regularnie przybierają na wadze, a samiec alfa już teraz, w wieku sześciu miesięcy ma ponad cztery kilo. Podobnie zresztą jak mama, która po odstawieniu małych od cyca i chyba także po sterylizacji nabrała wreszcie masy ciała i już nie wygląda jak podrostek, lecz pełna gracji dama. Macierzyństwo zdecydowanie jej służyło. Przeszła niesamowitą metamorfozę. Z małej, nie bójmy się tego słowa, upierdliwej i stroniącej od kontaktu z człowiekiem kotki, zamieniła się w przekochaną kicię. Słodką, wyciszoną, przytulaśną. Nie sposób jej nie lubić.



Małe też nieco się wyciszyły. Mają za sobą okres najgorszych szaleństw. Dzięki Bogu przestały traktować zasłony i jukę jak ściankę wspinaczkową, ale nadal są w domu pokoje, do których nie mają wstępu. Kiedy ostatnio włamały się do salonu, pokój wyglądał jak po przejściu tornado. Wszystkie poduszki zostały zrzucone na podłogę, a dywaniki, imitujące owczą skórę, mocno sponiewierane. Nie wiem, jakim cudem nie zrzuciły ze stołu szklanego pojemnika na świeczkę.


musi być kontakt z człowiekiem!



Ciągle zdarza im się drapać to, czego nie powinny, mimo że mają do dyspozycji drapak. Mimo wszystko jednak nie potrafię się na nie gniewać. A one najwyraźniej owinęły sobie nas wokół palca – doskonale wiedzą, jak zrobić pozycję, którą nas rozbroi. A w tym są mistrzami. I nieprawda, że koty to samotniki. Widzę, jak lgną do siebie, jak przytulają się w czasie snu, jak dbają o siebie nawzajem, bawią się razem i wiem, że w dniu, w którym będę musiała je rozdzielić, chyba pęknie mi serce.


wtorek, 16 grudnia 2014

Kiedy łowca staje się zwierzyną. "The Grey" - pseudorecenzja

O „The Grey” słyszałam coś tam, kiedyś tam. Tak na dobrą sprawę to jeszcze tydzień temu nie powiedziałabym na jego temat nic poza tym, że ma w obsadzie charyzmatycznego Irlandczyka, Liama Neesona. Jednak w czasie moich ostatnich zakupów w Tesco los zaprowadził mnie do stoiska z płytami CD i DVD, gdzie mój niedbale błądzący wzrok zatrzymał się na Neesonie, znajdującym się na okładce filmu. Pięć euro? Tanioszka! Biorę!


Filmu nie obejrzałam jeszcze tego samego wieczoru. Okazja nie sprzyjała, inne sprawy niecierpiące zwłoki domagały się mojej uwagi. Odłożyłam go zatem „na później”, bo przecież płyta nie zając, nie ucieknie, a co nagle, to po diable. A skoro już mowa o diable, to jest coś, czego od pewnego czasu unikam jak diabeł wody święconej – blurbów, a mówiąc bardziej zrozumiałym językiem – streszczeń filmu bądź książki zamieszczanych z tyłu na okładce. Można się bowiem natknąć w nich na minę spoilerem zwaną. A ja lubię podchodzić do filmu niczym do Kinder niespodzianki. Nie chcę wiedzieć, o czym dokładnie jest i co będzie się działo przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Lubię znać gatunek, by uniknąć tych, których nie lubię, ale niekoniecznie tematykę.

O filmie przypomniałam sobie w sobotnie popołudnie. Jako że uwinęłam się już ze sprzątaniem domu, z czystym sumieniem mogłam poświęcić resztę czasu na przyjemności. Tylko że z pękającą od bólu głową i narastającym bólem brzucha średnio widziało mi się robienie czegoś kreatywnego. Czytanie, pisanie, wkuwanie – nie tym razem. Ale oglądanie już tak.

Naciśnięcie przycisku pilota przeniosło mnie do nieco depresyjnej rzeczywistości Johna Ottwaya granego przez Neesona. Do realiów jego pracy, która – jak sam mówi – znajduje się na końcu świata. Pomiędzy byłych więźniów, uciekinierów, włóczęgów, dupków. Men unfit for mankind.

John jest myśliwym. Wynajęto go do zabijania wilków i do ochrony swoich kolegów przed nimi. Mocny i twardy jest tylko z zewnątrz. W środku tymczasem zjadają go zgryzoty. Kiedy go poznajemy, sam jest niczym ranne, krwawiące i obolałe zwierzę, któremu zostało już niewiele życia. Ale to już wkrótce ma się zmienić. Nasz bohater jeszcze nie wie, że wsiadając do samolotu, będzie jednym z nielicznych, którzy wyjdą z niego cało i żywo. I w tym momencie rozpoczyna się kino survivalowe osadzone w zimnym i nieprzyjaznym środowisku Alaski.

„The Grey”, znany w Polsce jako „Przetrwanie”, jest dramatem o zmaganiu się z własnymi słabościami i strachem. O przewrotnej ludzkiej naturze, która chwilę wcześniej może pragnąć samobójstwa, a niedługo potem z całych sił desperacko chwytać się życia. To film o woli przetrwania, ale także o śmierci. I o tym, że można zmierzyć się z nią na dwa sposoby: bierny i czynny. Można się poddać, ale można też walczyć.

Z samym filmem też można obejść się na dwa sposoby. Można potraktować go bardzo dosłownie. W sposób płytki i niemetaforyczny. Widzieć tylko to, na co się patrzy i nic poza tym. Można też zrobić coś zgoła odmiennego. Dostrzec w filmie przenośnię, głębszy sens i drugie dno. Mam wrażenie, że reżyser i scenarzysta, Joe Carnahan, zachęca nas do sposobu drugiego, bo kiedy tworzył „The Grey”, sięgnął delikatnie do dydaktyzmu i moralizatorstwa. Maybe I’m just seeing things…

Nie twierdzę, że „Przetrwanie” to najlepszy film jaki widziałam. Nie powiedziałabym też, że to mocny thriller, bo dla mnie nie do końca wpisuje się on w „rysopis” dreszczowca. Za to z łatwością wskoczył w ramy dramatu. Dobrego dramatu. Tematyka nie jest innowacyjna, można mieć déjà vu, wrażenie „ale to już było”. Sama przez moment pomyślałam, że będę oglądać drugi „Alive”. Widz oglądając film czuje pismo nosem. Instynktownie domyśla się, co będzie się działo. Gdybym teraz zrobiła ankietę na temat losów grupki bohaterów ocalałych z katastrofy, pewnie wszyscy udzieliliby poprawnej odpowiedzi.

Trzeba też przymknąć oko na pewną dozę nierealizmu. To jest akurat coś, czego widz musi się w pewnym momencie swojego życia nauczyć. Twórcy w pewnych sytuacjach ponaciągali rzeczywistość, może nieco zdeformowali obraz krwiożerczych wilków, ale nie na tym należy się skupiać. Dobra gra aktorska, a także nastrojowa i udana ścieżka dźwiękowa rekompensują minusy. No i ta Alaska - surowa, piękna i zabójcza. Niczym femme fatale. I to coś, czego nie potrafię zdefiniować, a co sprawia, że film mimo wszystko zapada w pamięć.

czwartek, 27 listopada 2014

Zamek Athenry - duma i chluba miasta


Średniowiecze już dawno minęło, ale pozostałości po nim jest tutaj całkiem sporo. Nieco ponad dwadzieścia kilometrów na wschód od Galway znajduje się Athenry. Miasteczko nie grzeszy rozmiarami, za to ma mnóstwo średniowiecznych atrakcji do zaoferowania. Warto zjechać z autostrady, by dotrzeć do miasta, które ciągle otoczone jest murami z kilkoma wieżami obronnymi i nadal imponującą North Gate, bramą wjazdową.



Zamek Athenry ma małe rozmiary, ale mimo to ciężko byłoby go przegapić. Góruje nad okolicą i kusi. Niechlubny okres czterystuletniego rozpadu ma już zdecydowanie za sobą. Teraz jest wymuskany i imponujący. Wygląda tak jak prezentował się przed XVI-wiecznym atakiem klanu O’Donnell. Do jego obecnego wyglądu przywróciło go pod koniec XX wieku OPW, organizacja zajmująca się ochroną i konserwacją irlandzkich zabytków, dlatego też jej flaga jak najbardziej ma prawo powiewać teraz dumnie na szczycie twierdzy.




Zamek jest pamiątką po najeździe Normanów na wyspę i powstał w 1235 roku dzięki (nie)uprzejmości niejakiego Meilera de Bermingham. Ów jegomość wpadł na pomysł, by zbudować zamek nad rzeką Clareen, założyć miasto, otoczyć je murem obronnym i fosą zasilaną wodą z pobliskiej rzeki.



Ciężkie to były czasy, o czym zapewne przypominał sobie Meiler wchodząc do swojej twierdzy. Wszystko, co tutaj widzicie, powstało nie dla wygody lecz dla bezpieczeństwa – mówi nasza pani przewodnik. Zamek był zimny, ciemny, ponury i śmierdzący. Suterena, w której się znajdujemy, nie sprawia wrażenia przytulności, choć oczywiście starano się jak najwierniej ją zrekonstruować. Kilka wieków wstecz było w niej zdecydowanie bardziej nieprzyjemnie. Przede wszystkim w pierwotnej wersji – zamek powstawał w trzech fazach – na parterze, gdzie znajduje się wspomniana suterena, nie było drzwi wejściowych. Powstały one dopiero w XV wieku, kiedy to zamek przeszedł sporą modyfikację.




Wcześniej suterena pełniła m.in. funkcję magazynu. Przedmioty umieszczano w niej z poziomu pierwszego piętra, o czym przypomina dziura w suficie, teraz zabezpieczona szkłem. Drzwi być może okazały się koniecznością, jako że w XV wieku zmieniła się rola, jaką pełnił zamek. Mniej więcej w tym okresie familia de Bermingham przeniosła się do wygodniejszej rezydencji w mieście.




Na pierwsze piętro wkraczamy po drewnianych schodach. Tak to mniej więcej wyglądało na początku XIII wieku. Tylko to wejście umożliwiało przedostanie się do środka twierdzy. Portal wejściowy udekorowano ładnymi płaskorzeźbami, co jest elementem wartym odnotowania. Tego typu zdobienia są typowe dla budowli sakralnych, nie dla zamków. Być może Athenry Castle jest ich jedynym zamkowym przykładem.




Wejście wprowadziło nas bezpośrednio do pomieszczenia zwanego great hall, „królestwa” jego właściciela. Znajdziemy tu dwa okna z kolejnymi zdobieniami, nieco schowaną latrynę i w zasadzie nic więcej. Żadnych śladów po kominku, żadnych mebli. Tylko kolejne drewniane schody prowadzące na piętro wyżej.



W swojej oryginalnej postaci zamek był niski – składał się tylko z sutereny i great hallu, „sali bankietowej”. Prawdopodobnie ocieplano go za pomocą paleniska znajdującego się w centralnym punkcie tego pomieszczenia. Dym wydostawał się przez otwór w dachu. Z tego rozwiązania zrezygnowano jednak w XV wieku, kiedy dodano kolejną kondygnację i drewniany sufit. Zamek stał się jeszcze bardziej nieprzyjaznym miejscem do życia – zimnym i ponurym, jako że nowe piętro nie miało żadnych okien. Nic dziwnego, że jego właściciele postanowili poszukać przytulniejszego gniazdka. W zamku zaś, w późniejszym okresie nieużytkowania, gniazda zaczęły wić ptaki. Jednak dzięki interwencji OPW dziś Athenry Castle jest małym, ale imponującym zamkiem, dumą miasta. To skromna twierdza, ale mimo wszystko ciekawa. Warto ją odwiedzić. Koniecznie z przewodnikiem.


piątek, 7 listopada 2014

(Nie) Perfekcyjna Pani Domu

Nie od dziś wiadomo, że każda kobieta ma wiele twarzy. Do tej pory znaliście mnie od innej strony. Pokazywałam Wam głównie moje podróżnicze oblicze. Dziś z kolei odsłonię Wam kolejne z moich wcieleń: Taitę (Nie) Perfekcyjną Panią Domu. A wszystko za sprawą krążącego po blogach tagu i Elsy, mojej koleżanki blogowej, której to przy okazji oficjalnie i uroczyście dziękuję za wciągnięcie do zabawy, a przede wszystkim za bycie ze mną w tym blogowym świecie już od… 7 lat! Takiej wiernej publiki mi potrzeba. Niewielu znanych mi czytelników czyta mnie od tak dawna, więc teraz celowo Was prowokuję i pytam: kto jeszcze może konkurować z Elsą, no kto?




1. Dwa obowiązki domowe, które lubisz robić w domu.


Może od razu wyjaśnijmy sobie tę sprawę. Sprzątanie to nie jest coś, co zapewnia mi przeżycia na miarę orgazmu. Sprzątam nie dlatego, że jakoś szczególnie to lubię. To tylko środek do uzyskania efektu, który uwielbiam: czystego, świeżego, pachnącego i przytulnego domu. Tak, przytulnego. Bo nie uważam, by brudny i usyfiony kąt do życia w jakikolwiek sposób mógł być przytulny.


Ale wracając do tematu - z szeregu czynności domowych lubię robić pranie [pewnie dlatego, że głównie samo się robi], a później pakować je do kosza i rozwieszać. Szczególnie latem i w ogródku. Ale nie na tych beznadziejnych obrotowych suszarkach ogrodowych, tylko na prawdziwych poczciwych, długich [emfaza na dłuuugich] sznurkach, gdzie swobodnie mogę rozwiesić pościel, prześcieradła i narzuty.


Odkurzanie [ale nie auta] też nie jest złe. To dobra czynność dla niecierpliwych osób – szybko przynosi efekty. Co jeszcze? Trawę lubię kosić, ale tylko kosiarką z koszem. Prasować nawet lubię. Pod warunkiem, że nie ma za dużo koszul, że nie są to niebotycznych rozmiarów tkaniny, ani spódnice z koła, ani inne plisowane fatałaszki. Tyle tych zastrzeżeń wymieniłam, że wszystko wskazuje na to, iż wcale tego nie lubię :)


I to chyba tyle, bo trzeba było wymienić dwie czynności, a ja jak zwykle nadgorliwa…


2. Dwa obowiązki domowe, których nie lubisz robić w domu.

Generalnie sprzątam dom bez większego marudzenia i żadna ze zwyczajowych czynności nie sprawia mi większego problemu. Jako że robię to regularnie, a przy tym nie bałaganię, to sobotnie posprzątanie czteropokojowego domu, dwóch łazienek, toalety, kuchni i klatki schodowej zajmuje mi maksymalnie dwie godziny.


Jak zaznaczyłam na wstępie, te standardowe, zwyczajowe obowiązki są OK. Nie znoszę jednak wszystkich generalnych porządków, w czasie których przetrząsa się chatę od A do Z. Czyścić piekarnika nie lubię, i lodówki też nie. Za zmianą pościeli nie przepadam [zwłaszcza tej w rozmiarze king size], ale mimo to robię to często, bo uwielbienie do czystej pościeli przewyższa moją niechęć do jej zmiany. Odgruzowywania i wszelkich prac poremontowych też nie znoszę. O, i jeszcze nie lubię czyścić muszli klozetowej ani kociego wychodka [dzięki Ci, Boże, za mężczyznę].



3. Czy lubisz gotować? Jeśli tak, to jaka jest Twoja ulubiona potrawa?


Na to pytanie mogłaby odpowiedzieć tabliczka, która wisi u mnie w kuchni: I only have a kitchen because it came with the house ;) Na pewno nie jest to moje hobby i coś, w czym czuję się jak ryba w wodzie. Nie uważam się też za kobiecego Gordona Ramsaya, Wojciecha Amaro, ani nie pretenduję do bycia drugą polską Magdą Gessler.


Lubię pogotować sobie w spokoju, kiedy mam na to odpowiednio dużo chęci, czasu i gdy nikt i nic mnie nie pogania. Nie lubię za to przymusowego gotowania po pracy, tak na „chybcika”. Unikam pracochłonnych potraw, nie muszę codziennie zjadać gorącego posiłku [latem wręcz ich unikam], a kiedy jestem sama w domu, to nie gotuję. I to chyba doskonale pokazuje, jak bardzo lubię gotować. Wolę pieczenie. Generalnie jest tak, że jeśli chodzi o kuchnię, to ochoczo przekazuję pałeczkę innym, lepszym ode mnie.


Ulubionych potraw znalazłoby się kilka, ale taka pierwsza, ukochana, która przychodzi mi do głowy to oczywiście pierogi ruskie mojej mamy. Koniecznie z cebulką :) Kultowe danie w moim rodzinnym domu. W moim irlandzkim też. Pierogi ruskie robiłam już w podstawówce. Prościzna. Zwłaszcza jak ma się specjalny gadżet do ich wykrajania i sklejania. Trochę pracochłonna czynność, ale opłaca się.


4. Podziel się dwoma trikami à la (Nie) Perfekcyjna Pani Domu.

Od trików to są magicy i iluzjoniści [czy mówiłam Wam, że uwielbiam Crissa Angela?], ja jestem od dobrych rad. No więc, moje drogie panie, pierwsza rada jest taka: sprawcie sobie siatkę do prasowania. Kosztuje grosze, a niesamowicie ułatwia prasowanie. Dzięki niej unikniecie brzydkiego błyszczenia się materiałów, nic nie przypalicie i nie uszkodzicie nadruków. Odkąd ją nabyłam, prasowanie czarnych spodni na kant nabrało nowego wymiaru.


Jeśli jesteście eko, nie macie kompostownika, a nie lubicie marnować produktów, to polecam Wam zachowywać skorupki po jajkach, by dodawać je do wody, którą podlewacie kwiaty.


Kolejna, nadprogramowa rada, to niezaśmiecanie domu zbędnymi rzeczami. Polecam na bieżąco wyrzucać papiery, papierzyska, uszkodzone rzeczy, nieużywane sprzęty i nienoszone ciuchy.


Pościel na zmianę zawsze układam w jedną kostkę: to znaczy do środka wkładam także poszewki i prześcieradło. Dzięki temu mam ułatwioną pracę, bo kiedy muszę zmienić pościel w jakiejś sypialni, otwieram szafę i wyjmuję potrzebny komplet, w środku którego już jest zwinięte prześcieradło w odpowiednim rozmiarze. Nie muszę wyciągać każdej rzeczy pojedynczo i upewniać się, że wyjęłam prześcieradło w rozmiarze double a nie np. single.


5. Wymień dwóch ulubieńców domu.


Nie jestem pewna, czy to o takiego ulubieńca chodzi, ale mniejsza z tym. Uwielbiam moją kuchnię [żartobliwie zwaną przez Połówka „moim pokojem”] i bardzo chętnie w niej przebywam, nawet jeśli nic akurat nie gotuję. W naszym poprzednim domu [tu uwaga dla mało spostrzegawczych – przeprowadziłam się parę miesięcy temu, mój stary adres jest już nieaktualny] była mała, średnio praktyczna kuchnia z ciemnymi meblami. Teraz mam taką full wypas: naprawdę dużą, z oknem i drzwiami wychodzącymi na ogródek, skąd mam fajny widok latem, z jasnymi szafkami,  po prostu taką, jaką sobie zażyczyłam. Nie jest to kuchnia marzeń, ale i tak bardzo ją lubię.


Inni ulubieńcy – ekspres do kawy za szybkie i bezproblemowe przygotowanie smacznej kawy i łóżko w najmniejszej sypialni za to, że ilekroć się na nim kładę, stwierdzam, że leżenie rządzi. Mimo że jest w rozmiarze single, to i tak na głowę bije te w rozmiarze podwójnym. I tu dowód na to, że rozmiar nie zawsze ma znaczenie :) Nie wiem, dlaczego, ale uwielbiam się na nim wylegiwać.


6. Mieszkanie czy dom?

Zawsze mieszkałam w domu, nigdy natomiast w bloku i nie powiem, by mi było z tym źle. Wręcz przeciwnie. Od blokowisk stronię, bo nie lubię zbyt dużego „natężenia” ludzi na małym obszarze. Poza tym nie widziałam jeszcze mieszkania w bloku, które zrobiłoby na mnie super wrażenie. Dom to jest to. Niekoniecznie wielka willa, czy inna powalająca rezydencja – po prostu ciepły, przytulny, ze smakiem urządzony dom o przyzwoitych rozmiarach. Nie kawalerka.


7. Kto prowadzi budżet domowy?

No jak to kto? Mężczyzna i Pan Domu w jednej osobie. Ja mam tylko jedno zadanie -przynosić pieniądze do domu ;) Praktycznie wszystkie rachunki wystawione są na Połówka, więc to jemu co miesiąc „tajemniczo” znikają pieniądze z konta.


8. Pedantka czy bałaganiara?


No jak to? Jeszcze się nie domyśliliście? Oczywiście, że porządnisia i czyścioszka :) Nie żyję po to, by sprzątać całymi dniami, ale sprzątam, bo ład i porządek ma na mnie dobroczynne działanie. Nie znoszę brudu, bałaganu, śmieci i zagraconych pomieszczeń. Ale też nie przeginam pały. Nie latam za gośćmi ze zmiotką i szmatką w ręku. Nie karcę ich i nie torturuję za okruszek ciasta, który upadł na mój świeżo odkurzony dywan. Mszczę się dopiero po czasie ;) Spokojnie, tylko żartuję. Możecie wpadać na kawę. Jak rzekł kiedyś Einstein: „tylko geniusz panuje nad chaosem”, więc co mi pozostało? Sprzątanie.


9. Jak wyglądałby Twój wymarzony dom?


Tak naprawdę to nie mam jakiegoś jednego wymarzonego wzorca i stylu. Jestem otwarta na propozycje architektów. Lubię styl skandynawski, ale na przykład urocze, drewniane górskie chatki też mnie czarują swoim ciepłem i urokiem. Wiem na pewno, że mój wymarzony dom znajdowałby się w jakiejś fajnej scenerii, byłby jasny, przestronny z dużymi oknami, miałby duży  ogród na mój własny i koński użytek :) A idealny byłby wtedy, kiedy miałby w pakiecie mojego osobistego asystenta do smyrania pleców, w idealnej opcji dostępnego 24/7, na pstryknięcie palców :) Tak, to byłby raj na ziemi.


10. Tradycja wyniesiona z domu, którą praktykujesz do dziś?


Wcześniej wspomniane podlewanie kwiatów wodą ze skorupkami jajek, wycieranie okien gazetą, własnoręczne pieczenie ciast i przygotowywanie potraw świątecznych jak i tych zwykłych, niedzielnych.

***


Uff, zadanie wykonane. Ups, ale się rozpisałam. Szacun dla tych, którzy dotarli do samego końca. Możecie już zacząć wysyłać do mnie podania o medal okolicznościowy [nie podlega wymianie na nic innego]. Kto pierwszy, ten lepszy. Oferta limitowana.


A do zabawy zapraszam: Hrabinę, Monikę [Cookiesandcats], Klavell, Pełnoletnią i Olę z USA. Bardzo chętnie zapoznałabym się z Waszymi odpowiedziami. A jeśli któraś z czytelniczek wyraża chęć podzielenia się ze mną dobrymi radami lub odpowiedziami na przytoczone pytania, to proszę się nie krępować. Komentowanie nie boli, a sprawia przyjemność autorce bloga.

piątek, 31 października 2014

Jeszcze jeden irlandzki zamek - Ardgillan Castle


Otworzyłam drzwi do recepcji i prawie wpadłam na ladę z ciastami i ciasteczkami. Mało brakowało, bym sama zamieniła się w placek. Nie spodziewałam się jej tutaj. Kiedy po raz pierwszy postawiłam nogę w zamkowej recepcji, pomieszczenie to prezentowało się bardziej przestronnie. Lady zastawionej łakociami nie było. Stare dzieje to jednak były, a miejsca wbrew pozorom też się znacząco zmieniają – nawet w ciągu trzech lat. Nie tylko ludzie mają do tego prawo.



Uciekałam przed złośliwym deszczem, który musiał zacząć padać AKURAT niedługo po naszym przyjeździe. Przez jakieś półtorej godziny drogi w samochodzie pogoda sprzyjała, a my - jak zwykle latem - mieliśmy ustawioną klimatyzację na jakieś 16 stopni. Po dojechaniu na zamkowy parking, popatrzeniu na malowniczo majaczące w oddali Skerries i latarnię Rockabill, zwiadowca w postaci mojej skromnej osoby stwierdził, że warunki pogodowe są jak najbardziej sprzyjające. Wiejska filozofka – to jeszcze jedno z moich wcieleń – wydumała, że kurtka przezornie zabrana z domu do niczego nie będzie jej potrzebna. Bo przecież nie wieje, choć Morze Irlandzkie jest prawie na wyciągnięcie ręki, bo mamy jakieś 18 stopni, bo nie mam zamiaru jej nosić na sobie wewnątrz zamku, a ręce będą mi potrzebne do robienia zdjęć. Została zatem kurtka, smętnie zwinięta w kłębek, na tylnym siedzeniu auta, a jej właścicielka wesoło podreptała w kierunku zamku, by niedługo później szukać schronienia w recepcji i kajać się w myślach: „oj, głupia ty, głupia ty!”.



Och, jak łatwo dałam się podejść irlandzkiej pogodzie. A można by było pomyśleć, że ponad osiem lat życia tutaj nie poszło na marne i nauczyło mnie chociażby jednej rzeczy: irlandzkiej pogodzie się nie ufa. Podobnie zresztą jak koniowi, kobiecie i psu. Przy najbliższej okazji sponiewiera Cię deszczem, przy którym strumień wody z pompy strażackiej wydaje się być żałosną sikawką, zbombarduje bryłkami gradu, oblecze w zdradliwą mgłę, a kiedy już będziesz skamleć o litość, zmrozi Cię przeszywającym wiatrem.



Łakocie świetnie wodziły na pokuszenie, bo w jadłodajni nie brakowało klientów. Nie dostrzegłam za to chętnych na oprowadzanie. Po dywagacjach niezwykle ważnych dla przyszłości naszych brzuchów: „zjeść coś czy nie zjeść?”, doszliśmy do wniosku, że spasujemy. Zaopatrzyliśmy się za to w bilety i w oczekiwaniu na przewodnika przesunęliśmy się zgodnie z sugestiami pani za ladą o parę kroków do przodu, nie tyle by podpierać ściany, co po prostu przeszkadzać księżniczce w masce i nieco zbyt obcisłej sukience, pośpiesznie kursującej między zapleczem kuchennym a tajemniczym pokojem na piętrze. Już kiedyś w innym zamku oprowadzała nas przewodniczka w strojnej sukni, pomyślałam zatem, że kobieta biegająca niczym kot z pęcherzem pewnie będzie nas za chwilę oprowadzać po zamkowych komnatach. Niedługo później jednak ze schodów zbiegł Irlandczyk w średnim wieku. I nawet gdyby zamiast marynarki miał suknię, nie przypominałby wspomnianej księżniczki.



Nie wyglądał mi też na przewodnika, bo ci z reguły mają swoje charakterystyczne uniformy i plakietki. Moje wrażenia pogłębiły się, kiedy weszliśmy do pierwszego pomieszczenia na naszej trasie, a pan przewodnik zaczął zapoznawać nas z historią zamku i jego głównych właścicieli, rodziny Taylor – to w ich rękach Ardgillan Castle znajdował się od 1738 do 1962 roku. Później zamek trafił w ręce niemieckich właścicieli, którzy jednak postanowili pozbyć się go dwadzieścia lat później po tym, jak doszło w nim do nieszczęśliwego wypadku. W taki oto sposób zamek Ardgillan trafił ostatecznie w ręce Fingal County Council i to wtedy rozpoczął się żmudny proces odrestaurowania, który ostatecznie zakończył się pomyślnie, a na oficjalnym otwarciu zamku w 1992 roku pojawiła się ówczesna pani prezydent, Mary Robinson.




Początkowo monologowi przewodnika nieco brakowało płynności, przez co odnosiłam wrażenie, że albo właśnie zastanawia się „co by tu jeszcze powiedzieć?” albo po prostu wyszedł nieco z wprawy. A może po prostu się rozkręcał? Kiedy po raz pierwszy głośno się roześmiałam słysząc, że ten oto ‘stojący’ przed nami kominek jest rekonstrukcją [i to nawet nie wierną, bo innego koloru], jako że oryginał... zabrał sobie kolekcjoner kominków, atmosfera zrobiła się jakby swobodniejsza, a pan przewodnik spytał chwilę później: So, are you happy? Of course we are! – odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą. Nie miałam powodów do bycia niepocieszoną. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi, a Irlandczyk szybko wkupił się w moje łaski. Kiedy na wstępie dla jasności sprawy zapytałam, czy mogę robić zdjęcia, on stwierdził: rób tyle, ile tylko zechcesz, pod warunkiem, że nie będzie na nich mnie, bo moje ubezpieczenie nie obejmuje kosztów spowodowanych zepsuciem komuś aparatu.




mebel stojący na straży moralności


W kolejnym pomieszczeniu dowiedzieliśmy się ciekawostek na temat kilku eksponatów, w tym nietypowego mebla z lustrem służącym kobietom do upewniania się, czy aby ich kiecki nie są zbyt kuse  i czy czasem bezwstydnie nie odsłaniają zbyt dużej części łydek. Kobiety XVIII i XIX wieku, jak dobrze, że nie doczekałyście czasów, w których to płeć żeńska niejednokrotnie nosi mini, spod której niemalże wystają nici w rzyci, popularnie stringami zwane. To w tym pokoju odbywają się także ceremonie zaślubin, na co zwrócił naszą uwagę przewodnik, wskazując na odpowiednie ku temu rekwizyty.




Nie udało mu się za to wskazać nam gór Mourne, które w normalnych warunkach pogodowych można wypatrzeć z okna. Niebo niestety ciągle się dąsało i zamiast umożliwić nam podziwianie gór, pokazało nam środkowy palec - widoczność ciągle pozostawała wiele do życzenia. Szybko jednak o tym zapomniałam, bo przewodnik sprawnie przerzucił się na tematykę z dreszczykiem, a historie o duchach to to, co tygryski lubią najbardziej.  Ma zatem Ardgillan swoją zjawę, ma swoją tragedię, w którą to zapewne nieumyślnie zaopatrzyła go Louisa Connolly znana także jako Lady Langford.




W 1853 roku Louisa przybyła w gościnę do gospodarzy zamku: wielebnego Taylora i jego żony Marrianne. Jej mąż, krewniak pastora notabene, przebywał w tym czasie w Szkocji, zatem z wiadomych przyczyn nie mógł małżonce dotrzymać towarzystwa. Podczas ostatniego wieczoru Louisa zapragnęła zażyć kąpieli w Morzu Irlandzkim, które swobodnie można podziwiać z zamkowych włości. W tym celu wraz ze swoją służącą Charlotte udała się na plażę Barnageera, leżącą o rzut beretem od zamku. Morze nie było zbyt spokojne, na co Charlotte nieśmiało zwróciła Louisie uwagę, ale Lady Langford nie straszne były takie warunki. Dobrą pływaczką była, a kąpiele w morzu uskuteczniała nawet zimową porą.



Na nieszczęście nie trzeba było jednak długo czekać. Charlotte wkrótce stała się świadkiem tragedii i bezowocnej walki Louisy z wodą, która wydawała się bezlitośnie wciągać ją w swe morskie tonie. Próby ratunku nie odniosły skutku. Jeszcze tego samego wieczoru wyłowiono zwłoki trzydziestojednoletniej Louisy. Tego samego wieczoru z podróży ze Szkocji miał wrócić jej mąż. Niestety Lady Langford już nie doczekała się powitania. Ponoć od czasu do czasu zjawia się na Lady’s stairs bridge, pobliskim mostku nad torami kolejowymi. Błąka się i snuje posępnie, budząc pytania, czy zjawia się tam w oczekiwaniu na powrót męża, czy też może z tęsknoty do dzieci, które osierociła. Można ją o to samemu zapytać, ale nawet jeśli pani raczy odpowiedzieć, to odpowiedź najprawdopodobniej zabierzemy ze sobą do grobu. Lady Langford zwykła bowiem umilać sobie czas na ziemi zrzucaniem z mostku tych, którzy staną jej na drodze.



Mój podniesiony poziom zainteresowanie utrzymywał się nawet po wyjściu z pokoju i wysłuchaniu zakończenia historii. Chwilę później zakończyło się spacerowanie po pomieszczeniach gospodarzy zamku i rozpoczął się etap zwiedzania wschodniego i zachodniego skrzydła rezydencji, gdzie niegdyś urzędowała służba. Paradoksalnie ta część oprowadzania podobała mi się najbardziej, choć wygląd kwater służby daleki był od wyglądu prywatnych pomieszczeń właścicieli. Surowość i prostota – tak określiłabym warunki, w jakich pracowała służba na zamku.



Biblioteczka-cudo, nawet drzwi zabudowano książkami. Nie dla klaustrofobików


Zakończenie oprowadzania nie musi oznaczać jednak zakończenia wizyty w tym miejscu. Zamkowe włości liczą sobie jakieś 80 hektarów i co najważniejsze, są absolutnie darmowe. Chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie: jest tu ogród różany z wiktoriańską szklarnią, jest plac zabaw dla dzieci, są malownicze ścieżki spacerowe wśród zieleni, drzew i krzewów. Co prawda współcześnie Ardgillan Castle znajduje się w nieco mniej drzewiastej scenerii, ale i tak jest tu ładnie i urokliwie.



Początkowo teren był zdecydowanie bardziej zalesiony – stąd wywodzi się jego irlandzka nazwa – ale wielebny Robert Taylor zdecydował się nieco przerzedzić las. Oczywiście sam tego nie zrobił. „Czarną robotę” wykonywali dla niego m.in. rezerwowi żołnierze, którzy za pracę otrzymywali dziennie jednego pensa i jeden posiłek. I dach nad głową w nocy.




Przyjemne miejsce, gdzie przy korzystnych warunkach pogodowych można spędzić nawet pół dnia: wylegując się na trawie, siedząc pod drzewem i czytając książkę, piknikując lub po prostu aktywnie spędzając czas. Nawet pomimo tego, że przewodnik nie był najlepszym, jakiego mieliśmy w całej swojej historii zwiedzania, podobało mi się oprowadzanie w jego wykonaniu. Jemu chyba też się coś podobało, bo jego pożegnalny uścisk dłoni wywołał rumieńce na mojej twarzy i z pewnością nie nazwałabym go zwyczajnym.


sobota, 25 października 2014

Przeczytaj, zanim zaśniesz. Pseudorecenzja "Before I Go to Sleep"

Remember, some things happen for a reason* – filozoficznym tonem obwieściła pewnego dnia moja znajoma Irlandka, a mnie to jednocześnie zadziwiło i rozbawiło. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby padło ono z ust dorosłej osoby. Moją rozmówczynią była jednak niespełna wtedy sześcioletnia dziewczynka, więc nie omieszkałam pociągnąć tematu i dowiedzieć się, skąd w takiej małej główce takie wielkie słowa i poważne przemyślenia. Z książki – taka padła odpowiedź. Gdyby to kogoś interesowało.

W istocie, mała miała rację. Ku mojemu zaskoczeniu, słowa te wypowiedziane przez dziecko wyjątkowo zapadły mi w pamięć i zwykłam później wracać do nich wielokrotnie, by w mniej ciekawych momentach życia trzymać się ich niczym tonący brzytwy.


Kiedy pewnego dnia natrafiłam w gazecie na plakat reklamujący zbliżającą się premierę filmu „Before I Go to Sleep” ucieszyłam się jak alkoholik z nadprogramowej flaszki wódki. Mark Strong w obsadzie, nieoficjalnie okrzyknięty przeze mnie najseksowniejszym łysolem ever, do tego Nicole Kidman i Colin Firth. Zapowiadała się niezła uczta dla moich zmysłów. Smaczku dodawał całości gatunek filmu – thriller.

Parę dni później poczułam się jak alkoholik, któremu odebrano ostatnią flaszkę wódki. Kiedy bowiem przejrzałam repertuar mojego miejscowego kina, okazało się, że o „Before I Go to Sleep” ["Zanim zasnę"] mogę sobie jedynie pomarzyć. Los właśnie rzucił mi pierwszą kłodę pod nogi. Nic to. Znalazłam jednak wyjście z sytuacji – film miał być wyświetlany w pobliskim mieście. Ta wiadomość okazała się remedium na moją bolączkę.

Ku mojemu rozczarowaniu nie udało mi się jednak na niego dotrzeć. Okoliczności nie sprzyjały, a krótki okres projekcji – bodajże tylko siedem dni – też zrobił swoje. Żaden dzień nie wydawał się odpowiedni, a perspektywa spędzenia w aucie po pracy jakiejś półtorej godziny drogi w obydwie strony, by dojechać do kina nie napawała radością. Stało się więc to, co wisiało w powietrzu – film ściągnięto z ekranu, a mnie pozostał jedynie niesmak.

Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny – jak słusznie zauważyła wspomniana na wstępie filozofka. Kiedy już niemalże zapomniałam o tym, że był taki film jak „Before I Go to Sleep”, okazało się, że będzie on w naszym kinie! I nieważne, że ze sporym opóźnieniem. Ważne, że będzie. Moja wcześniejsza opieszałość ostatecznie wyszła mi na dobre. Zaoszczędziłam sporo czasu – nie musiałam jechać do kina w sąsiednim hrabstwie - a przy okazji trochę grosza, jako że udało mi się nabyć bilet w bardzo korzystnej cenie.

Kolejną miłą niespodzianką okazała się sala kinowa świecąca pustkami. Obok nas siedziała młoda para, ale prawdę powiedziawszy czułam się tak, jakby ich nie było. Gdyby nie wyjątkowo złe doświadczenia z mojej ostatniej wizyty na „If I Stay”, pewnie nawet nie doceniłabym ich zachowania. Czasami musimy przejść przez piekło, by należycie docenić raj. I tak właśnie było w tej sytuacji. Ich, zgoła normalne i przykładowe, zachowanie nie mogło ujść mojej uwadze. Przez cały seans siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nie komentowali, nie bawili się komórkami i – jakby tego dobrego było mało – nic nie przeżuwali. I jakoś nie umarli z głodu.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie rozpoznajesz niczego, co widzisz wokół siebie: ani łóżka, ani śpiącej w nim osoby, ani pokoju, w którym się znajdujesz. Ogarnia Cię panika, przez głowę przelatuje cała masa myśli: co? Jak? Dlaczego? Kim jestem? Co tu robię? Z trudem rozpoznajesz się w lusterku, nie dowierzasz zmarszczkom, które widzisz u siebie na twarzy. Jak to możliwe, że dobijasz do pięćdziesiątki? Przecież wydawało Ci się, że masz zaledwie dwadzieścia parę lat. Wszystko jest jakieś obce, nieznajome, nowe. Witaj w świecie Christine Lucas. Dorosłej kobiety, która jest bezbronna niczym dziecko. Taką czyni ją amnezja, której nabawiła się w wyniku traumatycznego wydarzenia z przeszłości. To z kolei poważnie upośledziło jej pamięć: Christine pamięta tylko to, co dzieje się danego dnia. Kiedy śpi, jej umysł kasuje wszystkie wspomnienia i przeżycia.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu kilku minut? O nie, to będzie coś na kształt „50 pierwszych randek”. Trudno się pozbyć odczucia: „ale to już było...” i nie ma w tym nic dziwnego, bo temat amnezji jest tak oklepany jak gęba Gołoty i przewijał się średnio w co drugiej szanującej się telenoweli.

Na początku trochę męczył mnie ten filmowy monotonny klimat: powtarzalność pewnych wydarzeń i wypowiadanych kwestii. Przeszkadzał mi też nieco jego „klaustrofobiczny” wymiar. Chciałam sobie pooglądać więcej różnych twarzy, a nie tylko skupiać się na czołowej trójce: Christine, Benie [Colin Firth] i dr Nashu [Mark Strong]. Gdyby był większy wachlarz postaci, miałabym większy orzech do zgryzienia. Ograniczenie bohaterów do minimum odebrało mi sporo „zabawy”. Bo co to za problem wskazać palcem czarny charakter, kiedy ma się taki ubogi wybór?  Częściowa przewidywalność – to jest właśnie jedna z małych wad tej produkcji. A plusy? Przede wszystkim dobra gra aktorska. Nicole Kidman bardzo dobrze wcieliła się w postać zagubionej i zdezorientowanej Christine. Udźwignęła nawet dodatkowy ciężar w postaci akcentu angielskiego [akcja filmu toczy się w Londynie].

Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam tym filmem. I to nawet nie dlatego, że nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po prostu zabrakło mi w nim większych emocji, większego napięcia, nerwowego wiercenia się w fotelu, obgryzania paznokci i przyspieszonego oddechu. Tego właśnie oczekuję od dobrego dreszczowca, szczególnie takiego, który jest adaptacją bestsellerowej książki.

Właśnie, książka. Dużego plusa przyznaję „Before I Go to Sleep” za to, że zachęcił mnie do sięgnięcia po źródło – po powieść Stevena J. Watsona z 2011 roku. Niedługo po obejrzeniu filmu wypożyczyłam ją sobie z biblioteki, a kiedy już zaczęłam ją czytać, nie mogłam przestać. Cały czas powtarzałam sobie: „jeszcze tylko jeden rozdział, zaraz ją odłożę”. Potem już się nie łudziłam, że uda mi się to zrobić. Już wiedziałam: muszę ją przeczytać zanim zasnę.

Kiedy zaś już ją przeczytałam, niczym koneser testujący wino o niespodziewanie pięknym bukiecie smakowym i zapachowym, wymruczałam z zadowoleniem: „no, no, no!” Lubię takie niespodzianki.

Książka jest skonstruowana w naprawdę solidny sposób, nie brakuje w niej suspensu, ani niespodziewanych zwrotów akcji. Na moje szczęście film nie jest jej wierną kopią. I choć mocno na niej bazuje, to jednak umieszczono w nim kilka znaczących różnic [m.in. zakończenie]. Czyta się ją niezwykle łatwo i przyjemnie. Niejeden pisarz mógłby pozazdrościć Watsonowi lekkości pióra. Co ciekawe on sam nie miał żadnego doświadczenia pisarskiego. „Zanim zasnę” to jego debiut pisany w wolnym czasie, między jedną a drugą zmianą w szpitalu. Założę się, że kiedy w 2009 roku Watson zapisał się na kurs, który miał go zagłębić w tajniki pisania powieści, nie spodziewał się, że zaledwie dwa lata później wyda książkę, która szybko stanie się bestsellerem przetłumaczonym w dodatku na ponad czterdzieści języków.

Film można obejrzeć [dobry, ale nie rewelacyjny], ale książkę trzeba przeczytać.


_____

* pamiętaj, niektóre rzeczy nie dzieją się bez powodu

sobota, 11 października 2014

Podróż do wnętrza ziemi - jaskinia Dunmore

Do środka centrum turystycznego wpadłam z obłędem w oczach. Gdzie tu są jakieś toalety? [tak, kobiety też sikają!] - zdesperowanym i wręcz błagalnym głosem zapytałam mężczyznę za ladą. Nie było czasu na zbędne gadki-szmatki. Po pierwsze dlatego, że sytuacja była naprawdę awaryjna, a po drugie trafiłam na ostatnie w tym dniu oprowadzanie. Niewątpliwie był to przychylny uśmiech losu wobec mej osoby. Jadąc w aucie miałam w głowie tylko jedną myśl – zdążyć na czas. Zdążę? Nie zdążę? – zastanawiałam się w końcowych kilkudziesięciu minutach mojej podróży. Nie miałam żadnej pewności, że mi się uda. Godziny otwarcia jaskini Dunmore Cave zamieszczone w zabranych przeze mnie przewodnikach były rozbieżne.

Wszyscy już sobie poszli. Zabieram cię ze sobą – rzekł żartowniś za ladą, który dwie minuty wcześniej litościwie wskazał mi drogę do ubikacji. Nawet teraz nie mieliśmy czasu na spokojną rozmowę. Choć mężczyzna był niewątpliwie ciekawym interlokutorem, przyjechałam tu w ściśle określonym celu i właśnie zamierzałam wykorzystać szansę daną mi przez los. Leć! – rzekł już całkiem poważnie recepcjonista wskazując mi kierunek, w którym powinnam się udać. A ja zgodnie z jego radą zagęściłam ruchy.


Drogę do jaskini pokonałam w skupieniu. Do jej wejścia prowadzą dwa długie rzędy schodów przedzielone metalową barierką. Bieg po nich w dół zbocza mógłby okazać się zdradliwy, a efekt bolesny. A ja zaplanowałam sobie skromne, niezauważalne entrée – bez huku i niezdrowego zainteresowania, które z pewnością towarzyszyłyby mojemu ewentualnemu upadkowi ze szczytu ponad trzystu schodów.  

Wejście do Dunmore Cave robi wrażenie – szczególnie wtedy, kiedy ma się okazję spojrzeć na nie z lotu ptaka. Jaskinie, które do tej pory odwiedziłam, miały przeważnie niewielkie otwory wejściowe. Tu jest dziura na sześć metrów wysoka, a wewnątrz wielka ciemność i pustka. The mouth of a huge beast – paszcza wielkiej bestii – to określenie jaskini spotykane w irlandzkim folklorze. Całkiem trafne.



Choć istnienie tej groty odnotowano już dawno, dawno temu, miejscowa ludność niezbyt kwapiła się, by wejść w paszczę potwora. Przez długi czas wejście do Dunmore Cave utożsamiano z wrotami do piekła. I wcale mnie to nie dziwi. Dziś, kiedy centrum przystosowano do ruchu turystycznego, wszystko jest tu dopieszczone i zapięte na ostatni guzik. Ale wieki temu musiało być tu zupełnie inaczej: bardziej pierwotnie, prymitywnie, a przez to strasznie. I ciemno – bo oświetlenie Dunmore Cave to stosunkowo nowy wynalazek pochodzący z końca XX wieku.


Jestem w stanie wyobrazić sobie - i przede wszystkim zrozumieć - obawę dawnych ludzi przed jaskiniami. Niekoniecznie nazwałabym to nyktofobią, chyba bardziej zdrowym rozsądkiem. Wchodzisz kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi w wielką niewiadomą. W nowy wymiar, gdzie tak naprawdę nie wiesz, co cię czeka. Zewsząd otacza cię bezgraniczna ciemność, a bez świeczki jesteś skazany na wieczne błądzenie. Twój wzrok nigdy nie zaadaptuje się do wszechobecnej ciemności. Bo jaskinia to królestwo czerni i mroku, a ty do tego świata nie należysz. To specyficzny podziemny świat rządzący się swoimi prawami. Logicznie rozumując jest to świat, w którym człowiek jest intruzem. Powietrze jest tu niezwykle czyste. Przyjemnie wciągać je w płuca, ale podziemny świat dobry jest dla robaków i kretów. Nie daj się zwieść, człowieku. Przebywanie pod wodą lub ziemią jest oczywiście możliwe, ale to tylko tymczasowy pobyt. Stworzeni zostaliśmy, by stąpać po ziemi. Tu jest nasz świat, a dawna ludzkość – jakkolwiek prymitywna i mało zaawansowana cywilizacyjnie – wydawała się wyraźnie dostrzegać tę prawdę. Dlatego pod ziemię, do wielkiej czarnej dziury, gdzie czyhała NIEPEWNOŚĆ i istniało NIE WIADOMO CO, po prostu się nie wchodziło. Nie, gdy się nie musiało.

W irlandzkim folklorze Dunmore Cave przewija się wielokrotnie, dziwnym trafem przeważnie w mrocznym kontekście. Wspominanie o tej jaskini wiąże się zazwyczaj z niewidzialną etykietą ‘trzymać się z daleka’ chociażby dlatego, że dawno temu grota uchodziła za siedzibę Władcy Mysz, gigantycznego kota Luchtigerna, który – kto wie – może nie pogardziłby także mięsem na dwóch nogach. O ile na wieść o tej legendzie można się ironicznie lub pobłażliwie uśmiechnąć, w przypadku legendy o masakrze wikińskiej na miejscowej ludności już nie bardzo można to zrobić. Bo znaleziska w jaskini jak najbardziej przemawiają za tym, że historia nie jest wyssana z palca, a faktycznie miała miejsce w X wieku.

Jak głosi legenda, w 928 roku doszło tu do tragedii. To właśnie wtedy wikingowie pod wodzą niejakiego Godfreya mieli dokonać barbarzyńskiego najazdu na miejscową ludność. Jak głoszą dawne dzieje, najeźdźcy splądrowali i zniszczyli jaskinię, zabijając przy tym tysiąc osób. Przez długi czas historia wydawała się być tylko legendą aż do lat 70. XX wieku, kiedy to archeologowie natrafili na pewne artefakty. Jednak najważniejszym znaleziskiem okazały się być szczątki 44 ludzkich szkieletów. Wtedy też  na poważnie zaczęto zastanawiać się nad autentycznością historii o masakrze. Liczba 1000 osób, dla których grota stała się mogiłą, ciągle jednak wydawała się być przesadzona. W pobliżu jaskini istniały pradawne forty, zatem jeśli faktycznie wikingowie zamordowali tyle osób, najprawdopodobniej zrobili to właśnie tam, nie zaś w jaskini.


Warto wspomnieć, że znalezione kości 44 osobników należały w dużej mierze do dzieci i kobiet – osób, które  w przypadku ataku były praktycznie bezbronne i które nie mogły odegrać znaczącej roli w przypadku defensywy. Nieszczęśnicy zdecydowali się wejść do jaskini, bo zmusił ich ostateczny czynnik – pragnienie życia. W tym przypadku strach przed śmiercią okazał się być silniejszy niż strach przed ciemnością. Jaskinia jednak nie zapewniła im bezpieczeństwa. Wikingowie najprawdopodobniej podążyli za grupką i dopięli swego – zabili uciekinierów. Jako że ich szczątki nie wykazują śladów użycia ostrych narzędzi, uważa się, że wikingowie zaczadzili uciekinierów rozpalając ogień.


Ta wersja wydaje się mieć solidne podstawy do uważania jej za prawdziwą.  Niektóre z monet znalezionych w jaskini wybito w w płn-wsch Anglii około 920 roku. Co ciekawe, wspomniany Godfrey miał przybyć do Irlandii kilka lat później z Yorku leżącego właśnie w tamtym regionie Anglii. Zwykły przypadek? Pytanie tylko, czy garstka męskich kości, które również znaleziono w jaskini to szczątki starszych mężczyzn szukających w jaskini schronienia wraz z kobietami i dziećmi, czy też może kości samych wikingów, którzy w jakiś sposób stracili życie.


Jaskinia Dunmore nie jest ani najpopularniejszą ani nawet największą irlandzką grotą. Jest za to jedną z najciekawszych tutejszych jaskiń krasowych. Paradoksalnie jest też  najtańsza. Wstęp dla dorosłych kosztuje tu zaledwie 3 euro, co jest naprawdę rzadkością w dzisiejszych realiach. Warto tu przyjechać i pokonać ponad 700 schodów [w obydwie strony] chociażby po to by zobaczyć fairies’ floor – podłogę, na której, jak głosi folklor, śpią wróżki i którą uprzednio zawsze zamiatają z wszystkich kamieni wrzuconych tu przez człowieka.


Możemy też zobaczyć tu duszka Caspera, czy też imponujące kalcytowe nacieki połyskujące w świetle niczym magiczne drobinki. Nade wszystko warto jednak przyjechać tu dla prawie sześciometrowego stalagmitu znanego jako The Market Cross i przekonać się, czy należymy do obozu tych, którzy widzą w tej kolumnie krzyż, harfę czy też może rękę trzymającą kufel Guinnessa. Ilekroć patrzę na ten imponujący stalagmit, mam ochotę - wzorem ojca Jacka Hacketta – zawołać: Drink! Drink!  Bo niech mnie kule biją, jakkolwiek intensywnie wytężałabym wzrok, nie dostrzegam tam nic poza ręką z kufelkiem piwa.

Polecam to miejsce, bo po prostu na to zasługuje. Jest unikatowe, tanie, interesujące, owiane mgiełką tajemniczości. Przyjeżdżając tu nie odkryjemy prawdy, bo ta – jak mniemam – już dawno została pogrzebana na dnie jaskini, ale grzechem byłoby nie zajrzeć do tego podziemnego świata, który przez miliony lat powstawał dla nas. Grzechem byłoby odrzucenie tego daru natury.