Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja filmu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja filmu. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 marca 2023

"Johnny". Zło dobrem zwyciężaj.

W sobotni wieczór klapnęłam ociężale na salonową sofę umęczona mijającym tygodniem, chorobą, życiem. Wszystkim razem i każdym z osobna.

Tylko Netflix może mnie teraz uratować, pomyślałam, licząc, że uda mi się znaleźć coś ciekawego, co pozwoli mi się zrelaksować.

Całkiem niedawno trafiłam w ten sposób na wybornego "Luthera", miałam więc nadzieję, że metoda na chybił-trafił zadziała także i teraz.

Jakież było moje zdziwienie, gdy jedną z pierwszych propozycji okazał się być polski film "Johnny". Ja, jak zawsze, do tyłu z bieżącymi wydarzeniami - w pierwszej chwili nawet nie zorientowałam się, że to polska produkcja (teraz już wiem, że film miał premierę jakieś pół roku temu!), moją uwagę przykuła jednak znana twarz.

"Przecież to ksiądz Kaczkowski!" - głos w głowie utwierdził mnie w przekonaniu, że się nie pomyliłam.

Nie żebym była religijną fanatyczką, znająca z wyglądu wszystkich kapłanów znad Wisły. Tego konkretnego jednak dobrze kojarzyłam dzięki mojej niezastąpionej mamie, która jakiś czas temu podesłała mi jego książki do przeczytania. Na okładce był wizerunek księdza. Ci, którzy znali Jana z widzenia, doskonale wiedzą, że był on bardzo charakterystyczny i zdecydowanie nie należał do "niewidocznych ludzi".

Jestem "trochę" uprzedzona do rodzimych produkcji. Bogiem a prawdą, nigdy specjalnie nie robiłam niczego by to zmienić. To taki rodzaj uprzedzenia, kiedy doskonale wiesz, że coś dyskryminujesz, ale nie jest ci z tego powodu wcale źle.

Bo ile razy można się sparzyć?

Raz - OK. Dwa - też. Nawet trzy. Z czasem jednak uczysz się odpuszczać. Sam Einstein twierdził, że szaleństwem (a ja dodałabym do tego jeszcze: głupotą) jest robienie tego samego w kółko i oczekiwanie innych rezultatów.

Niech mnie kule biją! Tego się nie spodziewałam!

Trochę nieśmiało wcisnęłam "play", sama sobie dodając odwagi - przecież nic nie tracę, najwyżej wyłączę po dziesięciu minutach.

Już po pięciu minutach wygodniej umościłam się na sofie, po dziesięciu szczelniej okryłam kocem, a po piętnastu byłam już całkowicie pochłonięta oglądanym obrazem. 

To chyba najlepszy polski film, jaki kiedykolwiek widziałam!

Wspaniała praca kamery, naturalna gra aktorska, absorbująca fabuła, poruszająca historia. Nade wszystko jednak podbudowująca.

Teraz sobie myślę, że tymi wszystkimi epitetami można by z powodzeniem określić samego głównego bohatera - świętej pamięci księdza Jana Kaczkowskiego, który w ciągu swojego, relatywnie krótkiego życia, inspirował rzeszę ludzi.

I niekoniecznie mam tu na myśli "moherowe berety", raczej zwykłych ludzi, często wręcz ateistów, którzy z różnych powodów odeszli od Kościoła. Jan na nowo przywracał im wiarę w dobro, dodawał otuchy, wlewał trochę ciepła w serca.

Sam o sobie żartobliwie mówił, że jest onkocelebrytą - człowiekiem znanym z tego, że ma raka. W rzeczywistości był kimś znacznie więcej. I co ciekawe, w pewnym sensie był całkowitym przeciwieństwem tak dobrze nam znanego wizerunku duchownego: moralizatora, hipokryty, aroganta, mizogina...

Podczas gdy inni kapłani stali na tak wysokim piedestale, że głowę mieli w chmurach, on zniżał się do poziomu zwykłego człowieka. Nie tyle mówił, co i jak robić, co po prostu demonstrował.

Pokazywał to, o czym niegdyś mówił ksiądz Popiełuszko (do którego Jan wydawał się mieć słabość) - udowadniał, że zło da się zwyciężyć dobrem.

I tu w historii pojawia się ten "zły" - Patryk Galewski. Los źle go w życiu potraktował, więc sam zaczął źle postępować. Nie miał dobrego wzorca. Ojciec alkoholik nigdy nie zadbał o to, by syn wyszedł na ludzi, by wyrósł w przekonaniu, że może wszystko. Resztę zrobiło złe towarzystwo.

Narkotyki, włamania, rozboje, poprawczak, więzienie. Historia stara jak świat? Ale tylko do pewnego momentu.  

Do momentu, w którym drogi obydwu z nich krzyżują się w puckim hospicjum, gdzie Patryk trafia w ramach kary. Nie bardzo nawet wie, co to to hospicjum, a już tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że praca w nim odmieni jego życie.

Nie wie, że w tym samym hospicjum, tej umieralni, tej "przechowywalni" terminalnie chorych on się tam na nowo narodzi. I że w tych narodzinach nie będzie towarzyszyć mu żadna akuszerka, a ksiądz (zresztą sam umierający).

Ksiądz, który pod powłoką dilera i recydywisty dostrzegł w nim przede wszystkim człowieka.

Tam, gdzie inni okazywali mu pogardę, on okazał mu miłosierdzie.

Tam, gdzie inni kręcili głową, i szeptali między sobą, że z tego chłopaka to już nic dobrego nie będzie, on okazał mu dobro. Miłość, do której nie był przyzwyczajony. Życzliwość, której nie zaznawał wcześniej. Zrozumienie, którego nikt mu nie oferował.

I choć zabrzmi to patetycznie - wiara, nadzieja i miłość potrafią zdziałać cuda.

W tym wypadku zadziałały. Patryk sam otwarcie mówi, że gdyby los nie postawił na jego drodze księdza Kaczkowskiego, dziś pewnie już by nie żył. Gangsterski świat zrobiłby swoje. Albo on sam skróciłby swoje życie (ma na swoim koncie próby samobójcze). W "najlepszym" wypadku siedziałby dziś za kratami.

Kiedyś tam, dawno temu, wstępując na duszpasterską ścieżkę, Jan Kaczkowski zawarł umowę z Bogiem - zrobi, co w jego mocy, by sprowadzić do niego zagubione "owieczki". Okazał się doskonałym pasterzem.

"Pacta sunt servanda" - jak mawiali starożytni. Umów trzeba dotrzymywać. Zmarł przedwcześnie w wieku 38 lat, 28/03/2016, ale jednak swojej dotrzymał.

"Johnny" to piękna i ciepła powieść o dwóch niezwykłych mężczyznach.

Poryczałam się jak dziecko, któremu zabrano lizaka.

Na koniec zaś cieszyłam, że oglądałam ten film w weekend, bez makijażu, w samotności - mogłam do woli smarkać w rękaw i pochlipywać. Nie wiem, czy da się ten film oglądać "na sucho". I nie wiem też, czy jest czego gratulować tym, którym nawet ani jedna łezka nie zakręciła się w oku.

Wzrusza do bólu. Chyba dlatego, że bezceremonialnie obnaża nasze zapotrzebowanie na "bajkowe" scenariusze pisane przez życie. Pomimo tego, że różnimy się wiekiem, rasą, pochodzeniem, płcią i wykształceniem, to tak naprawdę wszyscy chcemy tego samego.

Chcemy, by ktoś nas dostrzegł.

Chcemy, by ktoś w nas uwierzył.

Chcemy, by ktoś nas pokochał.

sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)

sobota, 9 listopada 2019

Wszyscy jesteśmy Jokerami

Wiele długich lat upłynęło od mojej ostatniej pseudorecenzji filmowej, co w dużej mierze spowodowane było moim zniechęceniem się do kina i negatywnym doświadczeniem w czasie oglądania "If I Stay". Cieszę się jednak, że się wyłamałam, bo ostatnia wizyta w moim miejscowym multipleksie okazała się być naprawdę udana, choć początki były nieco zniechęcające. 
Wina tak naprawdę leżała po mojej stronie, bo po prostu źle się zabrałam do całego przedsięwzięcia. "Joker" Todda Philipsa chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, jednak nie był powiązany z żadnym konkretnym terminem. Aż do piątkowego wieczoru, kiedy to wróciłam z pracy i doszłam do wniosku, że wizyta w kinie byłaby bardzo fajnym wstępem do weekendu. Połówek co prawda miał nieco inne zdanie na ten temat, kiedy do niego zadzwoniłam, by podzielić się swoim spontanicznym pomysłem. To był akurat jeden z tych wieczorów, kiedy dojazd powrotny do domu nieco mu się opóźniał i miałby dotrzeć do niego na jakieś pół godziny przed ostatnim seansem filmowym "Jokera", był już zatem trochę zmęczony i wolałby obejrzeć film w sobotę bądź niedzielę. Kiedy jednak postawiłam go pod ścianą - przypominając mu, jak bardzo entuzjastycznie zaoferował mi swoje towarzystwo, kiedy wcześniej wspomniałam mu, że się wybieram na ten film - zgodził się na piątek, mając przed sobą wizję samotnej wizyty w kinie.  

Jak się jednak niedługo później okazało - piątek nie był nam pisany. I nie był ani dobrym pomysłem, ani też oryginalnym. Kiedy bowiem podjechaliśmy pod kino, najpierw zobaczyliśmy długi wężyk ludzi stojących w kolejce do kasy, a później parking pękający w szwach. Tak zapełniony, że znalezienie miejsca dla jeszcze jednego samochodu graniczyło z cudem.  
Widok ten zdecydowanie ochłodził nasz entuzjazm, więc posłaliśmy sobie wymowne spojrzenie i nie musieliśmy nic mówić, by wiedzieć, że właśnie doszliśmy do konsensusu - wracamy do domu, a kino odwiedzimy na początku tygodnia. 
Druga próba okazała się być zdecydowanie bardziej pomyślna - kiedy bowiem w poniedziałkowy wieczór weszliśmy do wskazanej sali, była tam tylko jedna para, a nieco później dołączyła do nas czteroosobowa grupa z wiaderkami popcornu i innych szeleszczących "przysmaków", jednak przez cały seans nie sprawiała żadnych problemów. 
Z zadowoleniem odnotowałam zmiany, jakie zaszły w czasie mojej nieobecności w kinie - nowa sala bardzo mi się podobała, a krzesełka były o niebo wygodniejsze od poprzednich, oferując komfortowe wsparcie dla pleców i głowy. Cena biletów zdecydowanie mniej przypadła mi do gustu (10€ od osoby), bo była dwukrotnie wyższa od tej, do której byłam przyzwyczajona. W pamięci miałam bowiem jeszcze bardzo wyraźny obraz taniutkich biletów na seanse w środku tygodnia, które zdecydowanie zachęcały do częstszych wizyt w tym obiekcie, czego niestety nie mogę teraz powiedzieć. 
Co się zaś tyczy samego filmu - niespodziewanie zapadł mi głęboko w pamięć. Tak głęboko, że przez kilka kolejnych dni nie potrafiłam przestać o nim myśleć, co niewątpliwie należy odczytać jako atut, świadczy bowiem na jego korzyść - jest wyjątkowy, bo się wyróżnia i nie popada w niepamięć, jak wiele innych literackich czy filmowych "dzieł", z którymi miałam do czynienia.  Upomina się o uwagę niczym tytułowy Joker. 
"Joker" Todda Philipsa zmusił mnie do refleksji, wysiłku intelektualnego, zadania sobie samej wielu, nie zawsze wygodnych, pytań i do niełatwej próby udzielenia na nie odpowiedzi. Ten wpis jest zatem właśnie tym - zbiorem nieujarzmionych idei, próbą mojego rozprawienia się z myślami, które uporczywie krążą mi po głowie niczym elektrony wokół jądra atomowego, i nie chcą przestać tego robić.
Dwie rzeczy chyba najbardziej mnie zaskoczyły. To jak bardzo smutny, mroczny i ciężki jest to film. I to jak bardzo ludzki jest Joker. I nie wiem, co jest bardziej niepokojące - moja sympatia do niego, czy ten jego ludzki charakter, chyba po raz pierwszy stojący w opozycji do dehumanizacji, której niejednokrotnie go poddawano.  
Co prawda często miałam tendencję do sympatyzowania z czarnymi bohaterami - Dexterem, z tajemniczym upiorem z opery, który był o wiele bardziej pociągający niż nudny Raul, czy też z błyskotliwym Riddlerem i intrygującym Pingwinem z serialu "Gotham", ale mimo wszystko zdziwiło mnie moje zrozumienie dla większości jego czynów. I to, ile sensu było w tym, co mówił Joker, w słowach, które wypowiadał, komentując otaczającą go rzeczywistość.
Kto z nas nigdy nie pomyślał: "Is it just me, or is it getting crazier out there?", patrząc na to, co dzieje się na świecie? Albo to: "Everybody is awful these days. It's enough to make anyone crazy". Nigdy, naprawdę nigdy nie podsumowaliście w myślach w podobny sposób kogoś, kto właśnie wykazał się przy Was wybitną znieczulicą, głupotą, okrucieństwem? Bo ja tak. 
Wracając jednak na chwilę do wspomnianej powyżej rzeczywistości Jokera, to ta była daleka od sielanki. Już sam fakt, że akcja toczy się w Gotham, mieście bezprawia i wylęgarni zła, daje niejako obraz tego, z czym musi zmagać się główny bohater. A jakby tego było mało, jego prywatną kupkę nieszczęść pogarszają inne czynniki: poczucie wyalienowania, beznadziei, niedocenienia i bycia niewidocznym dla innych, uciążliwa sytuacja w domu, i ta nieciekawa w pracy, w której jest wyśmiewany i atakowany [tak psychicznie jak i fizycznie]. I te gwałtowne napady śmiechu, przychodzące niespodziewanie i z zaskoczenia, niechcące dać się poskromić. Tak bardzo przeklęte. Będące tak naprawdę niemym krzykiem i błagalnym wołaniem o pomoc, czyli czymś wprost przeciwnym do tego, czym wydają się być postronnym osobom. 
Ile takich osób jest w naszym środowisku? Osób robiących dobrą minę do złej gry, głęboko skrywających swoje uczucia, uśmiechających się poprzez niewidoczne łzy [always put on a happy face...] i ból skrywany gdzieś głęboko w sobie? O ilu z nich nie mamy nawet pojęcia? I do cierpienia ilu z nich sami dołożyliśmy swoją cegiełkę? Ilu potworów stworzyliśmy my sami? 
Jakoś nie potrafię zapomnieć też o następujących słowach Jokera: "All it takes is one bad day to reduce the sanest man alive to lunacy. That's how far the world is from where I am. Just one bad day". Jeden zły dzień - tyle w istocie czasami trzeba, by czara goryczy się przelała. By pchnąć człowieka, niebezpiecznie balansującego na granicy dobra i zła, w objęcia obłędu. Do punktu, z którego już nie ma odwrotu.  
Film potwierdził to, co w zasadzie wiedziałam od zawsze: najniebezpieczniejszymi ludźmi są ci, którzy nie mają nic do stracenia. Dopóki nasze zachowanie w jakimś stopniu uwarunkowane jest strachem, dopóty się zachowujemy. Jakoś, bo jakoś, ale się zachowujemy. Gorzej, gdy wszystkie nasze autorytety legną w gruzach, gdy - z jakiegoś powodu - przestaniemy dostrzegać przed nami świszczący i wiszący bat, tak wymownie kojarzący się nam z nieprzyjemnymi konsekwencjami. 
Ta teoria dobrze się sprawdza w przypadku głównego bohatera. Jego egzystencja jest daleka od idealnej i szczęśliwej ["I haven't been happy one minute of my entire fucking life"], ale mimo to jakoś w niej funkcjonuje. Umila ją sobie niegroźnymi fantazjami i marzeniami, aż pewnego dnia czarę jego goryczy przelewa jedna malutka kropla. Tak przecież niepozorna. Coś, co teoretycznie - ze względu na swoje niepozorne rozmiary - nie powinno mieć wielkiego wpływu, ale jednak ma. Kolosalny. Niszczycielski. Przerażający i zgubny. Od tamtego momentu nic już nie jest takie samo. 
Pięknie symbolizuje to motyw tańca Jokera - to w żadnym wypadku nie jest chocholi taniec z "Wesela" Wyspiańskiego, będący tańcem marazmu. To jego totalne przeciwieństwo: moment, w którym Joker otrząsa się z letargu, w którym był i odżywa. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to moment, w którym bohater po raz pierwszy jest szczęśliwy, bo zaczyna żyć w zgodzie z sobą.  Stąd ten upojny taniec szczęścia i radości. Tak bardzo uskrzydlający i wyzwoleńczy taniec. 
Pokuszę się tu o włożenie kija w mrowisko i wysunięcie śmiałej tezy - nie wszyscy jesteśmy Chrystusami, ale wszyscy jesteśmy Jokerami. Tykającymi bombami. Możemy wybuchnąć, ale nie musimy. Wierzę bowiem, że każdego z nas można złamać - trzeba tylko znaleźć odpowiednio gruby kij -  że każdy z nas ma swoje słabości, cenę i że nikt tutaj nie jest wyjątkiem. Każdy z nas ma swoją piętę achillesową, a już szczególnie wtedy, kiedy kocha. Bo kochając, człowiek staje się najbardziej bezbronny i narażony na niebezpieczeństwo. Wtedy najczęściej zapomina o swoich barierach ochronnych i daje się zranić. A pragnienie miłości to jest akurat coś, co każdy w sobie nosi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Miał je Joker, mają nawet najwięksi dranie i twardziele. Nawet Hitler miał swoją Evę Braun. 
Sama nie wiem, w co bardziej wierzę. W muzułmańską fitrę, wedle której człowiek rodzi się z wrodzoną skłonnością do dobra, czy też w katolickie pojęcie grzechu pierworodnego i człowieka naznaczonego skazą do czynienia zła. Wiem jednak, że w każdym z nas tkwi dobry i zły wilk, i że od nas samych zależy, którego z nich będziemy karmić. 
Przychodzi mi tu na myśl także znany i kontrowersyjny psycholog, Philip Zimbardo, jego "Efekt Lucyfera" i teoria mówiąca o tym, że nawet dobry człowiek potrafi przemienić się w złego pod wpływem środowiska, w którym się znajduje. Nawet z anioła można zrobić diabła. 
"To był taki dobry i grzeczny chłopak", "Zawsze spokojny, zawsze się witał, do kościoła co niedzielę chodził", "Nigdy bym nie powiedziała, że ona może się posunąć do czegoś takiego", "Oszalała po tragicznej śmierci swojej rodziny", "Odbiło mu po tym, jak żona go zostawiła" - to tylko kilka z jakże znajomych zdań, które można zadziwiająco często usłyszeć i przeczytać w dzisiejszych realiach. O Jokerach naszych czasów. 
Ilu z nich już mieliśmy? Alana Hawe, niepozornego zastępcę dyrektora, który z zimną krwią zamordował swoją żonę i trzech synów, Breivika, który bez mrugnięcia okiem strzelał do ludzi niczym do kaczek, i tylu młodych "bezimiennych" nastoletnich Jokerów, którzy pewnego ranka się budzili i dochodzili do wniosku, że nie chcą już udawać, że wszystko gra. Zamiast tego pakowali do plecaka broń i robili w swojej szkole rzeź. Chciałam dodać "niewiniątek", ale czy na pewno? Z pewnością nie wszyscy wzięci na cel tymi niewiniątkami byli. Filmowy Joker również nie zabija wszystkich, a działa w selektywny sposób, o czym doskonale przekonał się Gary - "jedyna osoba, która była dla niego miła" w pracy. 
Ilu z tych Jokerów sami stworzyliśmy? Na ilu przymknęliśmy oko, zaabsorbowani własnymi sprawami? 
Ani "Joker" ani ten wpis nie są pochwałą i usprawiedliwianiem przemocy. Jeśli już to tylko zachętą do sięgnięcia w głąb siebie i przeprowadzenia rachunku sumienia. Bodźcem do zastanowienia się, czy filmowe Gotham nie jest aby alegorią bądź symbolem dzisiejszego świata? Czy to, że w tej wersji "Jokera" nie wrzucono go do kadzi z chemikaliami tylko w sam środek toksycznego środowiska, w którym za cholerę nie może znaleźć ani dostać tego, czego szuka ["(...) a little warmth, maybe a hug, dad, maybe a bit of common decency!"], to tylko przypadek? 

Ktoś kiedyś stwierdził, że "wszyscy jesteśmy wariatami, ale nie wszyscy jesteśmy zdiagnozowani". Zastanawialiście się kiedyś, ile może być w tym prawdy?  

Zostawiam Was z tymi pytaniami, a jeśli sami macie jakieś przemyślenia na temat wspomnianego filmu, to bardzo chętnie o nich poczytam.

sobota, 25 października 2014

Przeczytaj, zanim zaśniesz. Pseudorecenzja "Before I Go to Sleep"

Remember, some things happen for a reason* – filozoficznym tonem obwieściła pewnego dnia moja znajoma Irlandka, a mnie to jednocześnie zadziwiło i rozbawiło. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby padło ono z ust dorosłej osoby. Moją rozmówczynią była jednak niespełna wtedy sześcioletnia dziewczynka, więc nie omieszkałam pociągnąć tematu i dowiedzieć się, skąd w takiej małej główce takie wielkie słowa i poważne przemyślenia. Z książki – taka padła odpowiedź. Gdyby to kogoś interesowało.

W istocie, mała miała rację. Ku mojemu zaskoczeniu, słowa te wypowiedziane przez dziecko wyjątkowo zapadły mi w pamięć i zwykłam później wracać do nich wielokrotnie, by w mniej ciekawych momentach życia trzymać się ich niczym tonący brzytwy.


Kiedy pewnego dnia natrafiłam w gazecie na plakat reklamujący zbliżającą się premierę filmu „Before I Go to Sleep” ucieszyłam się jak alkoholik z nadprogramowej flaszki wódki. Mark Strong w obsadzie, nieoficjalnie okrzyknięty przeze mnie najseksowniejszym łysolem ever, do tego Nicole Kidman i Colin Firth. Zapowiadała się niezła uczta dla moich zmysłów. Smaczku dodawał całości gatunek filmu – thriller.

Parę dni później poczułam się jak alkoholik, któremu odebrano ostatnią flaszkę wódki. Kiedy bowiem przejrzałam repertuar mojego miejscowego kina, okazało się, że o „Before I Go to Sleep” ["Zanim zasnę"] mogę sobie jedynie pomarzyć. Los właśnie rzucił mi pierwszą kłodę pod nogi. Nic to. Znalazłam jednak wyjście z sytuacji – film miał być wyświetlany w pobliskim mieście. Ta wiadomość okazała się remedium na moją bolączkę.

Ku mojemu rozczarowaniu nie udało mi się jednak na niego dotrzeć. Okoliczności nie sprzyjały, a krótki okres projekcji – bodajże tylko siedem dni – też zrobił swoje. Żaden dzień nie wydawał się odpowiedni, a perspektywa spędzenia w aucie po pracy jakiejś półtorej godziny drogi w obydwie strony, by dojechać do kina nie napawała radością. Stało się więc to, co wisiało w powietrzu – film ściągnięto z ekranu, a mnie pozostał jedynie niesmak.

Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny – jak słusznie zauważyła wspomniana na wstępie filozofka. Kiedy już niemalże zapomniałam o tym, że był taki film jak „Before I Go to Sleep”, okazało się, że będzie on w naszym kinie! I nieważne, że ze sporym opóźnieniem. Ważne, że będzie. Moja wcześniejsza opieszałość ostatecznie wyszła mi na dobre. Zaoszczędziłam sporo czasu – nie musiałam jechać do kina w sąsiednim hrabstwie - a przy okazji trochę grosza, jako że udało mi się nabyć bilet w bardzo korzystnej cenie.

Kolejną miłą niespodzianką okazała się sala kinowa świecąca pustkami. Obok nas siedziała młoda para, ale prawdę powiedziawszy czułam się tak, jakby ich nie było. Gdyby nie wyjątkowo złe doświadczenia z mojej ostatniej wizyty na „If I Stay”, pewnie nawet nie doceniłabym ich zachowania. Czasami musimy przejść przez piekło, by należycie docenić raj. I tak właśnie było w tej sytuacji. Ich, zgoła normalne i przykładowe, zachowanie nie mogło ujść mojej uwadze. Przez cały seans siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nie komentowali, nie bawili się komórkami i – jakby tego dobrego było mało – nic nie przeżuwali. I jakoś nie umarli z głodu.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie rozpoznajesz niczego, co widzisz wokół siebie: ani łóżka, ani śpiącej w nim osoby, ani pokoju, w którym się znajdujesz. Ogarnia Cię panika, przez głowę przelatuje cała masa myśli: co? Jak? Dlaczego? Kim jestem? Co tu robię? Z trudem rozpoznajesz się w lusterku, nie dowierzasz zmarszczkom, które widzisz u siebie na twarzy. Jak to możliwe, że dobijasz do pięćdziesiątki? Przecież wydawało Ci się, że masz zaledwie dwadzieścia parę lat. Wszystko jest jakieś obce, nieznajome, nowe. Witaj w świecie Christine Lucas. Dorosłej kobiety, która jest bezbronna niczym dziecko. Taką czyni ją amnezja, której nabawiła się w wyniku traumatycznego wydarzenia z przeszłości. To z kolei poważnie upośledziło jej pamięć: Christine pamięta tylko to, co dzieje się danego dnia. Kiedy śpi, jej umysł kasuje wszystkie wspomnienia i przeżycia.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu kilku minut? O nie, to będzie coś na kształt „50 pierwszych randek”. Trudno się pozbyć odczucia: „ale to już było...” i nie ma w tym nic dziwnego, bo temat amnezji jest tak oklepany jak gęba Gołoty i przewijał się średnio w co drugiej szanującej się telenoweli.

Na początku trochę męczył mnie ten filmowy monotonny klimat: powtarzalność pewnych wydarzeń i wypowiadanych kwestii. Przeszkadzał mi też nieco jego „klaustrofobiczny” wymiar. Chciałam sobie pooglądać więcej różnych twarzy, a nie tylko skupiać się na czołowej trójce: Christine, Benie [Colin Firth] i dr Nashu [Mark Strong]. Gdyby był większy wachlarz postaci, miałabym większy orzech do zgryzienia. Ograniczenie bohaterów do minimum odebrało mi sporo „zabawy”. Bo co to za problem wskazać palcem czarny charakter, kiedy ma się taki ubogi wybór?  Częściowa przewidywalność – to jest właśnie jedna z małych wad tej produkcji. A plusy? Przede wszystkim dobra gra aktorska. Nicole Kidman bardzo dobrze wcieliła się w postać zagubionej i zdezorientowanej Christine. Udźwignęła nawet dodatkowy ciężar w postaci akcentu angielskiego [akcja filmu toczy się w Londynie].

Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam tym filmem. I to nawet nie dlatego, że nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po prostu zabrakło mi w nim większych emocji, większego napięcia, nerwowego wiercenia się w fotelu, obgryzania paznokci i przyspieszonego oddechu. Tego właśnie oczekuję od dobrego dreszczowca, szczególnie takiego, który jest adaptacją bestsellerowej książki.

Właśnie, książka. Dużego plusa przyznaję „Before I Go to Sleep” za to, że zachęcił mnie do sięgnięcia po źródło – po powieść Stevena J. Watsona z 2011 roku. Niedługo po obejrzeniu filmu wypożyczyłam ją sobie z biblioteki, a kiedy już zaczęłam ją czytać, nie mogłam przestać. Cały czas powtarzałam sobie: „jeszcze tylko jeden rozdział, zaraz ją odłożę”. Potem już się nie łudziłam, że uda mi się to zrobić. Już wiedziałam: muszę ją przeczytać zanim zasnę.

Kiedy zaś już ją przeczytałam, niczym koneser testujący wino o niespodziewanie pięknym bukiecie smakowym i zapachowym, wymruczałam z zadowoleniem: „no, no, no!” Lubię takie niespodzianki.

Książka jest skonstruowana w naprawdę solidny sposób, nie brakuje w niej suspensu, ani niespodziewanych zwrotów akcji. Na moje szczęście film nie jest jej wierną kopią. I choć mocno na niej bazuje, to jednak umieszczono w nim kilka znaczących różnic [m.in. zakończenie]. Czyta się ją niezwykle łatwo i przyjemnie. Niejeden pisarz mógłby pozazdrościć Watsonowi lekkości pióra. Co ciekawe on sam nie miał żadnego doświadczenia pisarskiego. „Zanim zasnę” to jego debiut pisany w wolnym czasie, między jedną a drugą zmianą w szpitalu. Założę się, że kiedy w 2009 roku Watson zapisał się na kurs, który miał go zagłębić w tajniki pisania powieści, nie spodziewał się, że zaledwie dwa lata później wyda książkę, która szybko stanie się bestsellerem przetłumaczonym w dodatku na ponad czterdzieści języków.

Film można obejrzeć [dobry, ale nie rewelacyjny], ale książkę trzeba przeczytać.


_____

* pamiętaj, niektóre rzeczy nie dzieją się bez powodu

piątek, 18 kwietnia 2014

Uczta kinowa dla wymagających - pseudorecenzja "Calvary"

Piątkowa wizyta w kinie na „Calvary” była dla mnie niczym wyborne spotkanie w przyjacielskim gronie. Na wielkim ekranie pojawili się doskonale znani mi irlandzcy aktorzy – ludzie, których naprawdę cenię i lubię oglądać. Część z nich już dawno zakwalifikowałam do grona moich filmowych ulubieńców. Wspomniany seans tylko potwierdził słuszność mojej decyzji. Aktorstwo było na wysokim poziomie, a główny bohater „Calvary” – Brendan Gleeson – którego sylwetka już wcześniej gościła na moim blogu, spisał się na medal. Niektórzy twierdzą, że rola poczciwego księdza Jamesa Lavelle była rolą jego życia.


„Calvary” to najnowsze dziecko reżysera i scenarzysty Johna Michaela McDonagh, brata nieco bardziej popularnego Martina McDonagh, który ma na swoim koncie takie filmy jak „In Bruges” i „Seven Psychopaths”. Twórczość braci McDonagh jest zdecydowanie specyficzna i okraszona czarnym humorem. Nie dla idiotów mówiąc ostro, lub nieco łagodniej: nie dla wszystkich. Albo się ją lubi, albo nie.

Film rozpoczyna się z grubej rury. Siedzący w konfesjonale, zapewne niczego nie przeczuwając, ojciec Lavelle dowiaduje się, że zostanie zabity. Nie za chwilę, nie dziś i nie jutro. Za tydzień. Jaka łaskawość ze strony mężczyzny klęczącego po drugiej stronie konfesjonału, jaki przejaw dobrej woli! Jaka szlachetność! Powód drastycznej decyzji nieznajomego poznajemy chwilę później. „Spowiadający się” został potwornie wykorzystany seksualnie jako dziecko. Zawinił ksiądz. A ponieważ sprawca nie żyje, za jego grzechy ma zapłacić ojciec Lavelle. I nieważne, że jest on dobrym pasterzem, który nigdy nie wyrządził krzywdy swoim owieczkom. To nawet lepiej. Zbrodnia będzie bardziej szokująca. Co w takiej sytuacji zrobi wspomniany ksiądz? Czy ze skruchą wejdzie w rolę Chrystusa chcącego odkupić winę ludzkości? Czy podejmie się jakże trudnej drogi na swoją osobistą Golgotę?

W „Calvary” McDonagh przedstawił szeroki wachlarz ludzkich charakterów. Być może jest to nieco przerysowany obraz, bo w niewielkiej społeczności, w której żyje nasz bohater, znajdują się przeróżne (nie)ciekawe indywidua. Mamy m.in. czarnoskórego, nieco złowrogiego mechanika, mamy wiekowego pisarza, młodego homoseksualistę, cynicznego lekarza ateistę [szyderczy uśmieszek to już specjalność i znak firmowy Aidana Gillena], obrzydliwie bogatego bankiera [Dylan Moran], któremu doskwiera samotność, a także nieobliczalnego rzeźnika [Chris O’Dowd], a jednocześnie damskiego boksera. Jest także morderca-kanibal [w tej roli syn Gleesona, Domhnall]. Mam wrażenie, że obecność w filmie każdej z tych osób jest solidnie przemyślana. Każda z nich reprezentuje dany problem, każda z nich coś wnosi swoją rolą. Żadna nie jest przypadkowa. Razem tworzą mikrokosmos współczesnej Irlandii.

Film zapada w pamięć, zmusza do refleksji, porusza ważne kwestie, ale mimo wszystko nie przytłacza. Mam wrażenie, że tworząc „Calvary” reżyser szukał równowagi pomiędzy dobrem i złem, ciężkością i lekkością. W poważną tematykę wprowadził elementy humoru, wplótł kojące irlandzkie pejzaże, a całość ozdobił nastrojową muzyką. A do widzów, którzy oglądali „The Guard”, puścił frywolne oko umieszczając w obsadzie „Calvary” kilku takich samych aktorów. I chociażby z tego powodu oglądało mi się go przyjemnie. Miło było popatrzeć na Irlandię widzianą z lotu ptaka, zobaczyć na szerokim ekranie Split Rock, zamek w Easky, Strandhill, majestatycznego Ben Bulbena, plażę Streedagh – miejsca, które kiedyś sama mogłam podziwiać na żywo. Ujęto tu wszystko co najlepsze w hrabstwie Sligo.

Prawda, że najnowsze dzieło McDonagh to gorzka czekolada, ale czekolada naprawdę dobrej jakości. Ci, którzy osobiście chcieliby zmierzyć się z „Calvary”, jeszcze przez jakiś czas będą mieć okazję to zrobić. Film wszedł do kin w piątek 11 kwietnia i pewnie jeszcze przez co najmniej tydzień będzie emitowany.



czwartek, 6 marca 2014

Z szaleńcem na tym samym pokładzie: pseudorecenzja "Non-Stop"

Ściągając pajęczyny z chwilowo zapomnianego konta na portalu filmowym, zdałam sobie sprawę, że w tym roku nie obejrzałam nawet dziesięciu filmów. Weekend miał zatem upłynąć pod znakiem szklanego ekranu. Taki był plan, takie było nowo narodzone postanowienie. Otworzyłam więc repertuar miejscowego kina, by przejrzeć menu i wybrać coś, co by mnie usatysfakcjonowało, i po czym z dużym prawdopodobieństwem nie miałabym nieprzyjemnej zgagi.



Jakie było moje zdziwienie, kiedy dostrzegłam, że do kin wszedł właśnie francusko-amerykański thriller „Non-Stop” z Liamem Neesonem w roli głównej. Proszę Państwa, gdyby ktoś – tak jak ja – chwilowo zapomniał o tym sympatycznym wielkoludzie z Irlandii Północnej, z radością obwieszczam Wam dobrą nowinę: Liam żyje, wierzga i ma się dobrze. I podejrzanie dobrze wygląda, mimo że na karku ma już sześć dekad życia.


W świetle tego odkrycia film, który pierwotnie wytypowałam do obejrzenia – „Dallas Buyers Club” - poszedł chwilowo w odstawkę. Menu zostało rzucone w kąt, bo nie było już sensu dywagować. Kiedy mam w karcie taki kąsek jak Neeson, biorę go w ciemno.  Obejrzę dla niego prawie każdy film. Jeśli tylko nie będzie grał w wybitnie głupim horrorze, albo hardcorowym science-fiction, w którym ludziom z głów wyrastać będą kończyny.


W „Non-Stop” Neeson robi to, co mu dobrze wychodzi. Odgrywa charyzmatycznego twardziela obeznanego ze sztukami walki. Wciela się w rolę człowieka z przeszłością, Billa Marksa, agenta rządowego odpowiedzialnego za bezpieczeństwo pasażerów w samolotach. Wsiadając na pokład jednego z nich, nawet nie domyśla się, że dyskomfort związany ze startowaniem będzie akurat jego najmniejszym zmartwieniem. Bill zostanie wkrótce mimo woli wciągnięty do zabawy w kotka i myszkę. Do niebezpiecznej gry, w której stawką jest życie nie tylko pasażerów i załogi, lecz także jego samego. Przebywanie z szaleńcem w jednym pomieszczeniu nigdy nie jest frajdą. A już szczególnie wtedy, gdy sytuacja ma miejsce ponad 12 000 metrów nad ziemią.


„Non-Stop” jest dobrym i solidnym thrillerem, który trzyma w napięciu praktycznie przez cały czas. Ponad półtorej godziny minęło mi w bardzo przyjemnej atmosferze, w większości na gorączkowych rozmyślaniach: kto, u diabła, jest tym złym? A wierzcie mi, twórcy filmu skutecznie wodzą widzów za nos, raz po raz podsyłając im nowych podejrzanych i budząc w nich szereg wątpliwości. Kiedy zaczniecie już poddawać w wątpliwość Waszą własną intuicję, wiedzcie, że w tym momencie jest już 1:0 dla twórców „Non-Stop”.


Film ma naprawdę niewiele dłużyzn i przestojów. O ile oglądanie pierwszej połowy przypominało w rzadkich momentach poruszanie się pod górkę trabantem z niedzielnym kierowcą za kółkiem, o tyle druga połowa – a już zwłaszcza końcówka – była jazdą bez trzymanki z Hołowczycem jako kierowcą.


Im dłużej trwał film, tym bardziej zaczęła udzielać mi się jego klaustrofobiczna otoczka. Niemalże wyczuwałam zapach strachu pasażerów, prawie dałam się ogarnąć paranoi – komu ufać, a komu nie? Kto u licha jest wilkiem w owczej skórze? Z każdą upływającą minutą napięcie wzrastało i osiągało monstrualne rozmiary niebezpiecznie nadmuchanego balonu. Śledzenie akcji przypominało zaś oglądanie wyczynów ekwilibrystycznych podchmielonego linoskoczka: nieszczęście było coraz bliżej. Wyczuwało się wiszący miecz Damoklesa.


Sobotni wieczór uważam za zdecydowanie przyjemny. Po męczącym tygodniu pracy dostałam to, co chciałam: relaks i rozrywkę, przyzwoite kino akcji, a w bonusie Liama Neesona, moje eye-candy. Mimo wszystko nie polecam oglądania trailera [ponoć za dużo zdradza], ani nie wypycham Was do kina. Szczególnie tych, którzy czerpią niemalże seksualną przyjemność z doszukiwania się błędów, wpadek i braku logiki w każdej oglądanej produkcji. Jest ryzyko, że Wasze serducha tego nie wytrzymają. „Non-Stop” nie jest bowiem dokumentem, lecz zwykłym thrillerem, na którego fabułę należałoby przymknąć czasami oko. Nie wymagajmy kurczowego trzymania się prawdy.


Film zdecydowanie dla fanów Neesona i action-packed movies. I dla ludzi z dystansem do siebie i otaczającego ich świata. Chapeau bas dla twórców za skuteczne wodzenie mnie za nos. Dałam wywieźć się w pole i nie wytypowałam poprawnie tego złego. Ale czego wymagać od blondynki? Przecież każdy wie, że gdybym przez przypadek oberwała w głowę, to by mi ją echo rozerwało.


Jak dorwę tego, kto na stronie kina ocenił ten film na półtorej gwiazdki [na pięć możliwych], to mu własnoręcznie zrobię depilację klatki piersiowej woskiem. Za wprowadzanie ludzi w błąd. A tym, którzy jednak chcieliby zobaczyć „Non-Stop” w kinie nieśmiało sugeruję, by przed seansem nie oglądali żadnych zwiastunów i nie zagłębiali się w fabułę. Nie psujcie sobie zabawy. To nie sprawdzian. Do tego filmu nie powinno się przygotowywać.

niedziela, 17 listopada 2013

"Adwokat" się nie broni, czyli wrażenia po seansie "The Counsellor"

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda.

Kiedy dzień przed premierą „Counsellora” zwróciłam się do Połówka podekscytowanym głosem: „to już jutro!”, usłyszałam krótkie: „mam dla ciebie złe wiadomości”. „Nic mi nie mów! Nie chce tego słyszeć!” - oburzyłam się. „Chcę iść do kina nieskażona złymi recenzjami”. „Jak mi powiesz, na co narzekają recenzenci, to na pewno zwrócę na to uwagę”.



Do końca wierzyłam, że krytycy się mylą i że filmu z taką plejadą gwiazd, z takim reżyserem nie można zepsuć. A jednak. Można.

Zwiastun „Counsellora”, znanego w Polsce pod tytułem „Adwokat”, spodobał mi się od kilku pierwszych sekund. "Sail" - użyta w nim piosenka - niezwykle wpadła mi w ucho i ilekroć jej potem słuchałam, myślałam o nadchodzącej premierze i emocjach, które mnie czekały. Bo przecież miało być tak pięknie. Trailer mi to obiecywał. Zapowiadał intrygujący i dobry film z wartką akcją. A tymczasem po zakończonym seansie poczułam się nieco oszukana.

Głównym bohaterem filmu jest tytułowy adwokat grany przez Michaela Fassbendera. Mężczyzna stosunkowo młody i przystojny. Nie znamy jego imienia i tak naprawdę mało o nim wiemy. Szybko za to dowiadujemy się, że adwokat jest do szaleństwa zakochany w swojej narzeczonej, Laurze (Penélope Cruz), i wcale nie taki mądry na jakiego wygląda.

Pod postacią dorosłego mężczyzny, twardego macho, skrywa się jednak szczeniak, który w kryzysowych momentach kuli ogon, płacze i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Mało też wie o życiu, co udowadnia mieszając się w brudne interesy z narkotykowymi baronami. Choć na brak pieniędzy narzekać nie może, pokusa łatwego zarobku bierze górę nad rozumem. Wierzy, że to jednorazowa operacja, która pójdzie jak po maśle. Nie będzie żadnych komplikacji, nie będzie żadnych nieprzyjemnych następstw. A to błąd. Bo kiedy wkłada się nos do ula, trudno oczekiwać, że nie zostanie się ukąszonym przez pszczoły.

Film jest nie tyle zły co po prostu rozczarowujący.

Scena łóżkowa otwierająca film zdradza charakter „Counsellora”. Oprócz tego, że jest zupełnie zbędna i nieco żenująca, jest też pretensjonalna i przegadana. Za dużo gadania, za mało akcji. I tak w zasadzie mogłabym podsumować cały film, a już z pewnością pierwszą jego połowę, kiedy to akcja toczy się mozolnie i z trudem niczym wóz o kwadratowych kołach.

Gdyby tak okroić film z jego filozoficznych wynurzeń i przydługawych dialogów, a jednocześnie dodać do niego więcej dynamiki, byłoby pewnie ciekawiej. Scenariuszowi -autorstwa znanego amerykańskiego pisarza, Cormaca McCarthy’ego – brakuje lekkości i tego czegoś, co uczyniłoby film bardziej strawnym. Sztukę pisania książek bardzo dobrze opanował, ze scenariuszami jest już gorzej. I to chyba właśnie tu, w tym scenariuszu, leży pies pogrzebany.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Adwokat” Ridleya Scotta nie wykorzystał potencjału aktorów. Taka plejada gwiazd, a taki słaby blask od nich padający. Żadna z kreacji aktorskich mnie nie uwiodła, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych emocji i sympatii. Może właśnie dlatego, że aktorzy byli niczym psy na łańcuchach – ich ruchy i pole popisu były znacznie zawężone. Javier Bardem jako Reiner jest dobry, ale nie tak imponujący jak chociażby w „Skyfall”. Jego żona, Penélope Cruz, ma jeszcze gorzej. Jej rola ogranicza się w zasadzie do jęczenia, słodkiego gadania i błyskania śnieżnobiałymi zębami. Stać ją na więcej, tu jednak nie miała zbyt dużego pola do manewru.

Dużo bardziej wyrazistą rolę ma Cameron Diaz wcielająca się w Malkinę, partnerkę Reinera (Javier Bardem). Jest drapieżna i bezwzględna niczym jej pupilki, udomowione gepardy. Taka oziębła Wicked Witch. Nieobliczalna i wyrachowana femme fatale z nieciekawą przeszłością i zwariowanymi pomysłami w głowie. Ale i ona mnie nie przekonała do siebie. Ilekroć na nią patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że mam do czynienia z tanią dziwką. Starą i wymęczoną przez życie. Złoty ząb, niekorzystny makijaż oczu i tatuaże z pewnością nie podkreślały jej urody. Niestety aktorce brak świeżości, a lata ostrego imprezowania odbijają się na jej twarzy.

Druga połowa była dla mnie ciekawsza, ale nie na tyle mocna i wciskająca w fotel, by „Adwokat” zyskał w moich oczach. Akcja nieco przyspieszyła, ale emocje nadal były takie jak przy grzybobraniu. Chyba każda z trzydziestu osób obecnych na sali kinowej domyślała się, jak skończy się ta historia. Z gangami narkotykowymi po prostu się nie zadaje. Nie można wejść do szamba i wyjść z niego czystym i pachnącym. Nie było suspensu, nie było zaskoczenia. Była za to kara za naiwność, za chciwość i za lekkomyślność.

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda. Muszę jednak zgodzić się z negatywnymi komentarzami i z zawiedzionymi recenzentami. „Adwokat” rozczarowuje. Dłuży się. Przynudza, a niekiedy nawet żenuje. Drażni niespójnością. Wypada dość blado na tle innych tegorocznych produkcji takich chociażby jak „Prisoners” czy wspomniana niedawno „Philomena”.

Szkoda zmarnowanego potencjału. Kiedyś pewnie jeszcze go obejrzę. Może wtedy zmienię zdanie, albo dojrzę w nim coś, czego nie widzę teraz – jakąś głębię, symbolikę, ciekawy klimat. Pierwsze wrażenia są jednak kiepskie, a film dość średni.


piątek, 15 listopada 2013

"Philomena", czyli jeszcze jedna pseudorecenzja

Pchana przez własną niecierpliwość w oczekiwaniu na „Counsellora” trafiłam do kina w czwartkowy wieczór. Udałam się tam, by obejrzeć „Philomenę” i choć częściowo zrekompensować sobie przeżyte męki i nieznośnie ciągnące się dni, w których z utęsknieniem wyczekiwałam premiery tegoż pierwszego w moim miejscowym kinie.


„Philomena” to wyreżyserowany przez Stephena Frearsa, oparty na faktach brytyjski dramat, który od pierwszego listopada bieżącego roku można oglądać w irlandzkich kinach, a w polskich zagości najprawdopodobniej dopiero pod koniec lutego 2014 roku.

Irlandia to mały kraj, w którym plotki szybko się roznoszą. Wieść gminna głosiła, że najnowszy film Frearsa to solidna produkcja, który zdecydowanie warto zobaczyć. Szczęśliwym trafem jej treść nie została przeinaczona, jak to często bywa w przypadku zabawy w „głuchy telefon” i do mojego miasta dotarła w niezmienionej postaci, całkowicie zgodna z wyrokiem wypowiedzianymi przez pierwszego recenzenta: not guilty, co w przełożeniu na prosty język oznacza tyle, że po seansie nie będzie się obarczało filmu winą o kradzież cennych 90 minut z życia.

Tytułową bohaterką jest zaawansowana wiekowo Irlandka, która jako dziecko trafiła pod skrzydła sióstr zakonnych. Los nie był dla niej łaskawy. W wieku sześciu lat została praktycznie osierocona. Najpierw jej matka zmarła na gruźlicę, a niedługo później jej ojciec oddał ją i trzy jej siostry zakonnicom, zostawiając sobie w domu tylko trzech synów. Nie był w stanie utrzymać wszystkich dzieci. Wyrosła zatem Philomena w „domu Bożym” na totalną ignorantkę w sprawach uciech cielesnych, a kiedy opuściła siostry zakonne, by rozpocząć dorosłe życie, szybko urósł jej brzuch. Bynajmniej nie z powodu nadużywania szóstego grzechu głównego. Niewinnie zapowiadający się ciepły jesienny wieczór stał się dla osiemnastoletniej Philomeny początkiem czegoś nowego – życia, które zakiełkowało pod jej sercem – i wstępem do wielu późniejszych cierpień.

Siostry zakonne, rzecz jasna, szybko uświadamiają jej, jak okropnie haniebnego czynu się dopuściła. Straszą ją diabłem i wiecznym potępieniem. Przede wszystkim jednak nie dają jej szansy na normalne macierzyństwo. Philomena, jak zresztą reszta „upadłych kobiet” przebywających pod kuratelą siostrzyczek, ma przede wszystkim pracować w pralni. Na dziecko ma wystarczyć jej godzina dziennie. I to tylko przez nieco ponad trzy lata życia Anthony’ego. Niedługo później chłopiec zostaje oddany do adopcji. Matka nie ma czasu ani na pożegnanie, ani na ostatniego całusa. Tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia – siostra przełożona już dawno zadbała o to, by grzeszna dziewczyna zrzekła się praw rodzicielskich. Jej uczucia, jej pragnienia nie mają dla nich żadnego znaczenia.

Od tego traumatycznego dnia, w którym odebrano Philomenie Anthony’ego, upłynęło 50 lat. Zjadana przez wyrzuty sumienia, trawiona przez smutek, wreszcie wyznaje swój sekret córce. Informuje ją o dziecku, które urodziła w wieku 19 lat i które jej odebrano. Niedługo później wyrusza z Martinem, dziennikarzem politycznym, w podróż, która ma na celu odnalezienie jej syna.

Niech nie zmyli Was tematyka filmu. Choć opisana historia jest smutna, a „Philomena” jest dramatem, film nie jest absolutnie przytłaczający. „Skrojono” go tak zgrabnie, że całość jest lekka, wciągająca, interesująca, ale przede wszystkim… zabawna. Film wzbogacono o humorystyczne elementy, przez co „Philomena”  – mimo że sama w sobie jest smutną produkcją i naraża co wrażliwszych na łzy wzruszenia – jest  lekkostrawna i dziwnie relaksująca. Nie pomiata widzem, nie dręczy go, nie maltretuje swoją ciężkością. Ujmuje za to inteligentnym dowcipem, dzięki czemu kinowa sala systematycznie pobrzmiewa wesołym rechotem. Żonglerka dramatem i komedią wypadła twórcom „Philomeny” nad wyraz sprawnie, dzięki czemu film jest wdzięczną i kuszącą pozycją w kinowym repertuarze.

Duet Philomena Lee (Judi Dench) – Martin Sixsmith (Steve Coogan, będący także współautorem scenariusza) jest bardzo przyjemny do oglądania, choć bohaterzy znacznie się od siebie różnią. Nie tylko pod względem wieku, ale także prezentowanej postawy i wiary. Philomena jest poczciwą i prostoduszną staruszką, którą zachwyca uprzejmość hotelowej obsługi i czekoladki pozostawione na poduszce w jej pokoju. Martin jest cynikiem, bacznym obserwatorem i dziennikarzem o bystrym umyśle. Ona jest pokorną chrześcijanką, on sarkastycznym ateistą. Różnice zdań są nieuniknione.

„Philomena” przeszła moje oczekiwania. Rekomendacje innych były w pełni uzasadnione, a miejsca w kinie znacznie zapełnione. Nieco ponad dziewięćdziesiąt minut projekcji upłynęło mi w naprawdę przyjemnej atmosferze, a kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, naprawdę się zdziwiłam. Byłam pewna, że nie minęła nawet godzina. Podobały mi się świetnie zagrane role, a także to, że twórcy „Philomeny” nie próbowali narzucić nam swojego zdania na temat zachowania sióstr i polityki Kościoła katolickiego. Nie osądzali, nie prezentowali jednostronnego podejścia. Ocenę pozostawiono widzom.

Post wzbogaciłam paroma szczegółami, o których widz nie dowie się z filmu. Można na nie natrafić czytając publikacje poświęcone Philomenie Lee. Film do tego stopnia mnie zainteresował, że postanowiłam zapoznać się z całą historią, którą jakiś czas temu spisał Martin Sixsmith. Książka poświęcona Philomenie i Anthony’emu – „The Lost Child of Philomena Lee” – niedługo do mnie dotrze, co mnie oczywiście bardzo cieszy.  Tymczasem w piątkowy wieczór wybieram się na długo wyczekiwaną premierę „Counsellora”, choć pierwsze głosy wielkich recenzentów głoszą, że film jest do bani. Cóż, powiem jak Philomena: I don’t give a sh...shiny shoe what they say. Nie byłabym sobą, gdybym sama nie przekonała się, czy warto go obejrzeć.

niedziela, 20 maja 2012

"Father Ted", czyli Drink! Feck! Arse! Girls!

Pewnego niepozornego dnia Połówek wrócił z pracy i stwierdził, że już najwyższy czas wyjść z mroku niewiedzy i zapoznać się z „Father Tedem”, do którego często nawiązuje się w słuchanej przez niego stacji radiowej. O „Ojcu Tedzie” słyszałam już wcześniej, jednak nigdy nie domyślałam się, że serial szybko zdetronizuje inne moje ulubione produkcje i bezceremonialnie utoruje sobie drogę na podium, gdzie - słusznie zresztą - sama wręczę mu główną nagrodę i tytuł kultowego. Przyczyna takiego stanu była prosta. Śmiech jest doskonałym lekarstwem na wszystkie bolączki, a źródła śmiechu – szczerego, niewymuszonego, głośnego i gwałtownego -  są w tym serialu wyjątkowo bogate.




  




„Father Teda” obdarzyłam uczuciem gwałtownym i niewinnym. Już po kilkunastu minutach oglądania pierwszego odcinka wiedziałam, że nie poprzestanę na tym jednym. Moja przygoda z nietuzinkowym Ojcem Tedem i jego dwoma równie oryginalnymi kompanami dopiero się zaczynała. Od tamtego momentu zaczęłam hołdować zasadzie dzień bez Ojca Teda to dzień stracony.




Tyle jednak o moich odczuciach, teraz może nieco więcej na temat samego serialu. Otóż „Father Ted” jest niesamowicie zabawnym serialem komediowym produkcji irlandzko-brytyjskiej emitowanym w latach 95-98. Serialem, który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem przez krytyków, jak również zwykłych szarych zjadaczy chleba, dla których telewizja powinna przede wszystkim pełnić funkcję rozrywkową. Na Wyspach jest to dość popularna i kultowa produkcja, w Polsce jednak niezbyt znana. A szkoda.


Serial zdecydowanie zapewnia dobrą i zdrową zabawę. Chcesz na chwilę przenieść się do innego świata, gdzie często gości absurdalny humor? Napoje wyskokowe i narkotyki nie będą Ci tu potrzebne. Przepis jest prosty, a składniki można lekko modyfikować. Ja potrzebuję tylko trzech rzeczy: telewizora, DVD z Father Tedem i wygodnej sofy. Śmiech przychodzi sam, a dobra zabawa dołącza się szybko i niepostrzeżenie.


Akcja serialu toczy się na irlandzkiej wysepce Craggy Island, leżącej gdzieś u zachodnich wybrzeży Zielonej Wyspy. Wyspa jest fikcyjna, a ta, którą widzimy w czołówce serialu to Inisheer, najmniejsza z Wysp Aran. Craggy Island jest miejscem zesłania trzech księży: tytułowego Ojca Teda, emerytowanego Jacka i młodziutkiego Dougala. Każdy z nich jest jedyny i niepowtarzalny, łączy ich jedna wspólna cecha: żaden nie jest duszpasterzem z prawdziwego powołania.


Ojciec Ted – choć pozornie ułożony i grzeczny – ma duszę hazardzisty i dość duże parcie na szkło. Ojciec Jack posługuje się bardzo limitowanym słownictwem ograniczającym się w zasadzie do haseł: Drink! Feck! Arse! Girls! Praktycznie nigdy nie trzeźwieje, a jego życiowe potrzeby sprowadzają się głównie do spania i picia – także tych nietypowych substancji, jak środek do czyszczenia podłóg lub toalety. Jest też Ojciec Dougal – rozbrajający w swoim dziecinnym postrzeganiu świata i zachowaniu, praktycznie nigdy nie nadążający za tokiem myślenia Teda. Cała trójka mieszka pod tym samym dachem wraz z gospodynią, Panią Doyle, której życiowym powołaniem jest parzenie i serwowanie herbaty. Jest zawsze w gotowości do podania stosu kanapek i przyniesienia filiżanki gorącej herbaty – nawet jeśli ktoś jest na nią śmiertelnie uczulony. Tak oryginalny zestaw bohaterów gwarantuje mieszankę iście wybuchową. Dzięki nim życie na Craggy Island nie jest absolutnie nudne, choć z pozoru wydaje się być właśnie takie.


Serial ma jedną poważną wadę – jest zdecydowanie za krótki. Jest tylko 25 odcinków podzielonych na trzy sezony. Każdy z nich trwa około 25 minut. Kreacje aktorskie są fantastyczne. Aktorzy spisali się mistrzowsko – każdemu z nich przyznałabym Oscara. Za genialne wcielenie się w swoje role, za naturalność wykonania. Kiedy na nich patrzę, odnoszę wrażenie, że jestem świadkiem scen rozgrywających się na żywo. Nie mam wrażenia oglądania telewizji, a raczej podglądania tego, co dzieje się obok mnie. Ubolewam także nad jednym – przedwczesną śmiercią Dermota Morgana, tytułowego Ojca Teda. Dermot stwierdził, że nie chce zostać zaszufladkowany i przypisywany tylko jednej roli. Jak na ironię tak właśnie się stało. Aktor zmarł na atak serca tuż po zakończeniu prac nad trzecim sezonem. Czwartego i tak by nie było – nawet, gdyby „Ojciec Ted” żył. Miał tylko 46 lat.


Co jeszcze mogę powiedzieć na temat tego serialu? To wspaniała satyra z nietuzinkowymi dialogami i bardzo fajnym irlandzkim klimatem. Polecam każdemu, kto ma dystans do siebie i otaczającego go świata. „Father Ted” nie jest dla osób ślepo zapatrzonych w kościół katolicki. Do oglądania na własną odpowiedzialność: bo zawarta w nim dawka śmiechu kilkukrotnie przekracza dopuszczalny dzienny limit. 

niedziela, 18 grudnia 2011

Warto obejrzeć: "Mickybo & Me"

„Mickybo & Me” w reżyserii Terry’ego Loane’a nie jest nowością na brytyjsko-irlandzkim rynku filmowym. Film  miał swoją premierę kilka lat temu i spotkał się z przychylnymi opiniami krytyków. Odkryłam go dość późno, ponad dwa lata temu. Od tego momentu wracam do niego od czasu do czasu. Lubię go, bo to taka słodko-gorzka mieszanka. Z jednej strony mamy do czynienia z poważnymi problemami rozgrywającymi się w Belfaście lat 70., z drugiej zaś mamy tutaj wysublimowany humor wywołujący na twarzy widza lekki uśmiech, a czasami nawet zmuszający do głośnego śmiechu.







„Mickybo & Me” mogłabym w zasadzie podsumować jednym bardzo wymownym słowem: beezer! W północnoirlandzkim slangu „beezer” określa wszystko co jest super, niesamowite, cool, świetne. I taki właśnie jest ten film. To jedna z irlandzkich pozycji filmowych, które troskliwie przechowuję w swojej filmotece i którą bardzo cenię za niezwykle sympatyczny całokształt.


Film Loane’a jest niezwykle ciepłą i przyjemną opowieścią o chłopięcej przyjaźni. Przyjaźni, która zrodziła się nagle i ze względu na swoją specyfikę miała dość burzliwy przebieg. To historia dwóch chłopców stojących po przeciwnych stronach barykady. Tytułowy Mickybo to chodzący kłopot. Jest zwariowany, zadziorny i doskonale przystosowany do radzenia sobie w trudnej rzeczywistości. JonJo, jego przyjaciel, jest jakby jego zupełnym przeciwieństwem. Wyważony i kulturalny stanowi ciekawą przeciwwagę dla szalonego Mickybo. Chłopcy znacznie się od siebie różnią. Łączy ich wielka fascynacja legendarnymi kowbojami: Butchem Cassidym i Sundancem Kidem, a także głowa pełna dziecięcych marzeń.   


Powiedziałabym, że „Mickybo & Me” jest bardzo zgrabnie nakręconym filmem. To film o dzieciach, ale niekoniecznie dla dzieci. Dziewięćdziesięciominutowa historia przenosi widza w burzliwe realia Irlandii Północnej lat siedemdziesiątych. Łatwo wpadająca  w ucho muzyka jest zdecydowanym plusem filmu. Wprowadza przyjemny nastrój, potęguje emocje, wzrusza. Mnie szczególnie poruszyła scena końcowa: dialog rozentuzjazmowanego Mickybo i zasmuconego ojca, mającego łzy w oczach przez większą część rozmowy - tego swoistego ostatniego pożegnania.


To piękna historia i piękne spojrzenie na świat widziane z perspektywy dziesięciolatka. „Mickybo & Me” wspaniale obnaża dziecięcy tok myślenia [„if Superman was there, he would've stopped the bullets, wouldn't he, Da?”]. Podoba mi się właśnie ta możliwość spojrzenia na Belfast dziecięcym wzrokiem. Możliwość zakradnięcia się do umysłu chłopców i zapoznania się z ich dziecięcymi marzeniami, obawami i pragnieniami.