Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film z Irlandią w tle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film z Irlandią w tle. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 grudnia 2022

"The Banshees of Inisherin" - pseudorecenzja, czyli co wspólnego ma najnowszy film Martina McDonagh ze starożytnym rzymskim poetą?

 


Kiedyś zaglądałam do kina z taką ekscytacją i częstotliwością jak alkoholik do kieliszka. Każda wizyta była przyjemnością i miłą ucieczką od codzienności. Upijałam się nimi.

Z czasem jednak zauważyłam, że mój entuzjazm znacząco i niepokojąco przygasł. Nie musiałam jednak zbyt długo szukać przyczyny takiego stanu. Problemy były dwa. Pierwszy natury finansowej - w międzyczasie ceny biletów do kina wzrosły dwukrotnie i nie było już opcji tanich wtorków czy czwartków. Drugi był bardziej prozaiczny - zawinił sam czynnik ludzki.

Kino bowiem przestało kojarzyć mi się z przyjemnością, bardziej zaś z ciamkaniem, hałasowaniem, niebieskim światłem smartfonów, smrodem i ewidentną nieznajomością kinowej etykiety.

Czara goryczy przelała się w dniu, w którym siedzący za mną jegomość wesoło posłał w moim kierunku szarą chmurę dymu ze swojego e-papieroska albo innego jointa (przeżył, gdyby to kogoś interesowało, ale już do końca życia pozostanie kaleką i impotentem).

 

Kiedy dowiedziałam się, że w kinach zagościł "The Banshees of Inisherin", zareagowałam jak cnotka niewydymka (pardon my French!) - chciałam, ale jednocześnie się bałam.

Gdybym tylko wiedziała, że nie ma czego...

W czwartkowy wieczór kinowi bogowie wreszcie się do mnie uśmiechnęli.

Na sali tylko siedem osób (łącznie ze mną), z czego średnia wieku to na oko jakieś... 70 lat. Niesamowite było to, jak kompletnie inny obraz przedstawiała ta publika w stosunku do młodej widowni, do której byłam przyzwyczajona i która to tak bardzo obrzydziła mi kino.

Przez cały, prawie dwugodzinny, seans geriatryczne grono siedziało cichuteńko jak mysz pod miotłą, przez co kusiło mnie, by sprawdzić, czy jeszcze żyją. Strach było głośniej oddychać, aby nie zostać posądzonym o bycie nieokrzesanym chamem.

Dziś już wiem, że geriatryczna i "teatralna" widownia jest moją ulubioną. Tak właśnie ich określałam w myślach - teatralna. Bo bardziej należeli do teatru niż do kina. Zapewne dlatego, że sam film jest autorstwa irlandzkiego dramatopisarza, Martina McDonagh, którego kontrowersyjną twórczość ja osobiście uwielbiam (podobnie zresztą jak jego brata, Johna Michaela McDonagh).

Ludzie, co to był za film!

Moją największą dzisiejszą obawą jest to, że nie znajdę odpowiednich słów, by wyrazić mój nieopisany podziw i zachwyt.

 

Ten film to jest to, na co czekałam całe życie. Niesamowicie stymulujący mentalnie (myślałam o nim cały następny dzień, i jeszcze kolejny, i kolejny...), sięgający do zagadnień behawioryzmu, trącający o filozofię (egzystencjalizm), a do tego tak estetycznie przyjemny, że nie sposób było się w nim nie zakochać. Jeśli w ogóle można użyć tego zwrotu w odniesieniu do filmu.

A do tego wisienka na torcie - czarny humor ocierający się o groteskę. Obśmiałam się jak norka. To było lepsze niż ostatni film Guya Ritchiego, którego też jestem fanką.

Nie daj się jednak zwieść, czytelniku. Bo najnowsze dzieło Martina McDonagh to nade wszystko słodko-gorzka produkcja, mocny komediodramat na długo zapadający w pamięć, przy czym sama nie jestem w stanie powiedzieć, czego było tam więcej: elementów komizmu czy tragizmu. 


To powiedziawszy, muszę też podkreślić, że bardzo cierpiałam - Boże, jak niesłychanie było mi szkoda Pádraica, Dominica i Jenny. Wiem, że nie jestem Einsteinem, ale jestem jednocześnie na tyle ogarnięta życiowo, by doskonale zdawać sobie sprawę, że to TYLKO film. A mimo to było mi niesłychanie przykro.

Tutaj "winą" obarczam wyborową obsadę, po jaką sięgnął McDonagh. Po pierwsze, po czternastu latach, ponownie połączył duet Farrell - Gleeson.  Panowie Colin (grający Pádraica) i Brendan (wcielający się w rolę Colma) występowali razem w czarnej komedii "In Bruges" znanej w Polsce jako "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".

Po drugie, obsada aktorska jest fenomenalna - nie ma bowiem w tym filmie nikogo, kto by pozostawiał po sobie kiepskie wrażenie. Pomijając powyższych klasyków, znanej szerszej publiczności, jest tu cudowna Kerry Condon (jako Siobhán), i "wschodząca gwiazda" irlandzkiego kina, Barry Keoghan (filmowy Dominic, wiejski "głupek").


Tu muszę uczciwie wyznać Wam jak księdzu na spowiedzi, że pomimo tego iż moim ulubieńcem jest Brendan Gleeson (którego dawno temu poznałam osobiście po jego sztuce teatralnej w Birr i zapamiętałam jako niesamowicie przyjaznego i skromnego człowieka), to jednak dla mnie wygranym i najjaśniejszą gwiazdą filmu był właśnie Barry. Niesamowicie autentyczna i naturalna gra aktorska - w pewnych momentach aż przejmująca do szpiku kości. McDonagh dał Barry'emu pole do popisu, z czego ten drugi skwapliwie skorzystał. Jak dla mnie to on zmiótł wszystkich pozostałych aktorów z planszy. 


Jak już wspominałam nieco wyżej, twórczość braci McDonagh jest bardzo specyficzna, a przez to że często ociera się o absurd - również dyskusyjna. I tym razem nie było inaczej, bo w czasie projekcji kilkukrotnie przywodziła mi na myśl teatr absurdu - sztukę Samuela Becketta czy choćby Eugène'a Ionesco.  

W ogóle za to nie dopatrzyłam się aluzji i związku z irlandzką wojną domową (o tym doczytałam dopiero później), którą  mieli symbolizować zwaśnieni przyjaciele: Colm i Pádraic. Realia filmu osadzone są bowiem na początku XX wieku, a konkretnie w 1923 roku, na irlandzkiej prowincji - tytułowej wyspie Inisherin. 


Gdyby jednak komuś, a konkretnie widzowi zauroczonemu ukazanymi krajobrazami, przyszło do głowy szukać tej wyspy, to jej nie znajdzie. Wyimaginowana Inisherin reżysera Martina McDonagh to tak naprawdę kombinacja dwóch innych wysepek (tym razem realnych) na zachodzie kraju: Achill w hrabstwie Mayo i skalistej Inishmore w hrabstwie Galway.

Hermetyczne społeczeństwo filmowej, dwudziestowiecznej Inisherin symbolizuje zaś - w moim odczuciu - bolączki i troski współczesnej Zielonej Wyspy. Pewne problemy i zjawiska są niestety ponadczasowe.

Długo mogłabym jeszcze pisać na temat tego spektakularnego filmu, który pozostawił mnie z kraterem w sercu, ale jednocześnie wlał w nie sporo ciepła.

Może na zakończenie po prostu powiem Wam, że polecam tę produkcję każdemu miłośnikowi irlandzkiej kinematografii i samej wyspy. To słodko-gorzka opowieść o samotności, skomplikowanych relacjach ludzkich (bo nawet między długoletnimi przyjaciółmi nie zawsze jest jak w hymnie Liverpoolu - "You Will Never Walk Alone"), trudnych życiowych wyborach, blaskach i cieniach ludzkiej egzystencji, kryzysie wieku średniego i chęci pozostawienia po sobie spuścizny. 


I choć trochę rozumiem percepcję i zachowanie Colma, który - jak ten opętany przez dźwięk skrzypiec Janko Muzykant - "u schyłku" swojego wieku desperacko chwyta się horacowskiego non omnis moriar ("nie wszystek umrę"), i za wszelką cenę chce pozostawić po sobie muzyczny "pomnik trwalszy niż ze spiżu", to jednak całym sercem jestem za monologiem Pádraica.

Owszem, Horacy ma rację. Artysta żyje tak długo jak jego dzieła. W pewnym sensie faktycznie jest nieśmiertelny, ale filmowy Colm niestety deformuje tę ideę i wynosi ją do ekstremum, z samego Pádraica zaś (łagodnego dotychczas jak baranek) robi potencjalnego kandydata do "Efektu Lucyfera", kolejnego eksperymentu psychologicznego Philipa Zimbardo pod tytułem: dlaczego dobrzy ludzie czynią zło? Bo widzicie, nie jesteśmy na tym świecie sami. Nasze zachowanie nie jest obojętne dla innych ludzi, dla planety. Akcja rodzi reakcję. O tym już w siedemnastym wieku nauczał Newton.

Chociaż Horacy i Colm mają rację, to jednak racja Pádraica jest "najprawdziwsza". Dzieło dziełem, uznanie i spuścizna swoją drogą, ale to DOBROĆ jest największym skarbem i darem, jaki jeden człowiek może podarować drugiemu.

Nie mogę się doczekać, aby ponownie obejrzeć ten film!

Najlepiej wydane 11 euro! 

 

____

Wszystkie zdjęcia zostały znalezione w sieci i są kadrami filmu - choćby dla nich warto obejrzeć to dzieło!

piątek, 18 kwietnia 2014

Uczta kinowa dla wymagających - pseudorecenzja "Calvary"

Piątkowa wizyta w kinie na „Calvary” była dla mnie niczym wyborne spotkanie w przyjacielskim gronie. Na wielkim ekranie pojawili się doskonale znani mi irlandzcy aktorzy – ludzie, których naprawdę cenię i lubię oglądać. Część z nich już dawno zakwalifikowałam do grona moich filmowych ulubieńców. Wspomniany seans tylko potwierdził słuszność mojej decyzji. Aktorstwo było na wysokim poziomie, a główny bohater „Calvary” – Brendan Gleeson – którego sylwetka już wcześniej gościła na moim blogu, spisał się na medal. Niektórzy twierdzą, że rola poczciwego księdza Jamesa Lavelle była rolą jego życia.


„Calvary” to najnowsze dziecko reżysera i scenarzysty Johna Michaela McDonagh, brata nieco bardziej popularnego Martina McDonagh, który ma na swoim koncie takie filmy jak „In Bruges” i „Seven Psychopaths”. Twórczość braci McDonagh jest zdecydowanie specyficzna i okraszona czarnym humorem. Nie dla idiotów mówiąc ostro, lub nieco łagodniej: nie dla wszystkich. Albo się ją lubi, albo nie.

Film rozpoczyna się z grubej rury. Siedzący w konfesjonale, zapewne niczego nie przeczuwając, ojciec Lavelle dowiaduje się, że zostanie zabity. Nie za chwilę, nie dziś i nie jutro. Za tydzień. Jaka łaskawość ze strony mężczyzny klęczącego po drugiej stronie konfesjonału, jaki przejaw dobrej woli! Jaka szlachetność! Powód drastycznej decyzji nieznajomego poznajemy chwilę później. „Spowiadający się” został potwornie wykorzystany seksualnie jako dziecko. Zawinił ksiądz. A ponieważ sprawca nie żyje, za jego grzechy ma zapłacić ojciec Lavelle. I nieważne, że jest on dobrym pasterzem, który nigdy nie wyrządził krzywdy swoim owieczkom. To nawet lepiej. Zbrodnia będzie bardziej szokująca. Co w takiej sytuacji zrobi wspomniany ksiądz? Czy ze skruchą wejdzie w rolę Chrystusa chcącego odkupić winę ludzkości? Czy podejmie się jakże trudnej drogi na swoją osobistą Golgotę?

W „Calvary” McDonagh przedstawił szeroki wachlarz ludzkich charakterów. Być może jest to nieco przerysowany obraz, bo w niewielkiej społeczności, w której żyje nasz bohater, znajdują się przeróżne (nie)ciekawe indywidua. Mamy m.in. czarnoskórego, nieco złowrogiego mechanika, mamy wiekowego pisarza, młodego homoseksualistę, cynicznego lekarza ateistę [szyderczy uśmieszek to już specjalność i znak firmowy Aidana Gillena], obrzydliwie bogatego bankiera [Dylan Moran], któremu doskwiera samotność, a także nieobliczalnego rzeźnika [Chris O’Dowd], a jednocześnie damskiego boksera. Jest także morderca-kanibal [w tej roli syn Gleesona, Domhnall]. Mam wrażenie, że obecność w filmie każdej z tych osób jest solidnie przemyślana. Każda z nich reprezentuje dany problem, każda z nich coś wnosi swoją rolą. Żadna nie jest przypadkowa. Razem tworzą mikrokosmos współczesnej Irlandii.

Film zapada w pamięć, zmusza do refleksji, porusza ważne kwestie, ale mimo wszystko nie przytłacza. Mam wrażenie, że tworząc „Calvary” reżyser szukał równowagi pomiędzy dobrem i złem, ciężkością i lekkością. W poważną tematykę wprowadził elementy humoru, wplótł kojące irlandzkie pejzaże, a całość ozdobił nastrojową muzyką. A do widzów, którzy oglądali „The Guard”, puścił frywolne oko umieszczając w obsadzie „Calvary” kilku takich samych aktorów. I chociażby z tego powodu oglądało mi się go przyjemnie. Miło było popatrzeć na Irlandię widzianą z lotu ptaka, zobaczyć na szerokim ekranie Split Rock, zamek w Easky, Strandhill, majestatycznego Ben Bulbena, plażę Streedagh – miejsca, które kiedyś sama mogłam podziwiać na żywo. Ujęto tu wszystko co najlepsze w hrabstwie Sligo.

Prawda, że najnowsze dzieło McDonagh to gorzka czekolada, ale czekolada naprawdę dobrej jakości. Ci, którzy osobiście chcieliby zmierzyć się z „Calvary”, jeszcze przez jakiś czas będą mieć okazję to zrobić. Film wszedł do kin w piątek 11 kwietnia i pewnie jeszcze przez co najmniej tydzień będzie emitowany.



niedziela, 23 marca 2014

Jazda bez trzymanki na wieczorze kawalerskim - pseudorecenzja "The Stag"

Przeklęte, szatańskie reklamy w kinach. To zło w czystej postaci. Gdyby nie one, żyłabym sobie w błogosławionym spokoju w myśl mądrości: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”.

Idzie sobie niewinny człowiek do kina z zamiarem obejrzenia danego filmu, a wychodzi z niego przemieniony w rozkapryszonego dzieciaka, który koniecznie chce mieć to, co właśnie zobaczył w telewizji.

Poszłam na „Non-Stop” myśląc sobie, że następnym razem pojawię się tu dopiero na „Calvary”. Tymczasem zaś po standardowym faszerowaniu widza zapowiedziami innych filmów, zapragnęłam nagle obejrzeć także „The Stag” i „300: Rise of an Empire” mimo że z reguły omijam fantasy dość szerokim łukiem. Ale ta Eva Green… Jakież ona ma oczyska! Hypnotajzing – jakby to powiedziała Dżoana Krupa. Zauroczyła mnie nimi niemalże tak samo jak Jennifer Connelly. Nie wnikam, gdzie u tych pań znajduje się tajemniczy punkt G, ale nie mniej enigmatyczne „to coś” zdecydowanie przejawia się w oczach.


Ale do rzeczy, kobieto! Otóż chwilę wcześniej wspomniany przeze mnie „The Stag” pojawił się na wielkim ekranie w Irlandii całkiem niedawno, zebrawszy całkiem przyzwoite recenzje krytyków i widzów. I choć rzadko pojawiam się w kinie na komediach, w czasie przedseansowego prania mózgu, oficjalnie i niepozornie zwanego blokiem reklamowym, wiedziałam, że muszę ten film zobaczyć.

Lubię irlandzką kinematografię. Chętnie sięgam po tutejsze produkcje, jestem otwarta na nowe filmy z Zieloną Wyspą w tle. A „The Stag” jest właśnie na wskroś irlandzki. Taki swojski, nienapuszony, luzacki. Z poczuciem humoru typowym dla tubylców i bardzo fajnym irlandzkim klimatem, widocznym od samego początku do samego końca.

John Butler, reżyser i scenarzysta, nie wypuścił na rynek filmu, który zrewolucjonizuje rodzimą i światową kinematografię, ale stworzył lekką i zabawną produkcję, doskonałą na relaks i odpoczynek, która z dużym prawdopodobieństwem spodoba się miłośnikom wyspiarskich klimatów. W obsadzie umieścił mniej lub bardziej znanych irlandzkich aktorów, którzy dobrze wywiązali się z powierzonych im zadań. Zobaczymy tu na przykład Briana Gleesona [jako Simona], który pod względem urody jest zdecydowanie wykapanym tatusiem. Ile razy na niego spojrzałam, tyle razy miałam przed oczami niedawno spotkanego Brendana Gleesona.

Obsada jest zdominowana przez mężczyzn, bo i tematyka jest iście męska. Bowiem stag night, w Polsce wieczorem kawalerskim zwana, to impreza zamknięta dla kobiet. Dlatego na ekranie rzadko kiedy pojawiają się przedstawicielki płci pięknej. Wyjątkiem jest tu Ruth grana przez Amy Huberman, małżonkę irlandzkiego boga rugby, Briana O’Driscolla. Ona jednak, jak przystało na przyszłą żonę naszego kawalera, Finnona [Hugh O’Connor], ma do tego absolutne prawo.

Jak zapewne niektórzy wiedzą z doświadczenia, a inni słyszeli z opowiadań, na wieczorach kawalerskich dzieją się różne ciekawe rzeczy. Czasami nie wszystko idzie zgodnie z planem, czasami za bardzo można dać się ponieść emocjom i szaleństwu. Bywa gorąco. I tak też jest w filmie. A wszystko w dużej mierze dzięki nieobliczalnemu bratu panny młodej, kryjącego się pod pseudonimem The Machine [Maszyna]. Żeby nie zdradzać za dużo ciekawostek, mogę tylko zacytować jednego z bohaterów: „He is INSANE!”, co w przekładzie na nasz polski slang oznaczałoby, że Maszyna jest psychiczny.

Bez niego wieczór kawalerski Finnona, który jest do tego stopnia zaabsorbowany w przygotowania do ślubu, że nawet własnoręcznie wykonuje dioramę, byłby zdecydowanie bardziej sztywny i nudny. Taki nieco podobny do samego Finnona.

W rolę Maszyny wcielił się Peter McDonald, który partnerował Johnowi Butlerowi w tworzeniu scenariusza. Zrobił to cudownie. Trudno byłoby wymyślić lepszego świrusa, o którym można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest pospolity, nudny i przewidywalny. Skradł moją uwagę. Jego pojawienie się na ekranie zdecydowanie ożywiło film i dodało fabule „pikantnego” smaczku. Wieczór kawalerski z The Machine na pokładzie jest jazdą bez trzymanki. Bowiem w osobistym słowniku brata panny młodej nie ma czegoś takiego jak pruderia i konwenanse. Tak sobie myślę, że chciałabym mieć w swoim otoczeniu Maszynę - pozytywnie zakręconego wariata. Dzięki osobom takim jak on zdecydowanie nie można narzekać na rutynę i szarą rzeczywistość.

Przyjemna ścieżka dźwiękowa, lekka fabuła i dobra gra aktorska spowodowały, że przez ¾ projekcji filmu oglądałam go z uśmiechem na twarzy. Określiłabym go jako relaksujący, zabawny i dobry, nawet mimo tego, że czasami twórcy uciekali się do niezbyt wyszukanych żartów, które w oczach co bardziej konserwatywnych, mogłyby uchodzić za gagi nie najwyższych lotów. Trochę Gór Wicklow, trochę Dublina, trochę gołych męskich łydek i klat – to nie mogło mi się nie spodobać.