niedziela, 18 grudnia 2022

"The Banshees of Inisherin" - pseudorecenzja, czyli co wspólnego ma najnowszy film Martina McDonagh ze starożytnym rzymskim poetą?

 


Kiedyś zaglądałam do kina z taką ekscytacją i częstotliwością jak alkoholik do kieliszka. Każda wizyta była przyjemnością i miłą ucieczką od codzienności. Upijałam się nimi.

Z czasem jednak zauważyłam, że mój entuzjazm znacząco i niepokojąco przygasł. Nie musiałam jednak zbyt długo szukać przyczyny takiego stanu. Problemy były dwa. Pierwszy natury finansowej - w międzyczasie ceny biletów do kina wzrosły dwukrotnie i nie było już opcji tanich wtorków czy czwartków. Drugi był bardziej prozaiczny - zawinił sam czynnik ludzki.

Kino bowiem przestało kojarzyć mi się z przyjemnością, bardziej zaś z ciamkaniem, hałasowaniem, niebieskim światłem smartfonów, smrodem i ewidentną nieznajomością kinowej etykiety.

Czara goryczy przelała się w dniu, w którym siedzący za mną jegomość wesoło posłał w moim kierunku szarą chmurę dymu ze swojego e-papieroska albo innego jointa (przeżył, gdyby to kogoś interesowało, ale już do końca życia pozostanie kaleką i impotentem).

 

Kiedy dowiedziałam się, że w kinach zagościł "The Banshees of Inisherin", zareagowałam jak cnotka niewydymka (pardon my French!) - chciałam, ale jednocześnie się bałam.

Gdybym tylko wiedziała, że nie ma czego...

W czwartkowy wieczór kinowi bogowie wreszcie się do mnie uśmiechnęli.

Na sali tylko siedem osób (łącznie ze mną), z czego średnia wieku to na oko jakieś... 70 lat. Niesamowite było to, jak kompletnie inny obraz przedstawiała ta publika w stosunku do młodej widowni, do której byłam przyzwyczajona i która to tak bardzo obrzydziła mi kino.

Przez cały, prawie dwugodzinny, seans geriatryczne grono siedziało cichuteńko jak mysz pod miotłą, przez co kusiło mnie, by sprawdzić, czy jeszcze żyją. Strach było głośniej oddychać, aby nie zostać posądzonym o bycie nieokrzesanym chamem.

Dziś już wiem, że geriatryczna i "teatralna" widownia jest moją ulubioną. Tak właśnie ich określałam w myślach - teatralna. Bo bardziej należeli do teatru niż do kina. Zapewne dlatego, że sam film jest autorstwa irlandzkiego dramatopisarza, Martina McDonagh, którego kontrowersyjną twórczość ja osobiście uwielbiam (podobnie zresztą jak jego brata, Johna Michaela McDonagh).

Ludzie, co to był za film!

Moją największą dzisiejszą obawą jest to, że nie znajdę odpowiednich słów, by wyrazić mój nieopisany podziw i zachwyt.

 

Ten film to jest to, na co czekałam całe życie. Niesamowicie stymulujący mentalnie (myślałam o nim cały następny dzień, i jeszcze kolejny, i kolejny...), sięgający do zagadnień behawioryzmu, trącający o filozofię (egzystencjalizm), a do tego tak estetycznie przyjemny, że nie sposób było się w nim nie zakochać. Jeśli w ogóle można użyć tego zwrotu w odniesieniu do filmu.

A do tego wisienka na torcie - czarny humor ocierający się o groteskę. Obśmiałam się jak norka. To było lepsze niż ostatni film Guya Ritchiego, którego też jestem fanką.

Nie daj się jednak zwieść, czytelniku. Bo najnowsze dzieło Martina McDonagh to nade wszystko słodko-gorzka produkcja, mocny komediodramat na długo zapadający w pamięć, przy czym sama nie jestem w stanie powiedzieć, czego było tam więcej: elementów komizmu czy tragizmu. 


To powiedziawszy, muszę też podkreślić, że bardzo cierpiałam - Boże, jak niesłychanie było mi szkoda Pádraica, Dominica i Jenny. Wiem, że nie jestem Einsteinem, ale jestem jednocześnie na tyle ogarnięta życiowo, by doskonale zdawać sobie sprawę, że to TYLKO film. A mimo to było mi niesłychanie przykro.

Tutaj "winą" obarczam wyborową obsadę, po jaką sięgnął McDonagh. Po pierwsze, po czternastu latach, ponownie połączył duet Farrell - Gleeson.  Panowie Colin (grający Pádraica) i Brendan (wcielający się w rolę Colma) występowali razem w czarnej komedii "In Bruges" znanej w Polsce jako "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".

Po drugie, obsada aktorska jest fenomenalna - nie ma bowiem w tym filmie nikogo, kto by pozostawiał po sobie kiepskie wrażenie. Pomijając powyższych klasyków, znanej szerszej publiczności, jest tu cudowna Kerry Condon (jako Siobhán), i "wschodząca gwiazda" irlandzkiego kina, Barry Keoghan (filmowy Dominic, wiejski "głupek").


Tu muszę uczciwie wyznać Wam jak księdzu na spowiedzi, że pomimo tego iż moim ulubieńcem jest Brendan Gleeson (którego dawno temu poznałam osobiście po jego sztuce teatralnej w Birr i zapamiętałam jako niesamowicie przyjaznego i skromnego człowieka), to jednak dla mnie wygranym i najjaśniejszą gwiazdą filmu był właśnie Barry. Niesamowicie autentyczna i naturalna gra aktorska - w pewnych momentach aż przejmująca do szpiku kości. McDonagh dał Barry'emu pole do popisu, z czego ten drugi skwapliwie skorzystał. Jak dla mnie to on zmiótł wszystkich pozostałych aktorów z planszy. 


Jak już wspominałam nieco wyżej, twórczość braci McDonagh jest bardzo specyficzna, a przez to że często ociera się o absurd - również dyskusyjna. I tym razem nie było inaczej, bo w czasie projekcji kilkukrotnie przywodziła mi na myśl teatr absurdu - sztukę Samuela Becketta czy choćby Eugène'a Ionesco.  

W ogóle za to nie dopatrzyłam się aluzji i związku z irlandzką wojną domową (o tym doczytałam dopiero później), którą  mieli symbolizować zwaśnieni przyjaciele: Colm i Pádraic. Realia filmu osadzone są bowiem na początku XX wieku, a konkretnie w 1923 roku, na irlandzkiej prowincji - tytułowej wyspie Inisherin. 


Gdyby jednak komuś, a konkretnie widzowi zauroczonemu ukazanymi krajobrazami, przyszło do głowy szukać tej wyspy, to jej nie znajdzie. Wyimaginowana Inisherin reżysera Martina McDonagh to tak naprawdę kombinacja dwóch innych wysepek (tym razem realnych) na zachodzie kraju: Achill w hrabstwie Mayo i skalistej Inishmore w hrabstwie Galway.

Hermetyczne społeczeństwo filmowej, dwudziestowiecznej Inisherin symbolizuje zaś - w moim odczuciu - bolączki i troski współczesnej Zielonej Wyspy. Pewne problemy i zjawiska są niestety ponadczasowe.

Długo mogłabym jeszcze pisać na temat tego spektakularnego filmu, który pozostawił mnie z kraterem w sercu, ale jednocześnie wlał w nie sporo ciepła.

Może na zakończenie po prostu powiem Wam, że polecam tę produkcję każdemu miłośnikowi irlandzkiej kinematografii i samej wyspy. To słodko-gorzka opowieść o samotności, skomplikowanych relacjach ludzkich (bo nawet między długoletnimi przyjaciółmi nie zawsze jest jak w hymnie Liverpoolu - "You Will Never Walk Alone"), trudnych życiowych wyborach, blaskach i cieniach ludzkiej egzystencji, kryzysie wieku średniego i chęci pozostawienia po sobie spuścizny. 


I choć trochę rozumiem percepcję i zachowanie Colma, który - jak ten opętany przez dźwięk skrzypiec Janko Muzykant - "u schyłku" swojego wieku desperacko chwyta się horacowskiego non omnis moriar ("nie wszystek umrę"), i za wszelką cenę chce pozostawić po sobie muzyczny "pomnik trwalszy niż ze spiżu", to jednak całym sercem jestem za monologiem Pádraica.

Owszem, Horacy ma rację. Artysta żyje tak długo jak jego dzieła. W pewnym sensie faktycznie jest nieśmiertelny, ale filmowy Colm niestety deformuje tę ideę i wynosi ją do ekstremum, z samego Pádraica zaś (łagodnego dotychczas jak baranek) robi potencjalnego kandydata do "Efektu Lucyfera", kolejnego eksperymentu psychologicznego Philipa Zimbardo pod tytułem: dlaczego dobrzy ludzie czynią zło? Bo widzicie, nie jesteśmy na tym świecie sami. Nasze zachowanie nie jest obojętne dla innych ludzi, dla planety. Akcja rodzi reakcję. O tym już w siedemnastym wieku nauczał Newton.

Chociaż Horacy i Colm mają rację, to jednak racja Pádraica jest "najprawdziwsza". Dzieło dziełem, uznanie i spuścizna swoją drogą, ale to DOBROĆ jest największym skarbem i darem, jaki jeden człowiek może podarować drugiemu.

Nie mogę się doczekać, aby ponownie obejrzeć ten film!

Najlepiej wydane 11 euro! 

 

____

Wszystkie zdjęcia zostały znalezione w sieci i są kadrami filmu - choćby dla nich warto obejrzeć to dzieło!

21 komentarzy:

  1. Jestem pewna, że by mi się spodobał. Najbardziej zachęcające jest stwierdzenie, że to jest film stymulujący mentalnie i że zostaje w myślach na długo po napisach końcowych. Takie filmy lubię, dla takich mogę tracić czas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najbardziej nie lubię filmów, które zostawiają mnie z poczuciem bezpowrotnie straconego czasu. Uwielbiam za to takie, które są nietuzinkowe, pobudzają mnie do myślenia, zapadają w pamięć, każą się analizować, kuszą by obejrzeć je jeszcze raz. Ten właśnie taki był. A poza tym, była w nim piękna Irlandia - uwielbiam oglądać znane mi miejsca na szklanym ekranie :)

      A propos tego Twojego ostatniego zdania, to tak sobie myślę, że to nie jest czas stracony. Chyba zaryzykowałabym stwierdzenie, że tego typu produkcje wzbogacają duchowo i intelektualnie, ale też trzeba lubić taki rodzaj kina.

      Dziękuję bardzo za czas poświęcony na przeczytanie tego długaśnego wpisu i pozostawienie po sobie śladu :)

      Usuń
  2. No to mnie przekonałaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skoro tak łatwo sprzedałam Ci ten film, to chyba już czas zacząć dorabiać sobie jako akwizytorka ;)

      Usuń
  3. kurczę kolejny wpis ??? przyspieszyłaś pod koniec roku :D

    Ja też nie przepadam za chodzeniem do kina przez to jedzenie. Kto wymyślił jedzenie w kinie ??? na pewno amerykanie którzy bez przegryzki nie potrafią wyjść z domu ani przejechać autem 10 km. Po co ja się pytam ? czy naprawdę nie można bez picia i jedzenia wytrzymać 2 - 2,5 h ? serio ? i w dodatku nachosy z serem i sosem bardziej chrupiącej przekąski nie można serwować ?

    Gdzie czasy naszego dzieciństwa z niewygodnymi krzesełkami i brakiem jedzenia i picia w kinie ? odeszły w niepamięć. Ostatnio gdzieś mi mignęły takie zajawki jak dzieciaki nocują w przedszkolu i oglądają tam bajki jak w kinie tylko nocą. I wchodziły na salę prelekcji (w tym przedszkolu) z kołderkami i poduchami a na wejściu panie wręczały im nic innego jak uprażoną kukurydzę w torebce. Czyli już maluchy uczymy jedzenia w kinie. Straszne

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak kolejny, bo czuję się przytłoczona moimi zaległościami - z samego grudnia mam dwa wyjazdy do opisania, film (to właśnie zrobiłam), koncert i praktycznie zero weny (i sposobności) do pisania. Lubię spisywać swoje wrażenia na gorąco, więc próbuję sobie narzucić szybsze tempo. A jak pomyślę jeszcze o tych wszystkich tegorocznych wyjazdach, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego... Łudzę się, że w okresie świątecznym uda mi się nieco zredukować te zaległości, bo w tym tygodniu to już raczej nie - mam coraz mniejsze chęci do pracy, w domu żadnej gotowej potrawy na święta, dom do posprzątania, a jakby tego było mało, przyniosłam dziś do domu kolejną przybłędę z kulawą nogą, z którą trzeba jechać do weterynarza (nie wiem, czy nie ma przemieszczenia kości...) i generalnie mieć na oku, bo nie wiem, jak na nowego gościa zapatrują się moje koty. Sorry, rozgadałam się - chyba po prostu musiałam sobie trochę ponarzekać :)

      Niestety, światem rządzi pieniądz, więc żarcie z kin nie zniknie. Lubię sobie poobserwować widownię - prawie każdy wchodzi na salę z największą torbą popcornu, z kubkiem w tym samym rozmiarze XL. Po co od razu takie wiadro popcornu? Z tego co zauważyłam, nikt go nie dojada, potem wala się po podłodze i siedzeniach, a "młodzi, wykształceni, z dużych miast" często nawet nie raczę zabrać swoich śmieci i wrzucić do kosza, który stoi w tej samej sali przy wyjściu. To nic, że tak czy siak przechodzą koło niego - wolą pozostawić po sobie chlew, zapewne wychodząc z założenia, że gdyby nie ich bałagan, to pracownicy kina cierpieliby na bezczynność. Nienawidzę takiej postawy. Zwykłe buractwo.

      Za moich czasów (jak to brzmi, haha) też się w kinie jadło, ale głównie rzeczy przemycone przez siebie - jakieś batony, draże. Popcornu, zdaje się, nie sprzedawali, nie wspominając o nachos.

      Usuń
  4. Odpowiedzi
    1. Inisherin dosłownie znaczy "wyspa Irlandia", a banshee to taki celtycki odpowiednik naszej sowy ;) W moich rodzimych stronach sporo osób wierzyło (i nadal wierzy), że pohukująca w nocy sowa zwiastuje czyjąś śmierć. I tak właśnie jest z banshee, która w celtyckiej mitologii jest złowieszczym duchem (kobietą). Jeśli słyszało się jej zawodzenie, oznaczało to, że ktoś niedługo umrze (albo właśnie zmarł). A jeszcze gorzej, jak się ją zobaczyło ;) Wtedy umierał ten, kto zobaczył.

      Właśnie uświadomiłaś mi, że chyba powinnam zmienić tytuł filmu na ten polski - "Duchy Inisherin". Premiera ponoć w styczniu.

      Usuń
  5. Strach teraz to cudo obejrzeć. Fenomenalny nawet przelot, poniżej jednak wysoko zawieszonej poprzeczki będzie mimo wszystko rozczarowaniem.

    No i chyba niezupełnie dla mnie. Dla takiej pięknej i wrażliwej duszy jak Twoja to musi być uczta. Ja prosty chłopak jestem, jak nic wzdychałabym i przewracał oczami. Już to kiedyś z Anieśką przerabiałem.

    Co innego jednak przytoczony przez Ciebie Guy Ritchie. W tym temacie jestem trochę late bloomer. Zupełnie niedawno za namową kolegi obejrzałem Dżentelmenów. To jeden z tych filmów, gdy z rozpaczą patrzy się wciąż malejący czas do końca seansu. Miazga! Epos! Wzór! Dos Ko Na Łość! Do końca roku mam nadzieję ogarnąć całą twórczość przed Rocknrollą.

    Pozdrawiam ciepło 🙂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. MiSzA!!! :))

      Haha, to samo sobie niedawno pomyślałam - tak się rozpływam w zachwycie nad tym filmem, że nie ma szansy na to, żeby Was nie rozczarował :) Dlatego właśnie przed seansem nigdy nie czytam żadnych recenzji, a nawet nie oglądam zwiastunów, bo w moim odczuciu często za dużo zdradzają. Nie inaczej jest w przypadku "Duchów Inisherin" - po wizycie w kinie zaczęłam czytać/oglądać różne recenzje, bo byłam ciekawa przemyśleń i opinii innych osób. Obejrzałam też trailer i doszłam do wniosku, że oglądanie go przed filmem byłoby błędem. W kinie uśmiałam się z tekstów, które usłyszałam po raz pierwszy. Gdybym obejrzała zwiastun, pewnie nie byłyby już dla mnie tak zabawne. Ja to w ogóle lubię oglądać filmy, nie wiedząc o czym będą :) Z reguły sugeruję się tylko reżyserem i obsadą aktorską. Czasem też gatunkiem.

      Też mi się wydaje, że raczej nie dla Ciebie - nie polecam Ci go, żeby później nie było ;) "Rock'N'Rolla" za to bardzo mi się podobała, to chyba mój ulubiony film Ritchiego.
      A jak ja byłam w kinie na "Dżentelmenach" i potem polecałam go na blogu, to się nie skusiłeś! ;) Dobrze, że chociaż kolegi posłuchałeś (już go lubię!) ;)

      Moje uszanowanko za odwiedziny i komentarz :)

      Usuń
    2. Już chyba kiedyś uzgodniliśmy, że gust filmowy mamy raczej odmienny, także chyba nie wziąłem Twojej rekomendacji za dobrą monetę :). Moja strata w tym przypadku. Uprzednio nieopatrznie obejrzałem Me Time i Człowieka z Toronto w nadziei na niezobowiązującą rozrywkę. Kompletna pomyłka, jeden gorszy od drugiego. W napadzie szału zamknąłem konto na Netfliksie. Potem jednak obejrzałem Dżentelmenów oraz Bullet Train. I świat znów stał się piękny.

      Ale subskrypcji Netflixa nie odnowiłem...

      Usuń
    3. I tak i nie :) Uwielbiam "The Last Kingdom"i "Dextera", ale nie znoszę idiotycznych, irytujących i nieśmiesznych "Przyjaciół", z których z kolei Ty lubisz, jeśli dobrze pamiętam. Może dlatego, że z reguły nie lubię sit-comów. Z seriali komediowych "Father Ted" jest moim ulubionym - tam jest poczucie humoru, które lubię. "Me Time", "Bullet Train" i "Człowieka z Toronto" nie widziałam, więc trudno mi się wypowiadać na ten temat. Raczej nie obejrzę, bo do tej pory nawet nie bardzo miałam czas oglądnąć jakiś świąteczny film, żeby jeszcze bardziej wprawić się w nastrój. Czekam na wolne od pracy, żeby zacząć nadrabiać straty.

      Usuń
  6. Kurcze, ja to nie jestem kinomanką. Mój syn i mąż zachwyca się nowym Avatarem, a dla mnie on tam jest bo jest :) noe ma znaczenia cze ja go obejrzę teraz już czy za piec lat. Dobrze, że jesteśmy różni bo inaczej byłoby nudno :)
    Ale dobrze że wspomniałaś o tej wyspie, której nie ma bo oczywiście miałam pytać gdzie tak ładnie jest i brać namiary :)
    Widoki faktycznie zacne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przypadku "Avatara" mam takie samo podejście jak Ty :) Jakoś tak nie czuję potrzeby, by go obejrzeć.
      O tak - filmowe pejzaże naprawdę robią wrażenie nawet na kimś takim jak ja, czyli osobie, która wielokrotnie widziała je na własne oczy. Wyspa Achill, a dokładniej Keem Bay, gdzie rozgrywa się wiele scen, jest bardzo popularna wśród turystów. Podobnie zresztą jak surowa i skalista wyspa Inishmore.

      Usuń
  7. Są takie filmy, których oglądania nie wyobrażam sobie inaczej jak tylko w kinie. Tam, gdzie jesteśmy malutcy przed ogromnym ekranem, wtopieni w nastrój, otaczający dźwięk i w to wszystko, co twórca chciał nam przekazać. Bo tworzył on swoje dzieło z myślą o kinie a nie o monitorku laptopa. Kino to dla mnie magia i nastrój. Nie wyobrażam sobie tygodnia przed spędzeniem tych dwóch pięknych godzin w kinowej sali, to dla mnie obowiązkowy reset. Na szczęście w moim mieście istnieje tzw. kino studyjne (to sieć kin w PL), zarządzane przez młodych pasjonatów, w którym odtwarzane są filmy, na jakie szkoda czasu multipleksom, często też połączone ze spotkaniami z twórcami. No i nie ma chrupania :)
    Jednym z takich filmów są "Duchy Inisherin" ("The Banshees of Inisherin"). To trzeba obejrzeć w kinie - choćby ze względu na obłędnie irlandzkie pejzaże, szum morza i wiatru dookoła głowy, zbliżenia twarzy w półmrokach i emocje bohaterów, które nie będą uchwytne na monitorze komputerka, a nawet 50-calowego TV.
    Dla mnie osobiście wartość dodana: znajome miejsca, które mam na swoich fotografiach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, pewne produkcje - zwłaszcza te wysokich lotów - aż proszą się o szeroki ekran. Ja niestety w minionych latach mocno zniechęciłam się do kina, więc to, co kiedyś było dla mnie niemal rytuałem (tanim i przyjemnym), teraz jest raczej sporadycznym wydarzeniem, na które niekoniecznie czekam z niecierpliwością. Nie pomaga fakt, że moje kino jest właśnie takim wspomnianym przez Ciebie multipleksem. Niektóre sale są jednak tak małe (28 miejsc tylko!), że telewizor mojego sąsiada jest większy niż ekran w takiej sali!

      A zatem jesteś pod tym względem szczęściarzem - dla mnie kino studyjne jest jak...yeti ;) Słyszałam, ale nigdy nie widziałam na oczy.

      Wyobraź sobie, że załapałam się na ostatni seans "Banshees..." w kinie, a na drugi dzień film ukazał się na Disney+! Oczywiście obejrzałam go ponownie jakiś czas później (na 42" ekranie telewizora), i choć nadal mi się podobał, to jednak na szerokim, kinowym ekranie prezentował się bardziej spektakularnie i robił piorunujące wrażenie :)

      Cieszę się, że udało Ci się go wreszcie obejrzeć :)

      Usuń
  8. Czy "Duchy Inisherin" to najpiękniejsza opowieść o przyjaźni w tegorocznych nominacjach oscarowych? Na pewno jej największym konkurentem jest "Blisko" Lukasa Dhonta. Ja mam ogromne dylematy na którą z tych opowieści postawić. Ta druga wbiła mnie w fotel, jest chyba bardziej uniwersalna, wzruszająca, nawet bardziej realistyczna. Duchy z kolei przepełnione są metaforami, które pozwalają na wiele różnych interpretacji tej opowieści. I w tym leży wartość tego obrazu.
    BTW: Nie spotkałem się z odniesieniem do irlandzkiej wojny domowej, bo ta widoczna jest w filmie w sposób dosłowny, a nie metaforyczny (więc odniesienia wprost nie pasowałyby do konwencji metaforycznej). Natomiast widzę nawiązania do sytuacji społecznej w Europie / świecie w ogóle oraz relacji międzyludzkich w społeczeństwach (starszy, mądrzejszy, rozważny vs. młodszy, głupszy, lekkoduch vs. żandarm, strażnik, sadysta vs. zrezygnowana, uciekająca, porzucająca vs. naiwny, prosty, poniżany vs. egoistyczna, ciekawska ... itd.) Jeśli dość refleksyjnie obejrzycie ten film, to przekonacie się, że każda z postaci, podkreślam KAŻDA (jest ich w sumie niewiele w tej hermetycznej społeczności) jest odrębna, inna od pozostałych i bardzo wyrazista. Jeśli weźmiemy dowolnego bohatera opowieści, to możemy metaforycznie przyporządkować jej jakiś stan społeczny, jakieś cechy charakterystyczne dla grupy społecznej lub sytuacji.
    Przy okazji: Polecam świetne recenzje filmowe w podcastach lub stacjach radiowych (np. Tomasza Raczka w niedzielnych audycjach Radia Nowy Świat (https://nowyswiat.online/). Ja traktuję je jako idealne wprowadzenie do filmu, który zamierzam obejrzeć, inny punkt widzenia lub ostrzeżenie, aby nie tracić czasu na jakiś film :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie zdecydowanie jest to najlepszy film, jaki udało mi się zobaczyć w minionym roku (muszę jednak uczciwie przyznać, że nie było ich sporo). Na piedestale postawiłabym też inną produkcję Martina McDonagh - "Three Billboards Outside Ebbing, Missouri". Ukazał się już w 2017 roku, ale dopiero niedawno go obejrzałam. Robi wrażenie!

      Nie wypowiem się natomiast na temat "Blisko", bo nie widziałam, brzmi jednak zachęcająco.

      Wojna domowa jest w tym filmie tylko lekko zarysowanym tłem, nie toczy się na pierwszym planie (taka informacja dla postronnych osób) - według niektórych osób zwaśnieni przyjaciele symbolizowali właśnie ją. Bo tak właśnie bywa na wojnach/w czasie konfliktów - zdarza się przecież, że brat występuje przeciwko bratu, syn przeciwko ojcu, przyjaciel przeciwko przyjacielowi, itd, itp. Nie mówię, że to zła interpretacja, nie mówię też że dobra. Bo czy jest jedna właściwa? Każdy ma prawo do swojej opinii. Mnie akurat nic takiego nie nasunęło się na myśl, miałam za to sporo innych konotacji, o których wspomniałam (teatr absurdu, Horacy...), ale też nie upieram się, że mój odbiór jest prawidłowy. Jest mój, ale czy zasadny? Tego nie wiem :)

      W "Duchach..." zdecydowanie wyraźny jest przekrój społeczeństwa. McDonagh w pigułce przedstawił główne postacie, które znaleźć można zapewne w wielu wioskach czy hermetycznych społecznościach odciętych od ogólnie pojętej cywilizacji. Jest wiejski głupek, jest romantyk, awanturnik, artysta, plotkara, człowiek zwyczajny i człowiek niespełniony, pragnący czegoś więcej...

      Fajnie, że podzieliłeś się swoimi spostrzeżeniami - zastanawiałam się, czy miałeś jakieś głębsze przemyślenia po seansie, i czy film - tak samo jak mnie - chodził Ci później po głowie :) Dzięki za komentarze :)

      Usuń
    2. Tak sobie teraz pomyślałam, że skoro ten film przypadł Ci do gustu, to jest szansa na to, że "Calvary" z Brendanem Gleesonem też mógłby Ci się spodobać. John McDonagh go wyreżyserował i też są w nim piękne irlandzkie pejzaże - to jednak tylko mały i przyjemny dodatek do ciekawej treści.

      Usuń
    3. Takie filmy, jak te o tematyce społecznej, których cała masa ukazała się w ostatnich miesiącach, to filmy które długo pozostają w głowie, o których można rozmawiać godzinami i na różne sposoby je interpretować. Na ogół też mają strukturę "otwartą", trochę jak utwory muzyczne, które można sobie przypasować do własnych doświadczeń, czy miejsca na Ziemi. Wczoraj oglądałem np. koreańską produkcję pt. "Podejrzana" - którą trzeba jeszcze ze dwa razy obejrzeć zanim połączy się historię w całość. Wcześniej "Aftersun" (tak przy okazji dni walki z depresją), po którym widzowie nie ruszają się z foteli jeszcze długo po ostatnim kadrze. Tak pewnie będzie i dziś na pokazie "Taty" - najnowszej produkcji polsko-ukraińskiej. "Duchy" też zapewne obejrzę jeszcze nie raz. Tak jak wspomniałem, mam to szczęście, że w moim mieście takie filmy wyświetlane są w ramach DKF, więc na ogół publiczność nie jest przypadkowa, a filmy opatrzone są wstępem, komentarzem, czasami dyskusją. Mam też to szczęście, że w biurze mam kilka osób "kinowych" z którymi zawsze następnego dnia długo rozmawiamy o tym, co zobaczyliśmy. Generalnie polecam wszystkim tutaj na forum przejrzenie tegorocznych nominacji. Jest tam naprawdę kilka wyjątkowych produkcji (czasy niestety sprzyjają).

      Usuń
    4. Cieszy mnie przede wszystkim to, że film znalazł nie tylko moje uznanie (tutaj zaskoczenia nie było), ale także szerszej publiki i krytyków.

      Już sobie robię "mentalną notatkę" - jeśli tylko nadarzy się okazja, to z ciekawością obejrzę te wspomniane przez Ciebie produkcje. Dzięki za te podszepty :) Ach, no i za wszystkie komentarze. To dopiero luty, a Ty już zamieściłeś więcej komentarzy, niż przez cały poprzedni rok ;) Jak nie Ty!

      Usuń