czwartek, 25 stycznia 2024

Rzeczywistość była gorsza od filmu Smarzowskiego - "Dziewczyny z Wołynia"


Takie niespodzianki to ja lubię!

O zaletach irlandzkiej biblioteki pisałam już wielokrotnie, i nadal będę się powtarzać niczym zepsuta płyta. Ciągle utrzymuję, że to najlepszy wynalazek ever. W głębi serca bowiem gorąco popieram idę szkockiego filantropa, Andrew Carnegiego, który znaczną część swojej fortuny przeznaczył na biblioteki. Carnegie uważał, że najlepszą formą pomocy bliźniemu jest umożliwienie mu dostępu do zdobywania wiedzy. I choć nasze realia dzieli niemal dwieście lat, pewne rzeczy nie uległy w tym czasie zmianie. Wiedza nadal jest w cenie, i nadal jest bezcenna. Niewyedukowanym ludziom z reguły gorzej się żyje, za to łatwiej nimi się manipuluje, co nasze "elity" oczywiście z lubowaniem czynią.

Niedawno jednak całkiem przypadkowo odkryłam jeszcze jeden plus mojej biblioteki. Otóż w czasie korzystania z niej przez Internet, można podejrzeć, co inni użytkownicy wypożyczają, a co za tym idzie, zainspirować się bądź nie. A wszystko to dzięki niepozornej opcji "inni wypożyczyli też", która widnieje sobie na dole strony pod przeglądanymi pozycjami. 


Nie pamiętam już, jakiej książce się przyglądałam, kiedy kątem oka dostrzegłam "Dziewczyny z Wołynia", którą jakiś (ewidentnie polski) użytkownik wcześniej ode mnie wypożyczył. A ponieważ, jak na przykładną ekspatriantkę przystało, byłam spragniona kontaktu z moim ukochanym rodzimym językiem, od razu zainteresowała mnie ta pozycja. Miałam chwilowy przesyt anglojęzycznej literatury.

Zamówiłam w ciemno, zapomniałam, aż ją w końcu dostałam. I już raczej nie zapomnę.

W moje ręce trafiła pięknie wydana książka, w twardej oprawie, przyjemnej okładce, i tylko może nieco niefortunnym tytule, który przez złą sławę "Dziewczyn z Dubaju" po prostu źle mi się kojarzy. 


Od razu zatem wyjaśnijmy, że "Dziewczyny z Wołynia" znajdują się na przeciwległym biegunie do tych z Dubaju. Te pierwsze bowiem są niekwestionowanymi bohaterkami, te drugie - co tu dużo mówić - antybohaterkami. Głupio mi, że w ogóle wspominam o nich w tym samym zdaniu.

A dlaczego w ogóle wspominam o tej niełatwej i - zapewne też niewygodnej dla wielu ludzi - książce? Bo widzę potrzebę pamiętania, bo sama mam wśród bliskich osobę, która pamięta te straszne czasy, bo już wystarczająco długo odmawiano udzielania głosu członkom Stowarzyszenia Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu. Nade wszystko dlatego, że wolę stać po stronie pokrzywdzonych, nie krzywdzących. 


 

Tych ludzi skrzywdzono w wieloraki sposób. Wielokrotnie byli też ignorowani (w tym przez polskie władze) i uciszani. Przewodniczący Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej, Wołodymyr Wjatrowycz, osobiście wygrażał, że wszystkie polskie miejsca pamięci zostaną zdelegalizowane na Ukrainie, a krzyże zdemontowane. Oj tam, oj tam, o co to całe halo? Było, minęło. Nic takiego się przecież nie stało. 


Podczas gdy wołyniakom odbiera się głos, w tej samej Ukrainie nadal powiewają czarno-czerwone sztandary i rośnie w siłę kult Stepana Bandery, przywódcy ukraińskich nacjonalistów, którzy dokonali barbarzyńskiego ludobójstwa na polskiej ludności. 

Kult ludzi, którzy skalpowali, wydłubywali oczy, obcinali języki, ręce, nogi, patroszyli, bestialsko mordowali ciężarne i dzieci, palili żywcem. I mieli z tego niebywałą frajdę. Za to żadnych skrupułów, by dokonać masakry w kościele, albo w Wigilię wpaść do swoich sąsiadów, urżnąć ojcu głowę, rzucić ją na stół, i nakazać pozostałym członkom rodziny kontynuować wieczerzę. Tylko po to, by nasycić swoje chore pragnienia, a w efekcie zabić ich wszystkich. Jedno po drugim. Koniecznie tak, żeby inni widzieli. Byli przecież tylko znienawidzonymi Lachami. Należało ich zatem wytępić niczym karaluchy. 


Nieważne przecież, że w czasie wojny, jak przyznali sami Ukraińcy, "Rusin Rusinowi tak nie pomagał, jak pomagał mu Polak". Prości, a wręcz prostaccy, ukraińscy chłopi dali się omamić utopijnej wizji własnego państwa, a może nawet bardziej żądzy przejęcia lepszego gospodarstwa swoich sąsiadów. W nagrodę dostali od bolszewików kolektywizację rolnictwa, która doprowadziła do klęski głodu, załamania produkcji rolnej i znacznego obniżenia stopy życiowej społeczeństwa. Karma?

Tematyka książki jest trudna, muszę jednak przyznać, że same historie (bo to zbiór kilku opowieści Polek, które przeżyły banderowski pogrom) czyta się łatwo i zadziwiająco lekko, a co więcej - chce więcej. Liczne fotografie tylko dodają uroku. Przypominało mi to oglądanie rodzinnego albumu z ukochaną babcią i słuchanie jej zamierzchłych opowieści z dzieciństwa. 


Co więcej, można dopatrzeć się w tych reportażach optymistycznej nutki. Każda z tych kobiet wykazała się ogromnym hartem ducha i wolą przeżycia nie mniejszą od tej, jaką zademonstrował Jean-Baptiste Grenouille z powieści Patricka Sϋskinda. Po tych tragicznych i traumatycznych wydarzeniach, jakie zgotowali im oprawcy, dziewczyny z Wołynia doszły do wniosku, że nie ma takiej przeciwności losu, której człowiek nie byłby w stanie pokonać. Bo co może złamać kobietę, która przeżyła wołyńską rzeź, dwie rany postrzałowe, dwa bombardowania i ostatnie namaszczenie? Ta kobieta była już w piekle, i z niego wróciła. 


Jednak ani ona, ani inne bohaterki książki Anny Herbich nie powróciły z niego po zemstę. Ani one, ani ja nie nawołują do nienawiści. Każdej z nich chodzi o prawdę. O pamięć. O prawo głosu.

Czy to tak wiele?

Nie wybielajmy więc historii tam, gdzie jest ona zabarwiona krwią naszych rodaków. I nie powtarzajmy bezmyślnie za Ukraińcami "sława Ukrajini!" (chwała Ukrainie), bo dla wielu wymordowanych Polaków były to ostatnie słowa jakie usłyszeli.

I tak po ludzku pamiętajmy, bo ten, kto nie pamięta przeszłości, skazany jest na jej powtórne przeżycie.

Z radością odkryłam, że autorka ma w swoim dorobku publikacyjnym także kilka innych książek historycznych z serii "Dziewczyny z..." - z przyjemnością się z nimi zapoznam.


sobota, 20 stycznia 2024

Wszystko, co dobre, szybko się kończy

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Po niemal trzytygodniowym styczniowym, jakże zaskakującym, Costa del Sol przyszedł pierwszy porządny deszcz w tym nowym roku. I tak jak jeszcze do niedawna można było odnieść wrażenie, że wiosna stoi już u progu i nieśmiało puka do drzwi (dziś widziałam pierwszego kwitnącego żonkila!), tak ten sobotni styczniowy wieczór można z powodzeniem pomylić z listopadowym albo nawet grudniowym. A grudzień mieliśmy paskudny w minionym roku. Było mokro jak w kanałach i ciemno jak w Hadesie. Tylko wizja Bożego Narodzenia go ratowała. Oczywiście nie spadł ani jeden płatek śniegu, bo po co komu białe święta? Jeszcze by się nam w głowach poprzewracało!

Śnieg, znany w szerszych kręgach jako "to białe gówno", nawiedził Irlandię dopiero niedawno, i wielką krzywdę mi uczynił, bo pojawił się w złych stronach wyspy, przez co mogłam sobie na niego popatrzeć tęsknym wzrokiem jedynie przez szklany ekran telewizora. Ktoś ewidentnie popełnił poważny błąd w obliczeniach i zamówił za małą ilość, bo wystarczyło go jedynie na przyprószenie zachodnich krańców Zielonej Wyspy, przez co znów pożałowałam, że tam nie mieszkam.

Z zainteresowaniem obserwowałam w pracy, jak zmienia się aura, a nad wyspą gromadzą się ciemne chmury. Dziś bowiem mamy w niemal całym kraju drugi stopień zagrożenia meteorologicznego, jako że sztorm Isha dziarsko toruje sobie drogę.

Nie jest to dobry wieczór do socjalizowania się na mieście. Psa szkoda by było wystawić za drzwi, dlatego moje koty smacznie śpią, zupełnie nieświadome, że wylosowały zwycięski kuponik na loterii.

Siedzę w domu, za oknem hula wiatr, z głośników sączy się melancholijna i subtelna muzyka Cigarettes After Sex, a łagodny i marzycielski głos Grega Gonzalesa rozpływa się w eterze niczym aksamitna czekolada Lindora, miękko przy tym otulając, i porywając w świat fantazji. Bez protestu poddaję się temu muzycznemu eskapizmowi. 

Dreszcze przebiegają mi po plecach, mimo że grzejniki niedawno przestały grzać. Sama nie wiem, czy to z powodu aury za oknem, mokrych włosów przyklejonych do pleców, czy muzyki. Z każdą minutą jednak mój relaks się pogłębia. Cel zatem osiągnięty.

Tak musi smakować weekendowa szklaneczka whiskey.

Albo wspomniany papieros po.

Zbieram siły na luty. 

Łatwo nie będzie. 


środa, 10 stycznia 2024

Youghal: efekt motyla w wydaniu irlandzko-amerykańskim


Życie w latach 50. XX wieku nie rozpieszczało mieszkańców Youghal, małego portowego miasta na południu Irlandii. Stopień bezrobocia zniechęcał, za to emigracja bardzo kusiła. Sytuacja jednak nie była tu tak dramatyczna jak w śródlądowych miasteczkach. W porównaniu z nimi Youghal miało swoją tłustą gęś znoszącą złote jajka - nadmorskie położenie. Długie kilometry złotego piasku na trzech pobliskich plażach. 


Poratunkiem niewątpliwie był przemysł tekstylny. W 1947 roku lokalny biznesmen, William Dwyer,  założył tu fabrykę włókienniczą, a kilka lat później kolejną, kiedy ta pierwsza okazała się sukcesem. Dzięki temu zatrudnienie znalazło 250 osób, co w połączeniu z setkami miejsc pracy stworzonymi nieco później przez manufakturę dywanów, Youghal Carpets, sprawiło, że miasto nabrało wiatru w żagle. 


Jakiś czas później córka Williama, Doreen, poślubi niewykształconego pracownika jednej z fabryk ojca, Richarda Lorda, który z  kolei przekształci rodzinny biznes w prawdziwe imperium włókiennicze, dające zatrudnienie ponad 2500 pracowników w całej Irlandii. Nade wszystko jednak Richard zadośćuczyni swojemu nazwisku - będzie żył jak lord i zarabiał miliony funtów dzięki swojej pracowitości i przedsiębiorczości. Umrze w wieku 93 lat jako spełniony biznesman, maż i ojciec ośmiorga dzieci. Ale jako że to nie jest indywidualna historia Richarda, lecz mieszkańców Youghal, wróćmy do samego miasta.


Najlepsze bowiem dopiero nadchodziło.


Sto lat wcześniej, po drugiej stronie Atlantyku, pewien amerykański pisarz o imieniu Herman zawzięcie pracował nad swoją morską powieścią przygodową. Powieścią, która nie tylko obiegnie cały świat, ale zrewolucjonizuje życie tej irlandzkiej społeczności. On sam jednak nigdy się o tym nie dowie. Nie doświadczy też sławy i uznania wynikających z popularności powieści, która zabrała mu półtora roku życia i ukazała się w 1851 roku w postaci "Moby Dicka". Umrze bowiem 40 lat później pewnego wrześniowego poranka.


W 1954 roku, sto trzy lata po debiucie "Moby Dicka", założyciele studia filmowego "Warner Bros", przedsiębiorczy bracia Warner (a tak naprawdę polscy Żydzi, których rodzice, Benjamin Wonsal i Pearl Eichelbaum, wyemigrowali z podwarszawskiej wioski Krasnosielc do Kanady, a następnie USA, gdzie zmienili nazwisko na Warner) doszli do wniosku, że mają problem. 


Musiało to wyglądać mniej więcej tak:

Warner Bros: Huston, mamy problem! Chcemy zekranizować "Moby Dicka", ale nie mamy odpowiedniego planu filmowego!

Akcja powieści Hermana Melville'a (przynajmniej ta na lądzie) toczy się w dziewiętnastowiecznym amerykańskim centrum wielorybnictwa - New Bedford w stanie Massachusetts. Problem w tym, że New Bedford przeszło dość intensywne zmiany i nie do końca przypominało siebie sprzed stu lat.

Huston (na modłę komunistycznego "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie"): Taki problem to nie problem! Dajcie mi kasę, a lokalizacja się znajdzie!

Warner Bros: Deal! Umowa stoi! Masz tu czek na milion dolców. Rób to, co najlepiej potrafisz. 

 

Huston, a właściwie John Marcellus Huston, był wówczas popularnym i cenionym amerykańskim reżyserem, scenarzystą i aktorem. Wydawał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wiele z jego filmów poruszało niewygodną i skomplikowaną tematykę religii, kolonializmu czy psychologii. "Moby Dick" ze swoimi ukrytymi biblijnymi odniesieniami i filozoficznymi rozkminami był dla wielu zakręcony jak ruski termos. Kto mógł sobie z nim lepiej poradzić, jeśli właśnie nie John Huston?  


Huston podumał, aż wreszcie entuzjastycznie krzyknął niczym Archimedes: Eureka! Tfu, znaczy się Éire! Ireland! Chcecie zapyziałą wersję New Bedford? To ją dostaniecie! 


Irlandia jako lokalizacja do nowego filmu braci Warner wydała się idealna z kilku powodów. Huston miał w Youghal dobrego znajomego, dziennikarza Clauda Cockburna, a kto ma wtyki, ten ma prąd. Ponadto, Youghal ze swoją nadmorską lokalizacją i relatywnie dziewiczą (tak, wiem, albo jest się dziewicą, albo się nią nie jest) przyrodą było jak ta balzakowska Kuzynka Bietka. Uboższe niż jego amerykański krewniak, nieco zacofane i staromodne. Idealne do zobrazowania dziewiętnastowiecznej morskiej osady. 


Nawet nie trzeba było się specjalnie wysilać: latarenka, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej przed ukazaniem się "Moby Dicka", woda, morze jak okiem sięgnąć, urokliwe nabrzeże, a w nim rybacy ze swoimi długimi siwymi włosami i brodami. Niczym prosto wyjęci z kart dziewiętnastowiecznej morskiej powieści.  


Huston przybył tu z wielkiego świata, ale Irlandia daleka była od takiego wizerunku. Pod wieloma względami nadal była sto lat za Murzynami. Doskonale zobrazowała to towarzyska wizyta reżysera, kiedy pewnego dnia odwiedził swojego irlandzkiego przyjaciela, Clauda, w jego sfatygowanym domu. Siedzieli sobie w pokoju: każdy ze szklaneczką whiskey w dłoni i... miską na wodę, bo przez dziurawy dach deszcz kapał im na głowy. 


W lutym 1954 roku lokalny pracownik budowlany, Michael Murray, akurat odnawiał domy przy nabrzeżu, kiedy nieopodal niego zatrzymał się duży samochód, z którego wysiadło następnie kilku dobrze ubranych mężczyzn. Na szczęście Michaela nie była to czarna wołga. 


Przybysze zaczęli się przechadzać i intensywnie rozglądać po nabrzeżu. Pasowali tu jak wół do karety, toteż Michael od razu zwrócił na nich swoją uwagę. Od słowa do słowa, załatwił sobie niezłą fuchę. Tajemniczy mężczyźni zdradzili mu bowiem, że latem będą tu kręcić film, a jego pomoc w stworzeniu scenografii byłaby mile widziana.


Dał im swój numer telefonu, a o niecodziennym spotkaniu poinformował swoich kolegów. Wyśmiali go, nikt mu nie uwierzył. 


Kilka miesięcy później już nikt się nie śmiał. To właśnie Michael przyczynił się do wybudowania atrapowych domów, odmalowania tych już istniejących i wzniesienia słupów telekomunikacyjnych, które miały później imitować ożaglowanie rejowe wielkich żaglowców. Bo tak naprawdę statków było w porcie tyle, co kot napłakał.  Jednym z czterech prawdziwych żaglowców był filmowy "Pequod" - statek kapitana Ahaba polującego na tytułowego Moby Dicka, białego kaszalota, który odgryzł mu nogę. 


Michael nie był jedynym szczęśliwcem. Oprócz niego zatrudnienie dostało wielu innych robotników. Jako że wieści o filmie rozniosły się z prędkością światła, to tak naprawdę całe miasto skorzystało na tym niecodziennym przedsięwzięciu. Do Youghal codziennie pielgrzymowali spragnieni sensacji turyści. Trudno było im się dziwić. Życie w XX-wiecznej Irlandii dalekie było od blichtru i fajerwerków. Wielu ludzi nadal marzyło o Ameryce. Tymczasem Ameryka przyjechała do nich.


Ponadto, w głównej roli w "Moby Dicku" występował sam Gregory Peck. Brad Pitt ówczesnych czasów, na widok którego niejednej irlandzkiej piękności miękły kolana. Rosaleen, jedna z lokalnych Irlandek była tak bardzo zdeterminowana, by choć przez chwilę znaleźć się u jego boku, że nie zawahała się przed wyrafinowanym podstępem. Jako że wszystkie konwencjonalne próby uzyskania podpisu jej bożyszcza były do tej pory nieudane, któregoś dnia spróbowała tych niekonwencjonalnych. W czasie filmowania pewnej sceny niespodziewanie podpłynęła do Pecka i głośno zawołała: "czy mogę dostać twój autograf?", co z kolei wywołało salwę śmiechu u widowni na nabrzeżu, i wstrzymało nagrywanie filmu. 


Wielu mieszkańców, małych i dużych, przeżyło swoje pięć minut sławy, kiedy występowało w roli statystów. A Huston grosza nie szczędził. Miał przecież do dyspozycji milion dolarów. Dorośli dostawali £2 za dzień, a dzieci 15 szylingów brytyjskich, co było dobrym wynagrodzeniem jak na ówczesne realia. 


W pobliskim barze Paddy'ego Linehana znajdowała się "siedziba główna" ekipy filmowej. To tu codziennie zbierali się na poranne narady i wieczorny relaks. A przy tym wypijali morze porto. Za udostępnienie kwatery płacili Paddy'emu £5 za tydzień. To tutaj też Huston wypatrzył urodziwą rudowłosą Irlandkę, która pracowała w barze. Była mu potrzebna do odegrania sceny pożegnalnej, w której czule żegna się ze swoim marynarzem. Scena wymagała ośmiu powtórzeń (pocałunków) i kosztowała Hustona £8. Dla niego było to nic, dla młodej Irlandki - mała "fortuna". Paddy płacił jej bowiem nieco ponad jednego funta za tydzień pracy. Wraz ze wspomnianym pocałunkiem dziewczyna zasmakowała "sławy" i lepszego życia. Doszła do wniosku, że marnuje się w swojej pracy, w związku z czym porzuciła ją i wyjechała do Hollywood. 


Jak głosi łacińska sentencja - natura abhorret vacuum. Przyroda nie znosi pustki, toteż na jej miejsce przyjechali inni. Jedni zatrzymali się na chwilę, inni zostali nieco dłużej, by ogrzać się w blasku "sławy". Miasto nadal przyciągało tłumy turystów z odległych zakątków świata. Miejscowi zaś witali ich z szeroko otwartymi ramionami. I z właściwą dla Irlandczyków swadą i humorem traktowali ich z szacunkiem, ale też nie przepuszczali okazji do żartów i śmiechu tam, gdzie się one pojawiały. Zatem pewnemu Irlandczykowi udało się wmówić amerykańskiej turystce, że ma do czynienia z Richardem Basheartem, jednym z aktorów występujących w "Moby Dicku". Kiedy kobieta poprosiła go o autograf, ten obrócił się skonfundowany do Paddy'ego i spytał: "jak się pisze Basheart???" 


Niektórzy statyści niemal cały czas paradowali w filmowych kostiumach, z niechęcią je ściągając. Za to z dużą chęcią opowiadali o samym filmie, zapewne czerpiąc z tego dumę i radość. I tak pewien Irlandczyk dostał od włoskiego turysty 10000 lirów napiwku. Banknot o takim nominale zdecydowanie zadziałał na jego wyobraźnię, niestety ku jego rozczarowaniu okazało się, że ma on wartość nieco ponad jednego funta brytyjskiego. 


 

W tym roku minie 70. rocznica nakręcenia "Moby Dicka", a pamięć o tym wydarzeniu nadal nie słabnie. Ponad trzy lata temu na nabrzeżu Youghal pojawiła się rzeźba wykonana z irlandzkiego wapienia - przedstawia kapitana Ahaba z harpunem. Kosztowała 35000€, co już samo w sobie udowadnia, jak bardzo poważnie miejscowi podchodzą do tematu. W ich oczach to rentowna inwestycja i przydatne narzędzie do marketingu. 


Pomimo wielu zawirowań losu, upadku przemysłu tekstylnego i fabryk, które niegdyś były dumą Williama Dwyera i Richarda Lorda, lokal Paddy'ego w Youghal nadal istnieje i ma się dobrze. Pełen jest pamiątek po tym wydarzeniu. Niewątpliwie swoją zasługę miała w tym żona Paddy'ego, Maureen. Bo choć to jego imię i nazwisko widniały na szyldzie, to właśnie ona wpadła na pomysł, by przechrzcić pub na Moby Dick's, co po raz kolejny udowodniło, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wielka kobieta.  


 

czwartek, 4 stycznia 2024

Nowy rok, stara ja

Tyle słońca w całym mieście... Dwa razy przecierałam oczy ze zdziwienia, kiedy zobaczyłam długoterminową prognozę pogody na styczeń - całe jedenaście dni słońca! Plus ten dzisiejszy, kiedy to wręcz powiało wiosną. A musicie wiedzieć, że słońca to my tu prawie w ogóle nie oglądaliśmy na oczy w ostatnich tygodniach. Można by pomyśleć, że żyjemy na Svalbardzie, nie zaś na Zielonej Wyspie.

Od samego rana intensywnie świeci słońce, ptaki rozśpiewały się na dobre, a ja z tego wszystkiego zaszalałam i rozwiesiłam pościel w ogródku. Też iście wiosenną, bo w kwiatki. Generalnie to od dłuższego czasu moja bieliźniarka jest mocno ujednolicona, lub nudna - jak kto woli. Królują w niej zestawy śnieżnobiałej pościeli, bo taką lubię najbardziej, i taka wydaje mi się klasyczna i ponadczasowa. Oczywiście bardzo lubię kolory, ale nie przepadam za zbytnią pstrokacizną. Z pstrokacizny to ja chyba najbardziej lubię łaciate zwierzęta.

Jako że zawsze są wyjątki od reguły, to ostatnio buszując w sieci, natrafiłam na kolorowy komplet pościeli, który od razu wpadł mi w oko, i który idealnie pasowałby do mojej sypialni. Nie zastanawiałam się zbytnio, bo akurat był na wyprzedaży w bardzo korzystnej cenie. No i dzisiaj rano pan kurier dostarczył mi go do domu. Nie łudzę się, że posłuży mi przez najbliższe 10 lat, bo to tylko 180 TC (thread count), a im większa gęstość splotu, tym lepsza jakość.

Niecałe dwa lata temu zafundowałam sobie taką o gęstości 1000 TC i mówię Wam, jakość jest niesamowita! Jeśli nie ma się porównania, to nie wie się też, co się traci. Oczywiście im większa gęstość splotu, tym wyższa cena, i ta moja też kosztowała sporo, ale jako że płaciłam za nią kartą podarunkową, którą dostałam z pracy pod choinkę, to nie było mi żal wydanych pieniędzy. Nie od dziś wiadomo, że najlepiej wydaje się cudzą kasę.

Nie łudzę się też, że ta pościel mi wyschnie na świeżym powietrzu, bo choć świeci słońce, to temperatury są nadal relatywnie niskie i nie osiągają nawet dwucyfrowego pułapu. Jednak co świeże powietrze, to świeże powietrze. Suszarka bębnowa to genialny wynalazek, zwłaszcza zimą, jednak staram się jej używać jak najrzadziej, bo mam ją w kuchni i... strasznie pyli. A ja jestem leniwa i nie chce mi się później ścierać kurzu z kuchennych frontów.

A właśnie, w czasie zmieniania pościeli po raz pierwszy użyłam mojego bezprzewodowego dysona do odkurzenia materaca i jego pokrowca. No cóż, jakby to powiedzieć? Dołączyłam do klubu osób, których życie już nigdy nie będzie takie samo. Bo oczywiście byłam pewna, że moje łóżko jest "nieskazitelne" - przecież zmieniam pościel regularnie i codziennie myję się przed snem! Tymczasem przezroczysty pojemnik odkurzacza bezlitośnie objawia prawdę. Jak śpiewał niezapomniany Chester Bennington w mojej ukochanej piosence "One More Light": "just 'cause you can't see it, it doesn't mean it isn't there".

Sweterki świąteczne też już się suszą, a więc sezon świąteczny oficjalnie uznaję za zamknięty. Widziałam na IG sporo filmików, na których choinki rozbierano już w dniu św. Szczepana, ale to dla mnie zdecydowanie za wcześnie. Zresztą, szybko okazywało się, że robiły to osoby, które udekorowały dom i ubrały choinkę już w październiku, a nawet wrześniu! Ja tam nie jestem żadnym choinkowym guru, co najwyżej ch***wym, ale to gruba przesada.

Wiele radości przyniosły mi te żywe choinki i wszystkie inne dekoracje bożonarodzeniowe, ale jednak święta już minęły, a teraz dodatkowo z tym intensywnym słońcem i szóstym stycznia tuż za rogiem wydają się być nie na miejscu. Święto Trzech Króli, zwane tu także "Little Christmas", czyli Małym Bożym Narodzeniem, wyznacza w Irlandii koniec świątecznego okresu. To jest właśnie ten dzień, w którym znikają z domów wszystkie ozdoby i choinki. I choć według przesądów nie powinno się rozbierać choinki przed Objawieniem Pańskim, bo przynosi to pecha, to jednak już dziś się za to zabrałam. Po pierwsze - nie jestem przesądna, a po drugie - szósty stycznia to sobota, a ja jeszcze nie zdecydowałam, czy będę pracować tego dnia czy jednak nie. Jeśli będę, to - jak zwykle - po robocie będę się jedynie nadawać na plan filmowy Apokalipsy Zombie, a nie na duże domowe porządki.

Jako ciekawostkę dla moich zagranicznych czytelników dodam, że szósty stycznia znany jest tu także jako Women's Christmas, co można przetłumaczyć jako Boże Narodzenie Kobiet. Według irlandzkiej tradycji był to dzień, w którym kobiety mogły bez żadnych konsekwencji zrzucić swoje okowy i mieć wychodne. Po długich i żmudnych dniach niewolniczej pracy w kuchni, z jaką wiązały się święta (skąd my to znamy?), wreszcie mogły spotkać się z innymi kobietami (w domu albo na mieście), aby w dobrym towarzystwie wypić herbatkę (bądź wino), zjeść ciastko i odpocząć od całego tego świątecznego zgiełku. Mężczyźni zaś mieli je tego dnia zastępować w ich "kobiecych obowiązkach". Nie wiem dokładnie, w jakim stopniu nadal praktykuje się tę tradycje, bo jednak czasy dość mocno się zmieniły i coraz więcej kobiet nie pozwala sprowadzać się do roli służącej.

Co jeszcze? Tyle szumu związanego z sylwestrem i nadejściem 2024 roku, a wszystko to na nic - nowy rok jest uderzająco podobny do starego, żadnych wielkich zmian nie odnotowałam w swoim środowisku. Tradycyjnie też zbojkotowałam 31 grudnia, choć przyznam, że tym razem z nieco mniejszym żalem żegnałam stary rok. Powiedzmy, że nie zostanie moim ulubionym. Jak na krnąbrnego osobnika przystało, musiał mi jeszcze na koniec powygrażać pięścią, podstawić świnię tu i ówdzie, ale ostatecznie poszedł sobie w siną dal. Nowy rok - stara ja. Oby tylko okazał się znacznie lepszy od poprzedniego!