Życie w latach 50. XX wieku nie rozpieszczało mieszkańców Youghal, małego portowego miasta na południu Irlandii. Stopień bezrobocia zniechęcał, za to emigracja bardzo kusiła. Sytuacja jednak nie była tu tak dramatyczna jak w śródlądowych miasteczkach. W porównaniu z nimi Youghal miało swoją tłustą gęś znoszącą złote jajka - nadmorskie położenie. Długie kilometry złotego piasku na trzech pobliskich plażach.
Poratunkiem niewątpliwie był przemysł tekstylny. W 1947 roku lokalny biznesmen, William Dwyer, założył tu fabrykę włókienniczą, a kilka lat później kolejną, kiedy ta pierwsza okazała się sukcesem. Dzięki temu zatrudnienie znalazło 250 osób, co w połączeniu z setkami miejsc pracy stworzonymi nieco później przez manufakturę dywanów, Youghal Carpets, sprawiło, że miasto nabrało wiatru w żagle.
Jakiś czas później córka Williama, Doreen, poślubi niewykształconego pracownika jednej z fabryk ojca, Richarda Lorda, który z kolei przekształci rodzinny biznes w prawdziwe imperium włókiennicze, dające zatrudnienie ponad 2500 pracowników w całej Irlandii. Nade wszystko jednak Richard zadośćuczyni swojemu nazwisku - będzie żył jak lord i zarabiał miliony funtów dzięki swojej pracowitości i przedsiębiorczości. Umrze w wieku 93 lat jako spełniony biznesman, maż i ojciec ośmiorga dzieci. Ale jako że to nie jest indywidualna historia Richarda, lecz mieszkańców Youghal, wróćmy do samego miasta.
Najlepsze bowiem dopiero nadchodziło.
Sto lat wcześniej, po drugiej stronie Atlantyku, pewien amerykański pisarz o imieniu Herman zawzięcie pracował nad swoją morską powieścią przygodową. Powieścią, która nie tylko obiegnie cały świat, ale zrewolucjonizuje życie tej irlandzkiej społeczności. On sam jednak nigdy się o tym nie dowie. Nie doświadczy też sławy i uznania wynikających z popularności powieści, która zabrała mu półtora roku życia i ukazała się w 1851 roku w postaci "Moby Dicka". Umrze bowiem 40 lat później pewnego wrześniowego poranka.
W 1954 roku, sto trzy lata po debiucie "Moby Dicka", założyciele studia filmowego "Warner Bros", przedsiębiorczy bracia Warner (a tak naprawdę polscy Żydzi, których rodzice, Benjamin Wonsal i Pearl Eichelbaum, wyemigrowali z podwarszawskiej wioski Krasnosielc do Kanady, a następnie USA, gdzie zmienili nazwisko na Warner) doszli do wniosku, że mają problem.
Musiało to wyglądać mniej więcej tak:
Warner Bros: Huston, mamy problem! Chcemy zekranizować "Moby Dicka", ale nie mamy odpowiedniego planu filmowego!
Akcja powieści Hermana Melville'a (przynajmniej ta na lądzie) toczy się w dziewiętnastowiecznym amerykańskim centrum wielorybnictwa - New Bedford w stanie Massachusetts. Problem w tym, że New Bedford przeszło dość intensywne zmiany i nie do końca przypominało siebie sprzed stu lat.
Huston (na modłę komunistycznego "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie"): Taki problem to nie problem! Dajcie mi kasę, a lokalizacja się znajdzie!
Warner Bros: Deal! Umowa stoi! Masz tu czek na milion dolców. Rób to, co najlepiej potrafisz.
Huston, a właściwie John Marcellus Huston, był wówczas popularnym i cenionym amerykańskim reżyserem, scenarzystą i aktorem. Wydawał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wiele z jego filmów poruszało niewygodną i skomplikowaną tematykę religii, kolonializmu czy psychologii. "Moby Dick" ze swoimi ukrytymi biblijnymi odniesieniami i filozoficznymi rozkminami był dla wielu zakręcony jak ruski termos. Kto mógł sobie z nim lepiej poradzić, jeśli właśnie nie John Huston?
Huston podumał, aż wreszcie entuzjastycznie krzyknął niczym Archimedes: Eureka! Tfu, znaczy się Éire! Ireland! Chcecie zapyziałą wersję New Bedford? To ją dostaniecie!
Irlandia jako lokalizacja do nowego filmu braci Warner wydała się idealna z kilku powodów. Huston miał w Youghal dobrego znajomego, dziennikarza Clauda Cockburna, a kto ma wtyki, ten ma prąd. Ponadto, Youghal ze swoją nadmorską lokalizacją i relatywnie dziewiczą (tak, wiem, albo jest się dziewicą, albo się nią nie jest) przyrodą było jak ta balzakowska Kuzynka Bietka. Uboższe niż jego amerykański krewniak, nieco zacofane i staromodne. Idealne do zobrazowania dziewiętnastowiecznej morskiej osady.
Nawet nie trzeba było się specjalnie wysilać: latarenka, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej przed ukazaniem się "Moby Dicka", woda, morze jak okiem sięgnąć, urokliwe nabrzeże, a w nim rybacy ze swoimi długimi siwymi włosami i brodami. Niczym prosto wyjęci z kart dziewiętnastowiecznej morskiej powieści.
Huston przybył tu z wielkiego świata, ale Irlandia daleka była od takiego wizerunku. Pod wieloma względami nadal była sto lat za Murzynami. Doskonale zobrazowała to towarzyska wizyta reżysera, kiedy pewnego dnia odwiedził swojego irlandzkiego przyjaciela, Clauda, w jego sfatygowanym domu. Siedzieli sobie w pokoju: każdy ze szklaneczką whiskey w dłoni i... miską na wodę, bo przez dziurawy dach deszcz kapał im na głowy.
W lutym 1954 roku lokalny pracownik budowlany, Michael Murray, akurat odnawiał domy przy nabrzeżu, kiedy nieopodal niego zatrzymał się duży samochód, z którego wysiadło następnie kilku dobrze ubranych mężczyzn. Na szczęście Michaela nie była to czarna wołga.
Przybysze zaczęli się przechadzać i intensywnie rozglądać po nabrzeżu. Pasowali tu jak wół do karety, toteż Michael od razu zwrócił na nich swoją uwagę. Od słowa do słowa, załatwił sobie niezłą fuchę. Tajemniczy mężczyźni zdradzili mu bowiem, że latem będą tu kręcić film, a jego pomoc w stworzeniu scenografii byłaby mile widziana.
Dał im swój numer telefonu, a o niecodziennym spotkaniu poinformował swoich kolegów. Wyśmiali go, nikt mu nie uwierzył.
Kilka miesięcy później już nikt się nie śmiał. To właśnie Michael przyczynił się do wybudowania atrapowych domów, odmalowania tych już istniejących i wzniesienia słupów telekomunikacyjnych, które miały później imitować ożaglowanie rejowe wielkich żaglowców. Bo tak naprawdę statków było w porcie tyle, co kot napłakał. Jednym z czterech prawdziwych żaglowców był filmowy "Pequod" - statek kapitana Ahaba polującego na tytułowego Moby Dicka, białego kaszalota, który odgryzł mu nogę.
Michael nie był jedynym szczęśliwcem. Oprócz niego zatrudnienie dostało wielu innych robotników. Jako że wieści o filmie rozniosły się z prędkością światła, to tak naprawdę całe miasto skorzystało na tym niecodziennym przedsięwzięciu. Do Youghal codziennie pielgrzymowali spragnieni sensacji turyści. Trudno było im się dziwić. Życie w XX-wiecznej Irlandii dalekie było od blichtru i fajerwerków. Wielu ludzi nadal marzyło o Ameryce. Tymczasem Ameryka przyjechała do nich.
Ponadto, w głównej roli w "Moby Dicku" występował sam Gregory Peck. Brad Pitt ówczesnych czasów, na widok którego niejednej irlandzkiej piękności miękły kolana. Rosaleen, jedna z lokalnych Irlandek była tak bardzo zdeterminowana, by choć przez chwilę znaleźć się u jego boku, że nie zawahała się przed wyrafinowanym podstępem. Jako że wszystkie konwencjonalne próby uzyskania podpisu jej bożyszcza były do tej pory nieudane, któregoś dnia spróbowała tych niekonwencjonalnych. W czasie filmowania pewnej sceny niespodziewanie podpłynęła do Pecka i głośno zawołała: "czy mogę dostać twój autograf?", co z kolei wywołało salwę śmiechu u widowni na nabrzeżu, i wstrzymało nagrywanie filmu.
Wielu mieszkańców, małych i dużych, przeżyło swoje pięć minut sławy, kiedy występowało w roli statystów. A Huston grosza nie szczędził. Miał przecież do dyspozycji milion dolarów. Dorośli dostawali £2 za dzień, a dzieci 15 szylingów brytyjskich, co było dobrym wynagrodzeniem jak na ówczesne realia.
W pobliskim barze Paddy'ego Linehana znajdowała się "siedziba główna" ekipy filmowej. To tu codziennie zbierali się na poranne narady i wieczorny relaks. A przy tym wypijali morze porto. Za udostępnienie kwatery płacili Paddy'emu £5 za tydzień. To tutaj też Huston wypatrzył urodziwą rudowłosą Irlandkę, która pracowała w barze. Była mu potrzebna do odegrania sceny pożegnalnej, w której czule żegna się ze swoim marynarzem. Scena wymagała ośmiu powtórzeń (pocałunków) i kosztowała Hustona £8. Dla niego było to nic, dla młodej Irlandki - mała "fortuna". Paddy płacił jej bowiem nieco ponad jednego funta za tydzień pracy. Wraz ze wspomnianym pocałunkiem dziewczyna zasmakowała "sławy" i lepszego życia. Doszła do wniosku, że marnuje się w swojej pracy, w związku z czym porzuciła ją i wyjechała do Hollywood.
Jak głosi łacińska sentencja - natura abhorret vacuum. Przyroda nie znosi pustki, toteż na jej miejsce przyjechali inni. Jedni zatrzymali się na chwilę, inni zostali nieco dłużej, by ogrzać się w blasku "sławy". Miasto nadal przyciągało tłumy turystów z odległych zakątków świata. Miejscowi zaś witali ich z szeroko otwartymi ramionami. I z właściwą dla Irlandczyków swadą i humorem traktowali ich z szacunkiem, ale też nie przepuszczali okazji do żartów i śmiechu tam, gdzie się one pojawiały. Zatem pewnemu Irlandczykowi udało się wmówić amerykańskiej turystce, że ma do czynienia z Richardem Basheartem, jednym z aktorów występujących w "Moby Dicku". Kiedy kobieta poprosiła go o autograf, ten obrócił się skonfundowany do Paddy'ego i spytał: "jak się pisze Basheart???"
Niektórzy statyści niemal cały czas paradowali w filmowych kostiumach, z niechęcią je ściągając. Za to z dużą chęcią opowiadali o samym filmie, zapewne czerpiąc z tego dumę i radość. I tak pewien Irlandczyk dostał od włoskiego turysty 10000 lirów napiwku. Banknot o takim nominale zdecydowanie zadziałał na jego wyobraźnię, niestety ku jego rozczarowaniu okazało się, że ma on wartość nieco ponad jednego funta brytyjskiego.
W tym roku minie 70. rocznica nakręcenia "Moby Dicka", a pamięć o tym wydarzeniu nadal nie słabnie. Ponad trzy lata temu na nabrzeżu Youghal pojawiła się rzeźba wykonana z irlandzkiego wapienia - przedstawia kapitana Ahaba z harpunem. Kosztowała 35000€, co już samo w sobie udowadnia, jak bardzo poważnie miejscowi podchodzą do tematu. W ich oczach to rentowna inwestycja i przydatne narzędzie do marketingu.
Pomimo wielu zawirowań losu, upadku przemysłu tekstylnego i fabryk, które niegdyś były dumą Williama Dwyera i Richarda Lorda, lokal Paddy'ego w Youghal nadal istnieje i ma się dobrze. Pełen jest pamiątek po tym wydarzeniu. Niewątpliwie swoją zasługę miała w tym żona Paddy'ego, Maureen. Bo choć to jego imię i nazwisko widniały na szyldzie, to właśnie ona wpadła na pomysł, by przechrzcić pub na Moby Dick's, co po raz kolejny udowodniło, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wielka kobieta.
Dzień dobry Taito w ten mroźny u mnie poranek :) mróz w dalszym ciągu daje popalić i nie nie widać oznak ocieplenia....Swietny wpis i fascynująca opowieść o Youghal, miejscu o bogatej historii, które przetrwało dzięki filmowemu przedsięwzięciu "Moby Dick". To pokazuje, jak jedno wydarzenie może odmienić losy społeczności...
OdpowiedzUsuńHej, Aniu, uszy do góry, z każdym dniem bliżej wiosny, będziesz mieć w końcu swoje upragnione ciepełko ;)
UsuńTo prawda, dlatego właśnie w tytule wspomniałam o efekcie motyla. Kto by przypuszczał, że tak się sprawy potoczą?
Brzmi jak historia imperium manufaktury włókienniczej Łodzi. ^_^
OdpowiedzUsuńPróbowałam przeczytać "Moby Dicka". Sama powieść jest pięknie napisana, ale liczne wstawki na temat wielorybów były tak męczące i nudne, a przemyślenia dot. wiary, nie miały nic wspólnego z prawdą, że w końcu odłożyłam powieść na półkę, niczego na dzień dzisiejszy z niej nie pamiętając.
Tekst napisałaś rewelacyjnie, świetnie by się nadawał na przewodnik.
W Łodzi to ja chyba tylko przejazdem byłam, nie jestem zbytnio zaznajomiona z jej historią.
UsuńNie jest to najłatwiejsza powieść, coś tam jednak zapamiętałaś ;)
Dziękuję, bardzo mi miło. Podoba mi się ten wpis, pisanie go było przyjemnością, bo sama historia jest arcyciekawa, mam jednak wrażenie, że posty takie jak ten nie cieszą się popularnością wśród czytelników, co zresztą widać po komentarzach. Chyba po prostu łatwiej komentuje się domowe posty, a także wpisy o wszystkim i o niczym. Tym bardziej doceniam Twój komentarz :)
Łódź była miastem fabrykantów, prosperowało u nas włókiennictwo właśnie. Dzięki znamienitym nazwiskom, w Łodzi przybywało pięknych pałaców i rezydencji budowanych przez biznesmenów czasów Rzeckiego.
UsuńNp. ten pałac -> https://mieszkamwlodzi.blogspot.com/2023/11/paac-izraela-poznanskiego.html
Piękne tereny stawowe po innym fabrykancie -> https://mieszkamwlodzi.blogspot.com/2022/11/czarne-abedzie-na-wosciach-ludwika.html
Kolejny pałac -> https://mieszkamwlodzi.blogspot.com/2022/04/willa-leona-allarta.html
itd.
Tak, zaśmieca mi pamięć. ;]
Ludziom nie chce się czytać, przejrzą Twoje zdjęcia, pochwalą za nie i tyle. Albo nawet nie przejrzą bo za dużo. Mam to samo u siebie na blogach. Mam świadomość, że takie posty piszę dla siebie.
Wiesz, takie tam podstawowe rzeczy jak lokalizacja, i że to miasto przemysłowe, ośrodek włókiennictwa, to ja wiem, ale niewiele ponad to :) Nie jest to umiłowany przeze mnie rodzaj architektury, posty jednak przeczytałam, dzięki za linki :)
UsuńPozostaje cieszyć się myślą, że piszemy dla ekskluzywnego grona, reszta niech traci, sami sobie winni :)
🤣Dobre nastawienie! 😉
Usuńbyłam, czytałam ale czarna Wołga mnie tak rozbawiła, że nie skomentowałam. Fajna i ciekawa historia pokazująca, że często w filmach kręcą sceny zupełnie nie tam gdzie "niby" toczy się akcja a nawet nie koniecznie we właściwym kraju.
OdpowiedzUsuńNo nie wiem, nie wiem, gdyby się koło Ciebie zatrzymała, to raczej nie byłoby Ci do śmiechu ;)
UsuńJeśli Cię to rozbawiło, to w takim układzie w pełni Cię usprawiedliwiam i wybaczam, wszak śmiech to zdrowie, a tego nigdy za wiele :)
Oj tak, bardzo to powszechne. Jedna z moich ulubionych komedii, "Waking Ned" jest o Irlandczykach, obsada filmu też w dużej mierze irlandzka, krajobrazy do złudzenia lokalne, a jednak film powstał zupełnie gdzie indziej, na Wyspie Man. Zapewne wiele osób uwierzyło, że oglądało pejzaże z Zielonej Wyspy :)
ale wiesz, że tego już wiele osób nie rozumie ? to zdradza nasz wiek :D taka już przykładowo moja siostra młodsza ode mnie o 5 lat tego nie zna :)
UsuńNo w sumie to tak nie powinno być moim zdaniem. Rozumiem oddanie miejsca, klimatu atmosfery. Czasem po latach jakiś region tak się zmienił że już nie przypomina siebie sprzed lat i jak jest np. film historyczny to już się tam nie nakręci ale to jednak nie fajne. Bo oglądasz i myślisz sobie o jak tam jest ładnie malowniczo może by polecieć i zobaczyć a tu ... dupa. To nie to miejsce i nie ten kraj nawet.
Teraz mi się przypomniało, że krąży po necie kilka fake zdjęć z Santorini. Takie z basenami gdzie ludzie siedzą i kaskadami woda spływa do basenów niżej i jeszcze niżej. I ludzie się jarają o jakie super SPA pojedziemy tam. A to jest przeróbka i czegoś takiego w ogóle na całej wyspie nie ma.
Nie zastanawiałam się głębiej nad tym, wydawało mi się to raczej powszechną wiedzą, ale Gen Z może faktycznie nie kojarzyć.
UsuńCzyżbym była młodsza od Twojej siostry?
Dlatego właśnie trzeba robić research, zamiast lecieć w ciemno i wszystko bezmyślnie łykać jak pelikan ;) (jeśli są tu jakieś pelikany, to... bez obrazy dla Was, to nic osobistego)
nie wiem :) ale zdradzę Ci, że siostra w tym roku skończy 42 ;)
UsuńNiesamowite :) Cóż, jak to czasem życie się fajnie potoczy, tak niespodziewanie, tak zaskakująco sprawi, że losy i zdarzenia, jedno po drugim, zmienia bieg rzeczy, zmienia całe miasta. Niestety Moby Dicka nie czytałam ani nie widziałam. Nie wiem czy to się zmieni, nie jestem do końca pewna czy mimo swej okazałości jest to historia dla mnie. Nowe odświeżenia filmu, nie mają na filmowych portalach wysokich ocen... wiec może kiedyś zapoznam sie blizej z tematem, ale jeszcze nie teraz :)
OdpowiedzUsuńHistoria ciekawa, wpis wspaniały, naprawdę przeczytałam z ogromnym zaciekawieniem :) Pozdrawiam serdecznie!
Zgadzam się z Twoimi słowami, Klaudio, historia jest niesamowita, dlatego właśnie koniecznie chciałam ją Wam tutaj przedstawić :) "Moby Dick" do najprzyjemniejszych i najłatwiejszych lektur nie należy. Widziałam ostatnio film "In the Heart of the Sea" (dostępny na Amazon), który ponoć stanowił inspirację dla autora "Moby Dicka", całkiem zjadliwa produkcja :) Domyślam się, że masz teraz inne rzeczy na głowie. Trzymam za Ciebie kciuki i myślę o Tobie ciepło :)
UsuńKiedyś, hen w zamierzchłej przeszłości, kiedy ostatnie dinozaury biegały po ziemi, przejechałem przez Youghal wracając z nieudanej wyprawy na Mizen Head. Źle zaplanowałem czas a noclegów wtedy nie planowałem. Dotarłem raptem do Kinsale. Tak więc istnieje prawdopodobieństwo, że zajadę tam ponownie, a dzięki informacjom od Ciebie, zatrzymam się tam na dłużej niż tylko na tankowanie.
OdpowiedzUsuń"Ziemia obiecana". Ten film możesz obejrzeć, jeśli zaciekawiły Cię informacje od Jael na temat łódzkiej historii włókiennictwa.
Pięknie opisana historia, niewielkiego w sumie, miasteczka. Wiem, powtarzam się z tymi pochwałami, ale to Twoja wina, bo nie zamierzasz popełnić jakiegoś "bylejakiego" wpisu, aby można było czepić się czegoś jak rzep psiego ogona.
Ha, ha, ha! To mnie Polly ubawiła. Toż o czarnej wołdze, to Wy mogłyście od rodziców posłuchać, jako opowieści z ich młodości. :D
nie heheszkuj Zielaku bo nie wiesz ile wiosen sobie liczę ;) a tylko powiem Ci, żem od Taity jest starsza :) więc nie wiadomo jak to z tą Wołgą było ;)
UsuńA tak serio to nasze pokolenie raczej jest ostatnim które kojarzy co to było i o co chodziło późniejsze raczej już nie wiedzą.
Ano, nie wiem. Masz rację. :) Może i dobrze, że młodsze pokolenia nie wiedzą. To nie była najfajniejsza miejska legenda. Ale ludzie lubią wymyślać sobie takie strachy. Podobno jakaś jej wariacja krążyła po Polsce na przełomie wieków, tylko auto zmieniło się na BMW.
UsuńDrogi Zielaku, spadłeś mi z nieba z tymi dzisiejszymi komentarzami! Niech Ci Bóg wynagrodzi w dzieciach ;) Albo w czym tam tylko chcesz. Nawet nie wiesz, jak zbawienny wpływ na mnie miały. Ogromnie też doceniam Twoje miłe słowa, choć niestety mam wrażenie, że szkoda mojego czasu na pisanie takich postów, bo oprócz Ciebie doceni je może jeszcze jedna albo dwie inteligentne i ambitne osoby, które lubią poszerzać swoją wiedzę. Ludzie wolą czytać o bzdetach. Smutne, ale prawdziwe.
UsuńOch, nawet nie wiesz z jaką wielką chęcią ponownie wybrałabym się na Mizen Head. To było jedno z moich pierwszych irlandzkich "odkryć" i na zawsze pozostanie w moim sercu :) Gorąco Ci życzę, aby drugie podejście zakończyło się powodzeniem i wspaniałymi przeżyciami. Piękne strony wyspy...
Jak będziesz w Youghal, to koniecznie zajrzyj do tego pubu, Moby Dick's, nawet w ciągu dnia. Byłam onieśmielona ciepłym przyjęciem! Warto też zajrzeć do The Quays i Clancy's. Każdy z nich oferował pozytywne doświadczenia, mam nadzieję, że nic się tam nie zmieniło od mojego pobytu.
Mam w planach publikację wpisu o Kinsale, bo to niesamowicie barwne i ciekawe miasto, ale czy mi się to uda w najbliższym stuleciu, tego już nie jestem taka pewna.
Raz jeszcze gorące podziękowania za poświęcony czas i zabranie głosu :) Bardzo to doceniam, a pochwał nigdy za dużo. Raczej nie grozi mi obrośnięcie w piórka, więc śmiało ;) Dajesz motywację do pisania. Przynajmniej wiem, że ktoś to czyta, i zamiast marudzić, że długo, czerpie z tego przyjemność :)
Hedonizm rządzi! Przyjemności z przeczytanego tekstu nikt nam nie odbierze. A o Kinsale już kiedyś u Ciebie czytałem. Może nie o samym miasteczku, ale o Forcie Karola na pewno.
UsuńA nagrodzony zostałem chyba na wyrost, bo (odpukać) dzieci mnie się udały. ;)
Taki mam zamiar. Obecnie nie mam już oporów, by tego typu wycieczki planować z noclegiem czy dwoma po drodze.
Ale żeby mieć przyjemność, to najpierw trzeba go przeczytać, a wielu odpadnie w przedbiegach, bo wystraszy się długości (a mówią, że rozmiar nie ma znaczenia!).
UsuńAle mi teraz zaimponowałeś! Że też pamiętasz takie rzeczy! To tylko pokazuje, jak wiernym czytelnikiem jesteś. Zdecydowanie masz rację, było o Forcie Karola, ale tym razem chciałabym skupić się na samym mieście, nie zabytku. Poza tym, to było tak dawno temu, że jestem pewna, iż poza Tobą NIKT już tego nie pamięta. Trust me :)
I słusznie, noclegi są urokliwą częścią takich wyjazdów, dzięki nim można wolniej chłonąć atmosferę, trzeba mieć tylko więcej wolnego i trochę grosza w kieszeni ;)
Więcej wiary, droga Taito. Człowieki czytają. Może nie wszystkie, ale jednak. ;) Nie wiem, czy masz jakiś podgląd ilości wyświetleń, ale jeśli tak to pewnie połowa, albo i więcej, to odsłony moje i Polly w wyścigu o podium. :D
UsuńA w pozostałych przypadkach w grę może wchodzić nieśmiałość do komentowania. Nie każdy ma twoją "lekkość pióra" a w związku z tym, nie chce przaśnym komentarzem psuć pięknego posta.
Zgoda, mnie by się przydało więcej wiary w ludzi, ale Tobie z kolei więcej wiary w siebie :) Obawiam się, że mierzysz innych czytelników swoją miarką i niepotrzebnie krygujesz się przed zostawianiem śladu po sobie. Ja z kolei obstawiam, że większość nie komentuje z powodu "tumiwisizmu", "braku czasu" i sympatii do autora/jego "twórczości", a dopiero gdzieś na samym końcu - nieśmiałości. Czasami też chciałoby się coś napisać, ale nie bardzo wiadomo co, bo na przykład poruszono trudny temat. Zresztą, ilu ludzi, tyle powodów.
UsuńAle historia.
OdpowiedzUsuńNo nie? ;) Wielkie dzięki za wszystkie komentarze, Jula :) Dobrego tygodnia Ci życzę.
Usuń