niedziela, 29 lipca 2018

Beaumaris - z wizytą w mieście, które koniecznie chciało uchodzić za większe



W poprzednim wpisie skupiłam się wyłącznie na imponującym zamku króla Edwarda I w Beaumaris, dziś dla odmiany chciałabym Wam pokazać samo miasto. 



Zdarza się niekiedy, że interesujące nas zabytki i obiekty turystyczne znajdują się w niezbyt ciekawym miejscu, które na dodatek zamieszkuje niesympatyczna społeczność. Do dziś doskonale pamiętam stwierdzenie pewnej lekarki, kiedy nasza rozmowa zeszła na temat jej podróży po Turcji - "Kraj piękny, ale ludzie tragiczni". Czy powiem tak kiedyś o Walii? Szczerze wątpię. 



Dla przypomnienia: Beaumaris znajduje się w Północnej Walii, na Wyspie Anglesey i ma stosunkowo niewielkie rozmiary i małą liczbę mieszkańców. Przez to jednak, że jest bardzo popularne wśród turystów, udaje mu się sprawiać wrażenie bardzo prężnego miasteczka. Tutaj sięgnę po nieco brzydkie porównanie: jest jak te mikroskopijne psy, które poprzez głośne szczekanie rekompensują sobie brak imponujących gabarytów, próbując jednocześnie wyglądać na ważniejsze i potężniejsze. 



Ze spisu powszechnego przeprowadzonego tutaj siedem lat temu, wynika, że Beaumaris zabrakło kilkudziesięciu duszyczek do osiągnięcia okrągłych dwóch tysięcy mieszkańców. Nie jest to zatem żadna metropolia, ale kiedy po raz pierwszy tutaj trafiłam, byłam święcie przekonana, że mam do czynienia z całkiem sporym miastem. 




Trochę musieliśmy się napracować, by znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Nie było jeszcze południa, a życie w mieście tętniło. Parking przy marinie pękałby w szwach, gdyby tylko je miał, a ulice i stoliki w restauracjach dalekie były od opustoszałych. Dziś śmiem twierdzić, że to był tylko sztuczny tłum wykreowany głównie przez turystów, co z kolei sprawia, że zastanawiam się nad tym, jak wygląda to miejsce jesienią i czy nadal ma wtedy nieco napuszony wygląd typowy dla kurortów typu szwajcarskie Montreux, do którego przybyliśmy kiedyś, by "złożyć hołd" Freddiemu Mercury. 



Beaumaris jest właśnie takie, jak opisuje je pierwszy człon jego nazwy. Jest "beau", czyli piękne. To piękno nie sprowadza się jednak tylko i wyłącznie do korzystnej lokalizacji. To suma wszystkiego - uroku morza, gór w oddali, średniowiecznego zamku, najstarszego budynku w stylu Tudorów, ale także tych nowszych, pieczołowicie wypielęgnowanych i klimatycznych. Jest to nawet zasługa tego różnorodnego tłumu na ulicach, gdzie obok elegantki w czerwonych szpilkach, z "Evą" Louisa Vuitton, przewieszoną przez jej granatową bluzkę z baskinką, idzie swobodnie ubrana turystka lub mieszkanka miasta, która akurat wyskoczyła na małe zakupy do warzywniaka na rogu.



Zresztą sami popatrzcie i oceńcie.  













niedziela, 22 lipca 2018

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Beaumaris. Z motyką na słońce



Ostatni z walijskich zamków genialnego architekta francuskiego pochodzenia, Jamesa z Saint George, był dla mnie tym pierwszym. To właśnie od niego rozpoczęłam zapoznawanie się ze słynnymi zamkami króla Edwarda I wchodzącymi w skład jego "żelaznego pierścienia". 




Chodzą słuchy, że Beaumaris, ten łabędzi śpiew francuskiego architekta, był jego najdoskonalszym dziełem. Ostatnim, a co za tym idzie, ulepszonym, wypieszczonym i mocno dopracowanym. Bo widzisz, 10 kwietnia 1295 roku król Edward I Długonogi, pieszczotliwie zwany także "Młotem na Szkotów" [to właśnie przeciwko niemu walczył bohater narodowy Szkocji - William Wallace, którego zapewne znasz jako "Bravehearta"] dał swojemu wybitnemu architektowi nie tylko sakiewkę z zawrotną zawartością 60 szylingów [małej fortuny jak na ówczesne czasy],  ale przede wszystkim ogromne pole do popisu. Dosłownie i w przenośni. No, powiedzmy. 




"Pole" było płaskie niczym chłopięca klatka piersiowa i znajdowało się na wschodnim krańcu uroczej walijskiej wyspy Anglesey. Był tylko jeden mały, maluteńki problem - Długonogiego już ktoś uprzedził. Teren był już zabudowany. Co prawda nie był to zamek, tylko zwykłe miasteczko Llanfaes - nic, z czym król nie mógłby sobie poradzić. Przecież on był w stanie góry przenosić! Zatem przeniesienie mieszkańców Llanfaes w inne strony okazało się dla niego tym, czym dla Pudziana musi być podrzucenie dwulitrowej butelki wody. I w takich okolicznościach zaczęło się rodzić "dziecko" francuskiego architekta, zamek Beaumaris, którego nazwa ma pochodzić od "pięknych mokradeł" bądź też "pięknych mórz". 





Jakaż to musiała być ulga dla Jamesa, jakież pole do popisu - wreszcie płaski, naleśnikowaty teren: zero upierdliwych pagórków i złośliwych klifów, zero nierównych nawierzchni. Jakaż miła odmiana na przykład po zamku Harlech wybudowanym kilkanaście lat wcześniej. Nic tylko zacierać ręce i brać się do roboty. 




James zainspirował się zatem swoją wcześniejszą mistrzowską robotą i stworzył najdoskonalszy ze swoich zamków. Tu nawet prozaiczny wychodek nie był zwykłą toaletą, lecz Hiltonem wśród latryn: innowacyjnym, "klimatyzowanym", z drzwiczkami dla osłonięcia intymnych części ciała i zachowania prywatności. Gdyby James dożył naszych czasów, dostałby za swoje - trzydzieści dwa! - zamkowe wychodki certyfikat ze znakiem Q i uścisk dłoni prezesa. 




Te 60 szylingów otrzymane przez Jamesa w kwietniu 1295 roku, to był tylko początek wydatków. Kolejne miesiące przyniosły kolejne wydatki i wkrótce król Edward I stał się uboższy o kwotę, która w naszych realiach wyniosłaby około czterech milionów funtów. Rekordowa suma wydana w rekordowo krótkim czasie. Nic zatem dziwnego, że wkrótce królewski skarbiec opustoszał, bo Długonogi zwyczajnie wyprztykał się z kasy. 




Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że pomimo fortuny wydanej na zamek, pomimo 3 500 robotników pracujących przy twierdzy w szczytowej fazie budowy i 35 lat prac nad zamkiem, Beaumaris nie został ukończony. Intensywna faza konstrukcji trwała tylko trzy lata, bo na tyle pozwoliły fundusze. Żadna z wież ani żadna z bram wjazdowych nie osiągnęły zaplanowanej wysokości. Wprawne oko jest w stanie dostrzec tutaj horyzontalną linię, stanowiącą granicę między pierwszą a drugą fazą budowy. Ambitny plan Edwarda I okazał się zbyt ambitny. Ale to i tak wystarczyło, by zamek trafił na listę UNESCO. 




Niedokończony, a mimo to imponujący i piękny. Godny zachwytu nad geniuszem Jamesa, tego militarnego architekta specjalnie sprowadzonego tu z kontynentu, który nie bał się myśleć nieszablonowo i sięgać po nowe rozwiązania jak na przykład ukośne, spiralne rusztowania potrzebne do wybudowania wież. A tych w zamku Beaumaris nie brakuje. 




Szesnaście flankowanych wież stanowi nie tylko estetyczny element tej symetrycznej warowni, lecz przede wszystkim było częścią zabójczego systemu obronnego. Sam tylko mur zewnętrzny zawierał jakieś 300 pozycji strzeleckich dla łuczników, a oprócz tego były przecież inne, tradycyjne zabezpieczenia przed atakiem: opuszczane wrota, trebusze, mordercze dziury...  Żeby dostać się na dziedziniec Beaumaris trzeba było pokonać szereg trudności na tym ekstremalnym torze przeszkód. To był taki średniowieczny odpowiednik naszego "Wipeouta". Najeźdźca nie mógł stracić czujności ani na minutę, bo to mogło skończyć się stratą życia.  




Wierz mi, tutaj pomyślano o wszystkim. Dlatego zamek był w posiadaniu własnego doku, do którego to spokojnie mogły przybywać statki z zaopatrzeniem. Był w tym celu nawet specjalny otwór w murze umożliwiający sprawny transport i rozładunek towaru bezpośrednio na terenie zamku.  




Wszystko mi się tu podobało. Ten pierwszy zachwyt, który dopadł mnie zaraz po opuszczeniu auta, które to swoją drogą zostawiliśmy na parkingu  na... trawie, naprzeciwko zamku, pozostał ze mną do samego końca. Powiedziałabym nawet, że stopniowo wzrastał. Nie sposób było nie zachwycić się tym kasztanowcem rosnącym tuż przy bramie wejściowej, zamkiem przeglądającym się w spokojnych wodach fosy, imponującymi widokami Snowdonii rozpościerającymi się ze szczytu murów obronnych, a nawet najzwyklejszym, ale jakże sielskim widokiem krów wygrzewających się w słońcu i pasących na intensywnie zielonych pastwiskach. Bajka, mówię Ci, to była bajka. 







środa, 11 lipca 2018

Inferno

Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł mojego dzisiejszego wpisu, nie będzie o powieści Dana Browna, lecz o historii z życia wziętej, w której trup będzie się gęsto ścielił, a bohaterom będzie się palił grunt pod nogami.
Dobra, przyznaję, trochę mnie poniosło. Wszystkich tych, którzy - w obawie o ich słabe serducho - właśnie skierowali kursor myszki ku iksowi w prawym górnym rogu, nawołuję, by się opamiętali i wrócili.
Gdybym musiała jednym słowem podsumować wydarzenia z ostatnich kilku tygodni, które miały miejsce na Zielonej Wyspie, użyłabym dokładnie tego słowa. Inferno. Piekło.
Ale "po kolei" - jak mawiali Indianie, podkładając dynamit pod tory.
Choć od momentu narodzin bliżej mi było do złotowłosego i błękitnookiego cherubinka o minie niewiniątka, to jednak kolejne lata dobitnie pokazały, że serce to może mam anielskie, ale charakterek już diabelski. Domyślałam się zatem, że prędzej czy później trafię do piekła. Nie sądziłam jednak, że nastąpi to jeszcze za życia!
Tak sobie teraz myślę, że w zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, bo 2018 od samego początku zapowiadał się jako ROK DZIWÓW. Tutaj od razu coś sobie wyjaśnijmy. O kuriozum mówię, a nie o wielkich przedstawicielkach najstarszego zawodu świata.
Po zimie stulecia, kiedy to śnieg zalegał grubymi czapami jeszcze w marcu, co poskutkowało między innymi tym, że pomimo moich szczerych chęci, przez kilka dni nie mogłam dotrzeć do pracy, bo tak się składało, że akurat nie miałam pod ręką czołga ani monster trucka, nastało lato stulecia. A wraz z nim okres SUSZY. Wiem, co sobie teraz myślicie: "susza w Irlandii? Toż to oksymoron!" Ale uwierzcie mi, takich dziwów to ja tu jeszcze nie widziałam, a miałam przyjemność mieszkać tu przez minione 12 lat.
Nie wiem, czy przez cały czerwiec padało u nas choć z pięć razy. W lipcu nie uświadczyliśmy ani jednej małej kropelki z nieba. Za to grzało tak niemiłosiernie, że dzieci w szkole mdlały z duchoty i wycieńczenia, asfalt topił się na drogach, suche krzewy i drzewa płonęły jak zapałki [co dziwić nie może, wszak sama na własne oczy widziałam - nieskażonego myślą o zagrożeniu pożarowym - wieśniaka, który rzuca peta na wysuszone pobocze koło chodnika i nawet nie zadaje sobie trudu, by go zdeptać...], a trawniki powoli, ale systematycznie przemieniały się w gustownie wysuszone siano, by wreszcie osiągnąć dojrzałe stadium sawanny w porze suchej. To ostatnie - pomijając już ewidentny brak walorów estetycznych - ma nawet zaletę, bo wreszcie, WRESZCIE, zamilkły kosiarki, które w normalnych warunkach tłumnie wyjeżdżałyby na światło dzienne. W obecnej sytuacji poważnie rozważam sprzedaż mojej kosiarki albo ewentualną wymianę na snopowiązałkę.  
Oczywiście skłamałabym, gdybym stwierdziła, że fala gorąca, która się przetoczyła przez kraj, nie miała żadnych plusów. Weźmy na przykład takie pranie. Zanim powiesiłam na sznurku ostatni mokry element odzieży, ten pierwszy już był wysuszony i gotowy do ściągnięcia.
Przyjemnie było grillować w ogródku, jadać posiłki i pić kawę na świeżym powietrzu, opierając jednocześnie plecy o nagrzany od słońca mur, który jakże wdzięcznie oddawał gromadzone przez cały dzień ciepło. Szybko uczyniliśmy z tego nasz letni rytuał, a ja równie szybko polubiłam ten czas beztroski.
Tegoroczne lato ma dla mnie zapach grilla i smak najlepszych lodów ever - "ninety-nine'ów", którymi Połówek często mnie rozpieszczał, kupując je w drodze z pracy do domu.
I wszystko byłoby fajnie, bo w ostatnich dniach temperatury nieco spadły i zamiast upiornych trzydziestu paru stopni mieliśmy przyjemne i znośne ciepło, gdyby nie to, że nadal trzeba przestrzegać zakazu korzystania z węży ogrodowych, jako, że rezerwy wody w całym kraju zostały mocno nadwyrężone.
Gorące lato zdecydowanie odbiło się czkawką irlandzkim farmerom, narażając wielu z nich na spore straty. Nie dalej jak dziś czytałam artykuł o hodowcy truskawek, którego susza i żar tropików naraziły na ogromne szkody finansowe. Okazało się, że owoce oszalały i zaczęły dojrzewać szybciej, niż powinny, nie osiągając przy tym pożądanych rozmiarów. Ktoś, kto dysponuje ogromnymi połaciami ziemi, zwyczajnie nie jest w stanie nadążyć ze zbiorami, mimo że jego pracownicy zasuwają niczym małe motorki. Przy okazji dowiedziałam się, że mam niebezpiecznie dużo wspólnego z truskawkami, które jak się okazuje, odmawiają współpracy w upałach, i  tak jak ja uwielbiają temperatury rzędu 18-19 stopni. To z kolei skłoniło mnie do refleksji, czy człowiek aby na pewno pochodzi od małpy [toby tłumaczyło mój małpi rozumek...], czy może od... truskawki?! I know, crazy...
Tymczasem zaś dobiega kolejny dzień suszy, a z zapowiadanych na dziś opadów deszczu nic nie wyszło. Następnym razem, jak będę mieć ochotę sprawdzić prognozę pogody, powróżę sobie z fusów. Efekt będzie pewnie ten sam.