W poprzednim
wpisie skupiłam się wyłącznie na imponującym zamku króla Edwarda I w Beaumaris,
dziś dla odmiany chciałabym Wam pokazać samo miasto.
Zdarza się
niekiedy, że interesujące nas zabytki i obiekty turystyczne znajdują się w
niezbyt ciekawym miejscu, które na dodatek zamieszkuje niesympatyczna
społeczność. Do dziś doskonale pamiętam stwierdzenie pewnej lekarki, kiedy
nasza rozmowa zeszła na temat jej podróży po Turcji - "Kraj piękny, ale
ludzie tragiczni". Czy powiem tak kiedyś o Walii? Szczerze wątpię.
Dla przypomnienia: Beaumaris znajduje się w Północnej Walii, na Wyspie Anglesey i ma stosunkowo niewielkie rozmiary i małą liczbę mieszkańców. Przez to jednak, że jest bardzo popularne wśród turystów, udaje mu się sprawiać wrażenie bardzo prężnego miasteczka. Tutaj sięgnę po nieco brzydkie porównanie: jest jak te mikroskopijne psy, które poprzez głośne szczekanie rekompensują sobie brak imponujących gabarytów, próbując jednocześnie wyglądać na ważniejsze i potężniejsze.
Ze
spisu powszechnego przeprowadzonego tutaj siedem lat temu, wynika, że Beaumaris
zabrakło kilkudziesięciu duszyczek do osiągnięcia okrągłych dwóch tysięcy
mieszkańców. Nie jest to zatem żadna metropolia, ale kiedy po raz pierwszy
tutaj trafiłam, byłam święcie przekonana, że mam do czynienia z całkiem sporym
miastem.
Trochę
musieliśmy się napracować, by znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Nie
było jeszcze południa, a życie w mieście tętniło. Parking przy marinie pękałby
w szwach, gdyby tylko je miał, a ulice i stoliki w restauracjach dalekie były
od opustoszałych. Dziś śmiem twierdzić, że to był tylko sztuczny tłum
wykreowany głównie przez turystów, co z kolei sprawia, że zastanawiam się nad
tym, jak wygląda to miejsce jesienią i czy nadal ma wtedy nieco napuszony wygląd
typowy dla kurortów typu szwajcarskie Montreux, do którego przybyliśmy kiedyś,
by "złożyć hołd" Freddiemu Mercury.
Beaumaris
jest właśnie takie, jak opisuje je pierwszy człon jego nazwy. Jest
"beau", czyli piękne. To piękno nie sprowadza się jednak tylko i
wyłącznie do korzystnej lokalizacji. To suma wszystkiego - uroku morza, gór w
oddali, średniowiecznego zamku, najstarszego budynku w stylu Tudorów, ale także
tych nowszych, pieczołowicie wypielęgnowanych i klimatycznych. Jest to nawet
zasługa tego różnorodnego tłumu na ulicach, gdzie obok elegantki w czerwonych
szpilkach, z "Evą" Louisa Vuitton, przewieszoną przez jej granatową
bluzkę z baskinką, idzie swobodnie ubrana turystka lub mieszkanka miasta, która
akurat wyskoczyła na małe zakupy do warzywniaka na rogu.