niedziela, 23 marca 2014

Jazda bez trzymanki na wieczorze kawalerskim - pseudorecenzja "The Stag"

Przeklęte, szatańskie reklamy w kinach. To zło w czystej postaci. Gdyby nie one, żyłabym sobie w błogosławionym spokoju w myśl mądrości: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”.

Idzie sobie niewinny człowiek do kina z zamiarem obejrzenia danego filmu, a wychodzi z niego przemieniony w rozkapryszonego dzieciaka, który koniecznie chce mieć to, co właśnie zobaczył w telewizji.

Poszłam na „Non-Stop” myśląc sobie, że następnym razem pojawię się tu dopiero na „Calvary”. Tymczasem zaś po standardowym faszerowaniu widza zapowiedziami innych filmów, zapragnęłam nagle obejrzeć także „The Stag” i „300: Rise of an Empire” mimo że z reguły omijam fantasy dość szerokim łukiem. Ale ta Eva Green… Jakież ona ma oczyska! Hypnotajzing – jakby to powiedziała Dżoana Krupa. Zauroczyła mnie nimi niemalże tak samo jak Jennifer Connelly. Nie wnikam, gdzie u tych pań znajduje się tajemniczy punkt G, ale nie mniej enigmatyczne „to coś” zdecydowanie przejawia się w oczach.


Ale do rzeczy, kobieto! Otóż chwilę wcześniej wspomniany przeze mnie „The Stag” pojawił się na wielkim ekranie w Irlandii całkiem niedawno, zebrawszy całkiem przyzwoite recenzje krytyków i widzów. I choć rzadko pojawiam się w kinie na komediach, w czasie przedseansowego prania mózgu, oficjalnie i niepozornie zwanego blokiem reklamowym, wiedziałam, że muszę ten film zobaczyć.

Lubię irlandzką kinematografię. Chętnie sięgam po tutejsze produkcje, jestem otwarta na nowe filmy z Zieloną Wyspą w tle. A „The Stag” jest właśnie na wskroś irlandzki. Taki swojski, nienapuszony, luzacki. Z poczuciem humoru typowym dla tubylców i bardzo fajnym irlandzkim klimatem, widocznym od samego początku do samego końca.

John Butler, reżyser i scenarzysta, nie wypuścił na rynek filmu, który zrewolucjonizuje rodzimą i światową kinematografię, ale stworzył lekką i zabawną produkcję, doskonałą na relaks i odpoczynek, która z dużym prawdopodobieństwem spodoba się miłośnikom wyspiarskich klimatów. W obsadzie umieścił mniej lub bardziej znanych irlandzkich aktorów, którzy dobrze wywiązali się z powierzonych im zadań. Zobaczymy tu na przykład Briana Gleesona [jako Simona], który pod względem urody jest zdecydowanie wykapanym tatusiem. Ile razy na niego spojrzałam, tyle razy miałam przed oczami niedawno spotkanego Brendana Gleesona.

Obsada jest zdominowana przez mężczyzn, bo i tematyka jest iście męska. Bowiem stag night, w Polsce wieczorem kawalerskim zwana, to impreza zamknięta dla kobiet. Dlatego na ekranie rzadko kiedy pojawiają się przedstawicielki płci pięknej. Wyjątkiem jest tu Ruth grana przez Amy Huberman, małżonkę irlandzkiego boga rugby, Briana O’Driscolla. Ona jednak, jak przystało na przyszłą żonę naszego kawalera, Finnona [Hugh O’Connor], ma do tego absolutne prawo.

Jak zapewne niektórzy wiedzą z doświadczenia, a inni słyszeli z opowiadań, na wieczorach kawalerskich dzieją się różne ciekawe rzeczy. Czasami nie wszystko idzie zgodnie z planem, czasami za bardzo można dać się ponieść emocjom i szaleństwu. Bywa gorąco. I tak też jest w filmie. A wszystko w dużej mierze dzięki nieobliczalnemu bratu panny młodej, kryjącego się pod pseudonimem The Machine [Maszyna]. Żeby nie zdradzać za dużo ciekawostek, mogę tylko zacytować jednego z bohaterów: „He is INSANE!”, co w przekładzie na nasz polski slang oznaczałoby, że Maszyna jest psychiczny.

Bez niego wieczór kawalerski Finnona, który jest do tego stopnia zaabsorbowany w przygotowania do ślubu, że nawet własnoręcznie wykonuje dioramę, byłby zdecydowanie bardziej sztywny i nudny. Taki nieco podobny do samego Finnona.

W rolę Maszyny wcielił się Peter McDonald, który partnerował Johnowi Butlerowi w tworzeniu scenariusza. Zrobił to cudownie. Trudno byłoby wymyślić lepszego świrusa, o którym można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest pospolity, nudny i przewidywalny. Skradł moją uwagę. Jego pojawienie się na ekranie zdecydowanie ożywiło film i dodało fabule „pikantnego” smaczku. Wieczór kawalerski z The Machine na pokładzie jest jazdą bez trzymanki. Bowiem w osobistym słowniku brata panny młodej nie ma czegoś takiego jak pruderia i konwenanse. Tak sobie myślę, że chciałabym mieć w swoim otoczeniu Maszynę - pozytywnie zakręconego wariata. Dzięki osobom takim jak on zdecydowanie nie można narzekać na rutynę i szarą rzeczywistość.

Przyjemna ścieżka dźwiękowa, lekka fabuła i dobra gra aktorska spowodowały, że przez ¾ projekcji filmu oglądałam go z uśmiechem na twarzy. Określiłabym go jako relaksujący, zabawny i dobry, nawet mimo tego, że czasami twórcy uciekali się do niezbyt wyszukanych żartów, które w oczach co bardziej konserwatywnych, mogłyby uchodzić za gagi nie najwyższych lotów. Trochę Gór Wicklow, trochę Dublina, trochę gołych męskich łydek i klat – to nie mogło mi się nie spodobać.

wtorek, 18 marca 2014

Po paradzie świętego Patryka



Długo zastanawiałam się, czy wybrać się na tegoroczną paradę z okazji obchodów Dnia św. Patryka, w narzeczu tubylców poufale Paddym zwanym. Jeśli wierzyć legendom, święty oddał wielką zasługę wyspie wyganiając z niej węże, i chociażby za to wypadałoby wychylić kufelek piwa ku jego pamięci. Czciłabym go ochoczo do końca swego marnego żywota, gdyby w czasie robienia czystek święty pozbył się nie tylko węży, lecz także kleszczy i komarów. Ale święty też człowiek – może mocy mu zabrakło, może pamięć go zawiodła, a może zwyczajnie Paddy był bardziej łaskawy ode mnie i w jego systematyce organizmów kleszcze i komary nie podchodziły pod szatańskie stworzenia?




Wracając jednak do rzeczy – gdyby ktoś zastanawiał się, z czego wynikały moje rozterki, już śpieszę z odpowiedzią. Nie z braku chęci, nie z braku czasu, lecz po prostu z obaw. Bowiem ciągle miałam w pamięci rozczarowanie oglądanymi w latach poprzednich pochodami, które czasami okazywały się nie tylko mało innowacyjne, niezbyt ciekawe, lecz przede wszystkim potwornie źle zorganizowane. Na niepunktualność i trwonienie cennego czasu innych rzadko łaskawie przymykam oko.




Ostatecznie wykoncypowałam sobie, że decyzję pozostawię losowi. Jeśli ześle mi przyzwoitą pogodę, to łaskawie wychylę z domu swoje cztery litery, rozleniwione długim, trzydniowym weekendem, a może przy okazji uniknę dzięki temu płaskodupia wywołanego nadmiernym siedzeniem przed komputerem.





Przed godziną zero warunki atmosferyczne zdecydowanie zaliczały się do tych przyzwoitych. W powietrzu nie latały powyrywane dęby, wiatr głowy nie urywał, nie było zatem obawy, że po wyciągnięciu ręki z aparatem, stracę jedno i/albo drugie. Upewniłam się tylko, że mam na sobie spodnie wyjściowe, aby zawczasu zapobiec żenującej sytuacji, która miała miejsce przedwczoraj, kiedy to wybierając się do kina, radośnie zapakowałam się do auta, po czym ze zdziwieniem stwierdziłam, że mam na sobie… dresy. Do eleganckiego płaszcza, kardiganu, niesportowych butów i rozpuszczonych włosów. Wiejska trendsetterka pełną gębą.  Oh fuck! – tylko tak można było podsumować to, co zrobiłam. A za swoją głupotę – a może niewinne początki Alzheimera? – przypłaciłam siedzeniem w kinie w trzecim rzędzie.






Na paradzie miałam więcej szczęścia, choć moja początkowa miejscówka wskazywała na to, że zdjęcia będę mieć do kitu. Przy czym warto zauważyć, że w tym stwierdzeniu „do kitu” jest zawoalowanym eufemizmem. Nie twierdzę, że to, co Wam dzisiaj pokażę, nie jest do kitu, ale wierzcie mi, mogło być naprawdę gorzej.






Było nawet barwnie i lepiej niż poprzednim razem, ale ta parada nie zrewolucjonizowała mojego życia. Zatem nadal twierdzę, że z przyglądaniem się małomiasteczkowym pochodom jest jak z oglądaniem filmów ze Stevenem Seagalem – jeśli widziało się jeden, to obejrzało się już wszystkie.





czwartek, 13 marca 2014

W królestwie zapachów - The Burren Perfumery


Urodziła się w Londynie, ale wychowała na południu Francji wśród malowniczych pól lawendy i słoneczników. Kiedy jakieś 25 lat temu po raz pierwszy przyleciała do Irlandii z towarzyską wizytą, nie wiedziała, że jej przyszłość będzie związana właśnie z tym krajem. Jadąc przez Burren miała déjà vu. Czuła, jakby tu już była, jakby znała to miejsce od dawna.



Szybko narodziła się więź między nią a surowym, nieprzyjaznym, ale jednocześnie zachwycającym regionem, jakim bez wątpienia jest krasowy płaskowyż Burren. Szybko przestała myśleć o kupnie mieszkania w stolicy Anglii i zaczęła rozważać nabycie skromnego domu w Burren. Światowe metropolie są jej dobrze znane. Ona jednak wybrała życie w zacisznej dolinie. Nawet Nowy Jork nie potrafił jej zatrzymać przy sobie. Może dlatego, że jak twierdzi: „Burren jest prawdziwy i jego ludzie także”.



Niedługo później miała tu już swoją skromną chatkę, prowadziła farmę owiec i zajmowała się sprzedażą koni. Jej życie niespodziewanie odmieniło się po porodzie. Nie tylko dlatego, że na świat przyszła jej pierwsza córka, ale także z powodu pracy w Burren Perfumery, zaoferowanej jej jakiś czas później przez Edwarda Biggsa, lokalnego biznesmena. Nowa praca, nowe doświadczenie i wyzwania – spodobało jej się to. Kiedy więc Edward postanowił sprzedać swój biznes, nie było problemu ze znalezieniem kupca. Ona nim była. Sadie Chowen.



Odeszła od koncepcji produktów nastawionych na amerykańskich turystów. Nie interesowało jej też sprowadzanie tandety z Chin. W swojej perfumerii chciała mieć produkty wysokiej jakości: bez parabenów, bez sztucznych barwników, bez SLS. Czuje, że w dzisiejszym czasie jest zapotrzebowanie na prawdziwe rzeczy i chyba się nie myli, bo jej interes ciągle się rozwija, a sprzedawane w perfumerii produkty znajdują uznanie ludzi z całego świata. Ich jakość spokojnie mogłaby konkurować z naturalnymi produktami wytwarzanymi przez mnichów z walijskiej Caldey Island.



„Skalista ziemia” – jak w języku irlandzkim zwie się Burren – jest teraz jej domem i inspiracją do produkcji kolejnych kosmetyków. To tu, w tych wrogich człowiekowi warunkach, spotyka się zadziwiającą różnorodność flory: bodziszki, dzwonki, goryczki, a nawet dzikie orchidee. Między wapiennymi płytami rosną nawet śródziemnomorskie i alpejskie rośliny.



Drzwi do The Burren Perfumery & Floral Centre, gdzie ciągle produkuje się kosmetyki w oparciu o tradycyjne metody destylacji, stoją otworem dla wszystkich tych, którzy będąc w Burren, wygospodarują choć godzinę wolnego. Wstęp do perfumerii – otwartej przez cały rok – jest wolny, niestety nie każdego dnia można zapoznać się z produkcją kosmetyków. W dniu mojej wizyty w warsztatach akurat nie było żadnych pracowników, a co za tym idzie – pokazów, ale mimo to spodobało mi się to miejsce. Dowiedziałam się wielu ciekawostek spacerując po ogrodzie i czytając etykiety przyczepione do ziół i kwiatów. Obejrzałam krótki materiał filmowy i nabyłam ziołowe herbatki naturalnej produkcji.



Atrakcja jest darmowa, ale ciężko z niej wyjść nie wydając nawet kilku euro. Żal by było, skoro możemy nie tylko przysiąść w kawiarence oferującej organiczne herbatki i domowe wyroby, lecz także zaopatrzyć się w jeden z wielu powabnie pachnących kosmetyków: wód kwiatowych, mydeł, kremów, balsamów i olejków.



The Burren Perfumery & Floral Centre odwiedziłam za namową pewnego irlandzkiego przewodnika. To młody chłopak był, ale widać dobrze znał życie i wiedział,  że wystarczy wpuścić kobietę między półki z aromatycznymi kosmetykami, by ją w pełni zadowolić. Miejsce godne uwagi, ale nieco kłopotliwe do znalezienia. Namiary GPS: 53° 2’ 36.5” N 9° 2’ 44.9” W


czwartek, 6 marca 2014

Z szaleńcem na tym samym pokładzie: pseudorecenzja "Non-Stop"

Ściągając pajęczyny z chwilowo zapomnianego konta na portalu filmowym, zdałam sobie sprawę, że w tym roku nie obejrzałam nawet dziesięciu filmów. Weekend miał zatem upłynąć pod znakiem szklanego ekranu. Taki był plan, takie było nowo narodzone postanowienie. Otworzyłam więc repertuar miejscowego kina, by przejrzeć menu i wybrać coś, co by mnie usatysfakcjonowało, i po czym z dużym prawdopodobieństwem nie miałabym nieprzyjemnej zgagi.



Jakie było moje zdziwienie, kiedy dostrzegłam, że do kin wszedł właśnie francusko-amerykański thriller „Non-Stop” z Liamem Neesonem w roli głównej. Proszę Państwa, gdyby ktoś – tak jak ja – chwilowo zapomniał o tym sympatycznym wielkoludzie z Irlandii Północnej, z radością obwieszczam Wam dobrą nowinę: Liam żyje, wierzga i ma się dobrze. I podejrzanie dobrze wygląda, mimo że na karku ma już sześć dekad życia.


W świetle tego odkrycia film, który pierwotnie wytypowałam do obejrzenia – „Dallas Buyers Club” - poszedł chwilowo w odstawkę. Menu zostało rzucone w kąt, bo nie było już sensu dywagować. Kiedy mam w karcie taki kąsek jak Neeson, biorę go w ciemno.  Obejrzę dla niego prawie każdy film. Jeśli tylko nie będzie grał w wybitnie głupim horrorze, albo hardcorowym science-fiction, w którym ludziom z głów wyrastać będą kończyny.


W „Non-Stop” Neeson robi to, co mu dobrze wychodzi. Odgrywa charyzmatycznego twardziela obeznanego ze sztukami walki. Wciela się w rolę człowieka z przeszłością, Billa Marksa, agenta rządowego odpowiedzialnego za bezpieczeństwo pasażerów w samolotach. Wsiadając na pokład jednego z nich, nawet nie domyśla się, że dyskomfort związany ze startowaniem będzie akurat jego najmniejszym zmartwieniem. Bill zostanie wkrótce mimo woli wciągnięty do zabawy w kotka i myszkę. Do niebezpiecznej gry, w której stawką jest życie nie tylko pasażerów i załogi, lecz także jego samego. Przebywanie z szaleńcem w jednym pomieszczeniu nigdy nie jest frajdą. A już szczególnie wtedy, gdy sytuacja ma miejsce ponad 12 000 metrów nad ziemią.


„Non-Stop” jest dobrym i solidnym thrillerem, który trzyma w napięciu praktycznie przez cały czas. Ponad półtorej godziny minęło mi w bardzo przyjemnej atmosferze, w większości na gorączkowych rozmyślaniach: kto, u diabła, jest tym złym? A wierzcie mi, twórcy filmu skutecznie wodzą widzów za nos, raz po raz podsyłając im nowych podejrzanych i budząc w nich szereg wątpliwości. Kiedy zaczniecie już poddawać w wątpliwość Waszą własną intuicję, wiedzcie, że w tym momencie jest już 1:0 dla twórców „Non-Stop”.


Film ma naprawdę niewiele dłużyzn i przestojów. O ile oglądanie pierwszej połowy przypominało w rzadkich momentach poruszanie się pod górkę trabantem z niedzielnym kierowcą za kółkiem, o tyle druga połowa – a już zwłaszcza końcówka – była jazdą bez trzymanki z Hołowczycem jako kierowcą.


Im dłużej trwał film, tym bardziej zaczęła udzielać mi się jego klaustrofobiczna otoczka. Niemalże wyczuwałam zapach strachu pasażerów, prawie dałam się ogarnąć paranoi – komu ufać, a komu nie? Kto u licha jest wilkiem w owczej skórze? Z każdą upływającą minutą napięcie wzrastało i osiągało monstrualne rozmiary niebezpiecznie nadmuchanego balonu. Śledzenie akcji przypominało zaś oglądanie wyczynów ekwilibrystycznych podchmielonego linoskoczka: nieszczęście było coraz bliżej. Wyczuwało się wiszący miecz Damoklesa.


Sobotni wieczór uważam za zdecydowanie przyjemny. Po męczącym tygodniu pracy dostałam to, co chciałam: relaks i rozrywkę, przyzwoite kino akcji, a w bonusie Liama Neesona, moje eye-candy. Mimo wszystko nie polecam oglądania trailera [ponoć za dużo zdradza], ani nie wypycham Was do kina. Szczególnie tych, którzy czerpią niemalże seksualną przyjemność z doszukiwania się błędów, wpadek i braku logiki w każdej oglądanej produkcji. Jest ryzyko, że Wasze serducha tego nie wytrzymają. „Non-Stop” nie jest bowiem dokumentem, lecz zwykłym thrillerem, na którego fabułę należałoby przymknąć czasami oko. Nie wymagajmy kurczowego trzymania się prawdy.


Film zdecydowanie dla fanów Neesona i action-packed movies. I dla ludzi z dystansem do siebie i otaczającego ich świata. Chapeau bas dla twórców za skuteczne wodzenie mnie za nos. Dałam wywieźć się w pole i nie wytypowałam poprawnie tego złego. Ale czego wymagać od blondynki? Przecież każdy wie, że gdybym przez przypadek oberwała w głowę, to by mi ją echo rozerwało.


Jak dorwę tego, kto na stronie kina ocenił ten film na półtorej gwiazdki [na pięć możliwych], to mu własnoręcznie zrobię depilację klatki piersiowej woskiem. Za wprowadzanie ludzi w błąd. A tym, którzy jednak chcieliby zobaczyć „Non-Stop” w kinie nieśmiało sugeruję, by przed seansem nie oglądali żadnych zwiastunów i nie zagłębiali się w fabułę. Nie psujcie sobie zabawy. To nie sprawdzian. Do tego filmu nie powinno się przygotowywać.

sobota, 1 marca 2014

Krok w przeszłość: Bunratty Castle & Folk Park


Jest w Irlandii kilka miejsc uchodzących - czasami słusznie, czasami nie - za największe turystyczne atrakcje tego kraju. Jednym z takich obiektów jest właśnie zamek Bunratty wraz z przylegającym do niego skansenem. Jeśli ktoś po raz pierwszy udaje się na Zieloną Wyspę, prawdopodobieństwo, że trafi właśnie do tego przybytku, jest naprawdę spore. Nie tylko z powodu tego, że zamek leży w dość bliskim sąsiedztwie lotniska Shannon, lecz głównie dlatego, że jest dość nachalnie promowany przez większość przewodników.




Popularność zamku i skansenu przekłada się na ilość odwiedzających. Turystów nigdy tam nie brakuje, mimo że cena wstępu była najwyższą, z jaką spotkałam się w całej swojej kilkuletniej historii zwiedzania tego kraju. Mój plan przechytrzenia tłumów nie do końca się powiódł. Mimo że zerwałam się z łóżka po 6:00, by przybyć na miejsce na samo otwarcie, na zamkowym parkingu przywitał mnie już ciąg samochodów osobowych i autokarów.




Bunratty jest tworem typowo komercyjnym, powstałym na potrzeby turystów. Ale jest też zamkiem pieczołowicie i bardzo ładnie odrestaurowanym, a co za tym idzie - dość wiernie oddającym średniowieczne realia, w jakich żyli jego ówcześni mieszkańcy.




Strategiczne położenie wioski Bunratty przyciągnęło tam nie tylko Wikingów, lecz także Normanów. Ci pierwsi utworzyli tu w X wieku ośrodek handlowy, ci drudzy zbudowali w XIII wieku pierwszą twierdzę. Była to jednak budowla drewniana i niezbyt trwała. Kiedy Thomas de Clare wszedł w posiadanie tutejszych ziem, wzniósł tutaj pierwszy kamienny zamek i sprowadził swoich normańskich kompanów. Oczywiście nie spodobało się to dwóm najmocniejszym w tym regionie irlandzkim klanom - O'Brien i McNamara. Od tamtej pory twierdza była regularnie atakowana.




Kiedy pod koniec XIII wieku jeden z przedstawicieli rodu O'Brien - Brian "czerwonowłosy" - szukał sprzymierzeńca do walki ze zwaśnionym krewnym, udał się po pomoc do Thomasa de Clare. Ten przyjął go do swego zamku jako gościa honorowego. Obydwaj panowie przyrzekli sobie przyjaźń, którą przypieczętowali nawet upuszczeniem krwi do tego samego naczynia. Jeśli Brian myślał, że postępując w ten sposób, idzie do Cannossy, to się mylił. Poszedł, ale do jaskini lwa. Thomas de Clare rozkazał przywiązać swojego nowego "przyjaciela" do dwóch nieujarzmionych koni. O'Brien został dosłownie rozdarty. Jego ciało pozbawiono głowy. Trzy lata później nadszedł odwet ze strony klanu O'Brien. Tak straszny, że mieszkańcy zamku i wioski nie mogli nadążyć z grzebaniem zwłok. To z kolei doprowadziło do epidemii.



Następne dekady to kolejne walki i ataki ze strony irlandzkich klanów. Koniec Normanów nadszedł w 1318 roku w czasie jednej z bitew. To właśnie wtedy zginął syn Thomasa, a żona zmarłego usłyszawszy tę wieść, rozkazała szybko podpalić zamek i wioskę, po czym wskoczyła na statek i odpłynęła w swoje rodzinne strony - do Anglii.




Współczesna wersja zamku jest trzecią lub czwartą wybudowaną w tym miejscu. Bunratty Castle, jaki oglądamy współcześnie, został wybudowany około 1425 roku przez ród McNamara, jednak przez większość swej historii pozostał w rękach rodu O'Brien. Klan doczekał się swojej chwały. Jego członkowie z biegiem historii uznali zwierzchnictwo króla Anglii i uzyskali tytuł hrabiostwa Thomond, czyli północnej części prowincji Munster. Pod koniec XVI wieku Donach O'Brien, znany jako Great Earl, uczynił zamek swoją siedzibą główną, wprowadzając w nim wiele udogodnień. A potem na horyzoncie pojawił się Cromwell i przegonił mieszkańców zamku. Klan O'Brien znalazł sobie inną siedzibę, ale o tym będzie innym razem.




Zamek wraz z jego włościami przechodził z rąk do rąk kolejnych rodzin kolonizatorów. Na początku XVIII wieku twierdzę przejęła rodzina Studdart, pomieszkała w nim jakieś sto lat, po czym przeniosła się go wygodniejszego domu, pozwalając, by zamek popadł w ruinę. A potem w 1953 roku pojawił się lord Gort i zakupił ruiny. To, co z nimi zrobił, możecie zobaczyć na zdjęciach.



Po drewnianych schodach wchodzi się prosto do Main Guard, pomieszczenia przeznaczonego dla żołnierzy i służby, gdzie obecnie odbywają się bankiety na modłę średniowieczną. A potem rozpoczyna się długa i ciekawa wędrówka po wąskich i krętych schodkach. To właśnie tutaj, na tych ciasnych klatkach schodowych, najbardziej odczuwa się obecność innych turystów. Ale to, co wydaje mi się tłumem, najwidoczniej nim nie jest w oczach jednego z pracowników zamku. Na pytanie turysty: Are you busy today? mężczyzna odpowiedział: Not at all. It's very quiet. Jeśli to, co widzę, nie można nazwać dużym ruchem, to ja jestem wdzięczna wszystkim bóstwom tego świata, że nie trafiłam tutaj w szczycie turystycznego natłoku.




Bryła zamku posiada trzy kondygnacje, a w każdym jej rogu znajdują się cztery kilkupiętrowe wieżyczki. Mnóstwo tutaj zakamarków i małych pomieszczeń. Wszędzie widać troskę włożoną w detale, ale nie wszędzie można dotrzeć, bo czasami wejście zagrodzone jest barierką. Zgromadzono tutaj okazałą kolekcję gobelinów i arrasów. Są imponujące meble pochodzące głównie z XV i XVI wieku.  Kaplica, kuchnia, prywatne i gościnne apartamenty hrabiego, lochy - to wszystko znajduje się na trasie zwiedzania, która kończy się na szczycie zamku, skąd można rzucić okiem na pobliskie tereny. Panorama nie rzuca na kolana, ale warto dotrzeć do samego końca.




Przylegający do zamku Bunratty Folk Park zdecydowanie nadaje atrakcyjności i kolorytu całemu kompleksowi. Znajdują się tutaj przeróżne budynki: począwszy od tych naprawdę ubogich, skromnych chatek, przez farmy, młyny, dom lekarza, kuźnię, pocztę, szkołę, aż do szerokiej gamy sklepów. Nie może oczywiście zabraknąć pubu i restauracji, gdzie turyści mogliby się posilić.




Niektóre budynki są zrekonstruowane, inne autentyczne - doskonałym tego przykładem jest Hazelbrook House. To właśnie z tego domu pochodzili bracia Hughes, którzy zasłynęli jako producenci bardzo popularnych lodów HB. Różnorodność budynków doskonale pokazuje różnice społeczne dzielące ówczesnych mieszkańców chatek. Ładnie zrekonstruowana XIX-wieczna uliczka umożliwia rzut oka na irlandzkie życie w tamtym okresie. I naprawdę nie potrzeba nie wiadomo jak wielkiej wyobraźni, by zauważyć, że to były ciężkie czasy - szczególnie dla tych, którzy mieszkali w tych ubogich chatkach krytych strzechą. Wiecznie zaciemnionych, a także wypełnionych zapachem i dymem z palącego się torfu.




Bunratty Folk Park jest żywym parkiem etnograficznym i to jest jego duży plus. Natrafimy tutaj nie tylko na różnorodny inwentarz [psy, kaczki, świnie, konie, daniele], lecz także na mieszkańców i pracowników wioski przyodzianych w stroje odpowiednie dla swojej epoki. W jednym z domków spotkaliśmy kobietę przygotowującą szarlotkę. Kilka minut poświęconych na jej obserwację, wystarczyło by nasze ślinianki zwariowały. Zapewne nie przez przypadek tuż obok ulokowana jest kawiarenka, w której można skosztować wyrobów domowej roboty. Gdyby nie to, że była ona wypchana ludźmi, pewnie skorzystalibyśmy z jej menu.




Nie potwierdzę słów Giovanniego Battisty Rinnuccini, arcybiskupa włoskiego pochodzenia: "Nie waham się stwierdzić, że Bunratty jest najpiękniejszym miejscem, jakie widziałem. We Włoszech nie ma nic, co mogłoby dorównać zamkowi i ziemiom hrabiego Thomond. Nie ma takich stawów i parków z jego trzema tysiącami jeleni", ale przyznać muszę, że warto tu zajrzeć. Spędziliśmy tutaj ponad trzy godziny swojego życia. I nie żałuję żadnej z nich. Niech to będzie dla Was moją rekomendacją.