Pokazywanie postów oznaczonych etykietą święty Patryk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą święty Patryk. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 19 marca 2017

Oops, I did it again! Czyli, jak to było na tegorocznej paradzie...


Jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno - głosi zmodyfikowane prawo Murphy'ego. W tym konkretnym przypadku trudno o prawdziwsze słowa.



Przez caluteńki tydzień pogoda była bardziej niż przyzwoita. Ptaszki ćwierkały, słońce świeciło, przyjemna bryza wprawiała w ruch pierwsze w tym roku pranie suszące się na zewnątrz, koty wylegiwały się na nagrzanym betonie niczym spragnione słońca jaszczurki... I było niesamowicie wiosennie. Tak pięknie, że nie mogło być to prawdą.



Kiedy jednak do parady z okazji Dnia świętego Patryka pozostało mniej więcej tyle godzin, ile przeciętny człowiek ma palców na swoich kończynach, sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Szlag trafił całą tę tęczową, radosną i wiosenną aurę.



W czwartkowy wieczór otaczający mnie krajobraz coraz bardziej przypominał Czarny Kraj z powieści Tolkiena, aniżeli Zieloną Wyspę. Nie zdziwiłam się zatem, że w piątkowy poranek, siedemnastego marca, nadal było mu bliżej do Mordoru.



Leniwie wylegujący się Połówek, usilnie starał się mnie przekonać, iż najlepszym przyjacielem człowieka na czterech nogach jest... łóżko, i że w taką pogodę nikt o zdrowych zmysłach nie wychyla nosa poza dom, jeśli nie musi, o czym wiedzą nawet koty, tak rozkosznie zwinięte w kłębek, że ciężko odgadnąć, gdzie się kot zaczyna, a gdzie kończy.



Na nadmiar zdrowego rozsądku nigdy nie narzekałam, za to już dawno temu zdiagnozowałam u siebie skłonności masochistyczne, dlatego też postanowiłam przerwać, rozpoczęty jakieś dwa lata temu, bojkot małomiasteczkowych parad celebrujących patrona Irlandii. Choć tak prawdę powiedziawszy, nie do końca wiem, czy przemawiał przeze mnie wspomniany masochizm, czy też może nadmierny optymizm, który kilkanaście dni wcześniej przyniosła ze sobą ciepła i słoneczna wiosna.


niekwestionowana gwiazda dnia!


Oops, I did it again! Znów to zrobiłam - wróciłam do swojego zwyczaju, by w ten chłodny, wietrzny i deszczowy poranek stanąć wśród ciekawskiego tłumu i imitować Shreka. Wszak ogry mają warstwy, a ja miałam na sobie wszystko, co można założyć, wybierając się na wyprawę polarną. Na całkowite przeistoczenie się w Shreka zabrakło mi jednak odwagi, ale rozglądając się w prawo i w lewo, szybko stwierdziłam, że nie mnie jednej. To zdecydowanie nie był zielony tłum. Wyspiarze już chyba dawno temu doszli do wniosku, że w zielonym to tylko żaba Kermit może dobrze wyglądać.



Jak zwykle najbardziej kolorowe były dzieci. Cała reszta jakaś taka szara, szczelnie zakryta od stóp do głów niczym każda szanująca się egipska mumia. Mogło być ciekawiej i barwniej, jak zresztą bywało w poprzednich latach. A może to ten brak słońca zakłócił mój odbiór rzeczywistości?



Dla mnie - i zapewne dla wielu innych osób w Irlandii - był to dość ponury i smutny dzień pozostający w cieniu wtorkowej tragedii, w której to życie straciła dzielna ekipa ratunkowa Irish Coast Guard z R116. W obliczu takiej tragedii "nieszczęście", które spotkało mnie, a mianowicie niespodziewana konieczność pojawienia się w pracy w sobotę, to naprawdę pikuś.



Celebrujmy życie. Powodów są setki. Nie trzeba do tego parady.









ta to ma bęben! ;)


wtorek, 18 marca 2014

Po paradzie świętego Patryka



Długo zastanawiałam się, czy wybrać się na tegoroczną paradę z okazji obchodów Dnia św. Patryka, w narzeczu tubylców poufale Paddym zwanym. Jeśli wierzyć legendom, święty oddał wielką zasługę wyspie wyganiając z niej węże, i chociażby za to wypadałoby wychylić kufelek piwa ku jego pamięci. Czciłabym go ochoczo do końca swego marnego żywota, gdyby w czasie robienia czystek święty pozbył się nie tylko węży, lecz także kleszczy i komarów. Ale święty też człowiek – może mocy mu zabrakło, może pamięć go zawiodła, a może zwyczajnie Paddy był bardziej łaskawy ode mnie i w jego systematyce organizmów kleszcze i komary nie podchodziły pod szatańskie stworzenia?




Wracając jednak do rzeczy – gdyby ktoś zastanawiał się, z czego wynikały moje rozterki, już śpieszę z odpowiedzią. Nie z braku chęci, nie z braku czasu, lecz po prostu z obaw. Bowiem ciągle miałam w pamięci rozczarowanie oglądanymi w latach poprzednich pochodami, które czasami okazywały się nie tylko mało innowacyjne, niezbyt ciekawe, lecz przede wszystkim potwornie źle zorganizowane. Na niepunktualność i trwonienie cennego czasu innych rzadko łaskawie przymykam oko.




Ostatecznie wykoncypowałam sobie, że decyzję pozostawię losowi. Jeśli ześle mi przyzwoitą pogodę, to łaskawie wychylę z domu swoje cztery litery, rozleniwione długim, trzydniowym weekendem, a może przy okazji uniknę dzięki temu płaskodupia wywołanego nadmiernym siedzeniem przed komputerem.





Przed godziną zero warunki atmosferyczne zdecydowanie zaliczały się do tych przyzwoitych. W powietrzu nie latały powyrywane dęby, wiatr głowy nie urywał, nie było zatem obawy, że po wyciągnięciu ręki z aparatem, stracę jedno i/albo drugie. Upewniłam się tylko, że mam na sobie spodnie wyjściowe, aby zawczasu zapobiec żenującej sytuacji, która miała miejsce przedwczoraj, kiedy to wybierając się do kina, radośnie zapakowałam się do auta, po czym ze zdziwieniem stwierdziłam, że mam na sobie… dresy. Do eleganckiego płaszcza, kardiganu, niesportowych butów i rozpuszczonych włosów. Wiejska trendsetterka pełną gębą.  Oh fuck! – tylko tak można było podsumować to, co zrobiłam. A za swoją głupotę – a może niewinne początki Alzheimera? – przypłaciłam siedzeniem w kinie w trzecim rzędzie.






Na paradzie miałam więcej szczęścia, choć moja początkowa miejscówka wskazywała na to, że zdjęcia będę mieć do kitu. Przy czym warto zauważyć, że w tym stwierdzeniu „do kitu” jest zawoalowanym eufemizmem. Nie twierdzę, że to, co Wam dzisiaj pokażę, nie jest do kitu, ale wierzcie mi, mogło być naprawdę gorzej.






Było nawet barwnie i lepiej niż poprzednim razem, ale ta parada nie zrewolucjonizowała mojego życia. Zatem nadal twierdzę, że z przyglądaniem się małomiasteczkowym pochodom jest jak z oglądaniem filmów ze Stevenem Seagalem – jeśli widziało się jeden, to obejrzało się już wszystkie.