sobota, 25 lipca 2020

Mokry początek urlopu i postapokaliptyczna rzeczywistość restauracyjna



Początek mojego urlopu w Salthill nie zanosił się zbyt obiecująco, przez co jeszcze tego samego dnia pomyślałam sobie, że to będzie klasyczny przykład historii pod tytułem: "Zamienił stryjek siekierkę na kijek".

Kiedy wyjeżdżałam z domu, na zewnątrz panowały całkiem przyzwoite warunki atmosferyczne i choć brakowało słońca, było sucho. Wszystko jednak uległo zmianie w okolicach Galway. Spadła temperatura i zaczęło siąpić. Ponieważ jednak na miejscu byłam zbyt wcześnie, by się zameldować w moim hotelu, postanowiłam wykorzystać tę nadprogramową godzinę na krótką wizytę w pobliskiej wiosce Spiddal, by zajrzeć do Ceardlann Craft Village, i sprawdzić, co się tam zmieniło od mojej poprzedniej wizyty. 

Co ciekawe Ceardlann, zrzeszająca wielu lokalnych irlandzkich artystów, nie powstała z inicjatywy jednego z nich, lecz zagranicznego rzeźbiarza, Jesúsa Modia, który położył pod nią podwaliny w latach 80. XX wieku. Choć sam Jesús pochodził z pięknego zakątka świata, jakim niewątpliwie jest hiszpańska Galicja, to właśnie irlandzka Connemara skradła jego serce. Przyjechał do Spiddal, zakochał się w nim, i już nie wyjechał. Tutejsze centrum rękodzieła jest zatem jego spuścizną, a w pewnym sensie także jego łabędzim śpiewem.  


Ci, którzy oglądają irlandzką telenowelę "Ros na Rún", pewnie będą kojarzyć scenerię Spiddal. Co się zaś tyczy samej Craft Village, to nie sposób ją przegapić - nie dość, że jest malowniczo usytuowana naprzeciwko plaży z widokiem na Zatokę Galway, tuż przy drodze, to do tego zaraz po wjeździe do wioski. A ponadto stanowi bardzo miłe dla oka niewielkie skupisko kolorowych chatek, gdzie można zapoznać się z warsztatem lokalnych rzemieślników i nabyć ich rękodzieło. Miejsce warte zapamiętania, odwiedzenia i polecenia -  szczególnie wszystkim tym, którzy chcieliby przywieźć z Irlandii nietuzinkową pamiątkę zamiast zwyczajowej chińskiej tandety. Albo po prostu napić się dobrej kawy w tamtejszej kawiarence, Builín Blasta, i popatrzeć na Galway Bay. 

Upływ czasu oczywiście nie pozostał obojętny dla Craft Village, bo dla nikogo nie jest, ale o ile w jej przypadku zmiany, które zaszły, okazały się pozytywne - wioska zyskała nowe fantazyjne malunki, a białe elewacje zastąpiono kolorowymi - o tyle był on nieubłaganie okrutny dla budynku leżącego po lewej stronie Craft Village. Aż mnie serce zabolało, kiedy zobaczyłam ten szpetny i zaniedbany dom, który niegdyś stanowił tak wdzięczny obiekt: z tym swoim dachem krytym strzechą, białą fasadą, czerwonymi oknami i barierkami. Z bujnymi ciemnoróżowymi hortensjami dodającymi mu uroku i jeszcze bardziej podbijającymi jego urodę... 

Przed powrotem do Salthill postanowiłam zajrzeć jeszcze na plażę po przeciwnej stronie ulicy, choć w ten ponury i szary dzień nie prezentowała się nawet w połowie tak kusząco jak w czasie mojej poprzedniej wizyty. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy okazała się niemal opustoszała, choć porozrzucane po głazach części garderoby - od bokserek, po bluzę i kardigan - ewidentnie wskazywały na ludzką obecność. 

Uśmiechnęłam się pod nosem, bo przyszła mi do głowy absurdalna i żartobliwa myśl - "tu jest tak wietrznie, że wywiewa ludzi z ubrań" -  i skierowałam się w stronę auta. I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie doceniłam siły deszczu. Bo, o ile nie przeszkadzał mi on, kiedy szłam na plażę - mój kaptur chłonął go jak gąbka - o tyle w drodze powrotnej nie miałam nic, co mogłoby mnie przed nim uchronić. Zmokłam bardziej, niżbym chciała, a kiedy wreszcie weszłam do suchego wnętrza samochodu i opuściłam lusterko, by ocenić szkody, wyglądałam dokładnie tak, jakbym właśnie wzięła udział w Ice Bucket Challenge. Myślę, że gdybym wylała sobie na głowę wiaderko wody, wyglądałabym identycznie. Woda spływała po mojej twarzy z subtelnością wodospadu Niagara. 

Choć spędziłam tu więcej czasu, niż planowałam, a zegarek pokazywał późniejszą godzinę, niż się spodziewałam, z ulgą odnotowałam ten fakt. Na tym etapie marzyłam już bowiem tylko o zameldowaniu się i rozgrzaniu gorącą zupą albo chociaż kubkiem herbaty. 

Na szczęście los mi sprzyjał. Bo choć szybko okazało się, że w związku z pandemią koronawirusa w pokoju nie będę mieć dostępu do czajnika, by przygotować sobie coś gorącego do picia, udało mi się tego wieczoru wcisnąć do restauracji bez jakiejkolwiek rezerwacji, co było niemałym wyczynem. Obydwie restauracje, z których korzystałam ("The Galleon" i "Black Cat") w czasie mojego pobytu, były dość mocno oblegane - i to nie tylko dlatego, że znajdowały się w strategicznych miejscach nieopodal promenady. 

W sumie to obydwie mogę polecić, jeśli nie macie nic przeciwko temu, że w żadnej z nich nie stosuje się zasad "social distancingu". W "Black Cat" trudno wprowadzić coś takiego w życie, bo obydwie sale są wąziutkie i dość mocno wypełnione stolikami. Jako że restauracja cieszy się dużą popularnością i dobrymi opiniami na temat serwowanego jadła, klientów nie brakuje. Zdecydowanie za to brakuje odpowiedniej odległości między kolejnymi stolikami. Gdybym rozprostowała rękę i maksymalnie ją wyciągnęła, bez problemu mogłabym dotknąć sąsiedniego stolika i... poczęstować się znajdującymi się na nim smakołykami. Na plus należy jednak zaliczyć obsługę w maseczkach i płyn odkażający do rąk znajdujący się tuż przy wejściu. 

"The Galleon" dysponuje znacznie większymi rozmiarami, sala jest zatem zdecydowanie bardziej przestronna, ale i tutaj nie utrzymuje się zalecanych dwóch metrów odległości. Zajrzałam tu bez większej nadziei, nie licząc specjalnie, że uda mi się zjeść w niej kolację, bo i w tym przypadku nie zawracałam sobie głowy rezerwacją. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna został odesłany z kwitkiem i z prośbą, by w przyszłości rezerwował stolik, jeśli chce zjeść kolację w towarzystwie kilku osób. Jednak na moje pytanie, czy znajdzie się stolik dla jednej osoby, usłyszałam: "yeah, sure!", po czym poproszono mnie o imię, nazwisko i numer telefonu. Ostatecznie obyło się jednak bez nazwiska ("a w zasadzie to wystarczy samo imię i telefon"). Tutaj również należy odkazić ręce przed wejściem na salę, nikt jednak z personelu nie nosi maseczek, a ponadto raczej luźno podchodzi się do obowiązku wydania co najmniej 9€ na posiłek, bo mój chowder kosztował dokładnie euro mniej i nie miałam żadnych problemów z tego tytułu. Obowiązuje tu ruch jednokierunkowy, a do wchodzenia i wychodzenia służą osobne drzwi. 


Jak się jednak niedługo później przekonałam w czasie podróżowania po przeróżnych stronach wyspy, "social distancing" jest martwym nakazem, i Salthill nie było żadnym wyjątkiem pod tym względem.


sobota, 18 lipca 2020

Kiedy los rzuca ci koło ratunkowe z najmniej oczekiwanej strony...



Pięć długich miesięcy czekałam na ten moment.  


Ten, kto stwierdził, że do życia potrzebny jest tylko tlen, ewidentnie nigdy nie dowiedział się, że są osoby takie jak ja, które oprócz tlenu potrzebują też H2O. Choćby tylko jej widoku. 

Te pięć wspomnianych miesięcy mogłabym opisać tylko jednym słowem: wegetacja. Albo trzema: usychanie z tęsknoty. Każde z nich doskonale oddaje to, co wtedy czułam. 

Gdyby pół roku temu ktoś powiedział mi, że swój kolejny urlop będę spędzać w mieście, najprawdopodobniej zabiłabym go śmiechem i skwitowała całość sarkastycznym: "yeah, right!". Gdybym usłyszała to samo zdanie nawet dwa tygodnie temu, moja reakcja nadal byłaby taka sama. A może nawet jeszcze gorsza. 

Miałam już bowiem na tym etapie serdecznie dość miasta, nieustającego szumu pojazdów dobiegającego z pobliskiej drogi, a nade wszystko nieokrzesanych sąsiadów któryś raz z rzędu urządzających sobie późną nocą głośną imprezę w ogródku. Cisza mi się marzyła. Tylko tyle i aż tyle. 

Z każdym kolejnym niepożądanym hałasem dobiegającym zza murów mojego domu, z każdym wrogim dźwiękiem przedzierającym się przez szczelnie zamknięte okna coraz mocniej fantazjowałam o żywocie eremity. Kiedyś, w czasie jednej z naszych licznych i wspólnych wypraw, tata zabrał mnie do pustelni św. Jana z Dukli. Wtedy nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Teraz zaś wiele bym dała, by się znaleźć w takiej właśnie samotni. 

Dlatego też wakacje w mieście były ostatnim, o czym marzyłam. W mieście dopatrywałam się źródła swojego nieszczęścia, nie zaś złotego środka, który miałby w jakiś magiczny i niezrozumiały dla mnie sposób spełnić moje pragnienia. 

Problem polegał jednak na tym, że wszystko szło nie tak jak iść powinno. Urlop mi się opóźnił, a pewne zobowiązania nie pozwalały na to, na co miałam najbardziej ochotę: na co najmniej tygodniowe zaszycie się na małej wyspie na Atlantyku albo w jakiejś irlandzkiej dziczy. W grę wchodził tylko krótki pobyt, jako że parę dni później musiałam już być w swoim mieście.  

Zrozumiałam zatem, że czasami pójście na kompromis jest najlepszym co może się stać. I że kiedy toniesz w oceanie tęsknoty i rozpaczy, to nie czekasz, aż Mitch ze "Słonecznego Patrolu" złapie cię w swój żelazny uścisk, wyciągnie na powierzchnię i jednym głębokim wydechem przywróci do życia, tylko łapiesz pierwsze lepsze koło ratunkowe, kurczowo się go uczepiasz i desperacko płyniesz w stronę brzegu. Płyniesz w stronę światła. W stronę życia. I ani razu nie oglądasz się w pozostawioną za sobą otchłań. Nie powielasz błędu żony Lota. 

Poszłam więc na kompromis z własnymi pragnieniami. Głęboką dzicz Connemary zamieniłam na nadmorskie miasto, a tygodniowy pobyt na kilka dni. 

I tak wylądowałam w Salthill. I zadziwiająco dobrze na tym wyszłam. 


piątek, 17 lipca 2020

Running To The Sea - zapiski z samotni latarnika (3)



Druga noc w domku latarnika nosi znamiona tej pierwszej. Łóżko nadal jest tak wygodne, jak było do tej pory, ale mimo to nie przespałam tej nocy niczym beztroski niemowlak. Moja przerywana noc przypominała bardziej sen kogoś, kto ma wiele na sumieniu.  I po części było to prawdą - miałam na sumieniu za dużo wypitej szkockiej whisky.  


W nocy było mi zatem za gorąco, a do tego miałam bardzo osobliwy sen. Śniłam o Eugenie. Irlandczyku, którego w życiu nie widziałam na oczy, z którym nigdy nie zamieniłam nawet słowa, i który nawet nie wiedział o moim istnieniu. Od żony Gerarda wiedziałam jedynie, że Eugene dogląda latarni (i zazwyczaj nie ma nic przeciwko, by oprowadzić po niej gości), a z materiałów informacyjnych leżących w zabytkowym Carnegie Box - mini biblioteczce powstałej dzięki hojności bogatego biznesmena i filantropa, Andrew Carnegie - wywnioskowałam, że Eugene prawdopodobnie mógłby być moim ojcem. Liczyłam zatem po cichu, że uda mi się na niego natrafić i że zaprowadzi mnie na latarnianą galerię, na którą spoglądałam pożądliwym wzrokiem od momentu przyjazdu. Jednak Eugene nie przyjechał. Tak jak nie pojawił się pierwszego ani drugiego dnia. 
 Po prawej Carnegie Box - wspomniana biblioteczka, która niegdyś umilała życie latarnikom

Mimo to mogłam uważać się za szczęściarę. Przez ten krótki pobyt udało mi się bowiem załapać na okienko pogodowe, dzięki któremu obeszłam latarniane włości, mając za towarzystwo jedynie zimno i wiatr (a nie zimno, wiatr i ulewny deszcz - zdecydowanie bardziej niewdzięczną kombinację), a nawet co nieco zwiedzić okolicę, choć na urocze klify Slieve League już nie dotarłam z powodu gwałtownego załamania pogody i intensywnego gradobicia. 

Miałam też, dzięki uprzejmości przemiłej żony Gerarda, dwie dodatkowe godziny na wymeldowanie, co sprawiło, że praktycznie odzyskałam utracony czas, jako że pierwszego dnia zjawiłam się tutaj z dwugodzinnym opóźnieniem. Ta niespodziewana nadwyżka czasu okazała się niebywale pomocna, jako że z łóżka zwlokłam się dopiero o 8:30, a przepisowe wymeldowanie miało mieć miejsce już o 10:00. A ponieważ mogłam to zrobić dopiero z wybiciem południa, tego ostatniego dnia pobytu nie musiałam się spieszyć, co bardzo doceniałam. 

Co ciekawe, trzeciego dnia mojego pobytu tutaj domek latarnika prezentował się o niebo lepiej niż mój dom - z fotek podesłanych mi WhatsAppem przez petsitterkę wyraźnie było widać, co moja kotka myśli o takim fanaberyjnym wyjeździe swojego otwieracza do puszek. Zrzucony obraz i przewrócona lampka nocna przedstawiały bardzo wymowny obraz kociej agresji. 

Jako że tego konkretnego poranka pogoda była zdecydowanie najgorsza, a po prysznicu i śniadaniu zostało mi jeszcze sporo czasu, postanowiłam zabrać się za sprzątanie. Wymiotłam popiół z kominka, który tak bardzo umilał mi popołudnia i wieczory, odkurzyłam, zmyłam podłogi, wyszorowałam zlew, rozładowałam zmywarkę, ściągnęłam pościel i złożyłam ją w kostkę, dorzucając do niej zużyte ręczniki i kuchenne ściereczki, a nawet zabrałam ze sobą wszystkie śmieci, czym już dokumentnie pozacierałam ślady swojej obecności i udowodniłam, że Złotowłosa była totalną amatorką, skoro Trzy Misie tak szybko odkryły, że ktoś jadł owsiankę z ich miseczek i spał w ich łóżku. Gerard miałby z tym większy problem, gdyby mój pobyt tutaj był nielegalny.
 W oddali: Rathlin O'Birne - bezludna wyspa sprzedana jakiemuś szczęśliwcowi w minionym roku za niecałe 80 000 euro. Znajdująca się na niej latarnia była w latach 70. XX wieku pierwszą irlandzką latarnią zasilaną energią jądrową, co czyniło ją najmocniejszą na całej wyspie

Nie musiałam tego wszystkiego robić - choć gości uprasza się o nieprzemienienie domku w stajnię Augiasza - ale jednak chciałam. Była to moja forma podziękowania dla żony Gerarda za dwie dodatkowe godziny pobytu tutaj (i nie, wbrew pozorom nie spędziłam ich sprzątając), choć dla mnie pół godziny byłoby szczytem hojności i właśnie tyle miałam nieśmiało jej zaproponować, kiedy zapytała o chęć późniejszego wymeldowania.


Trasa powrotna była wyjątkowo nużąca. Nie wiem, czy wpłynęły na to panujące na zewnątrz szarzyzna i nijakość krajobrazu (zaskoczył mnie przy okazji rozmiar wszechobecnych podtopień, o których do tamtej pory nie miałam pojęcia), czy też może świadomość, że moja bajka dobiegła końca, jednak te cztery godziny spędzone w aucie zapamiętałam jako dość męczące. Kiepskie warunki drogowe w połączeniu z długim wleczeniem się za dwoma ciężarówkami, jadącymi gęsiego i znacznie zwalniającymi ruch na drodze (nie cierpię jazdy z prędkością niecałych 60 km/h...), były tylko gwoździem do trumny. Wisienką na torcie za to okazał się przystanek na espresso i  pączka red velvet, a także piosenka "Wherever You Are" Kodaline. Tamtego pamiętnego dnia usłyszałam ją po raz pierwszy, z miejsca w niej zakochałam, i obiecałam sobie, że po powrocie do domu bliżej zapoznam się z tym irlandzkim zespołem, który do tamtego momentu gdzieś tam przewijał się na sąsiedniej orbicie, ale jakoś nigdy nie stykał z moją.
 chmury <3

Po dotarciu do domu zaś... przez kilka kolejnych dni nie mogłam znaleźć sobie w nim miejsca. To niesamowite, jak punkt widzenia zmienia się w zależności od punktu siedzenia - zawsze patrzyłam na niego jak na moją ostoję, a po pobycie w starym, charakternym domku latarnika, dogłębnie przesiąkniętym historią, po raz pierwszy wydał mi się taki... tandetny, nijaki i pozbawiony duszy. 


Dotrzymałam też swojej obietnicy - zapoznałam się z twórczością Kodaline, a nawet już przymierzałam do kupna biletu na czerwcowy koncert w dublińskim teatrze Olympia, bo znalazłam super miejsce, ale koronawirus pokrzyżował moje plany. Niedługo później na wirusa zachorował główny gitarzysta zespołu, świat przewrócił do góry nogami, a całą resztę już znacie...