Początek
mojego urlopu w Salthill nie zanosił się zbyt obiecująco, przez co jeszcze tego
samego dnia pomyślałam sobie, że to będzie klasyczny przykład historii pod
tytułem: "Zamienił stryjek siekierkę na kijek".
Kiedy
wyjeżdżałam z domu, na zewnątrz panowały całkiem przyzwoite warunki atmosferyczne
i choć brakowało słońca, było sucho. Wszystko jednak uległo zmianie w okolicach
Galway. Spadła temperatura i zaczęło siąpić. Ponieważ jednak na miejscu byłam
zbyt wcześnie, by się zameldować w moim hotelu, postanowiłam wykorzystać tę nadprogramową
godzinę na krótką wizytę w pobliskiej wiosce Spiddal, by zajrzeć do Ceardlann
Craft Village, i sprawdzić, co się tam zmieniło od mojej poprzedniej wizyty.
Co
ciekawe Ceardlann, zrzeszająca wielu lokalnych irlandzkich artystów, nie
powstała z inicjatywy jednego z nich, lecz zagranicznego rzeźbiarza, Jesúsa
Modia, który położył pod nią podwaliny w latach 80. XX wieku. Choć sam Jesús
pochodził z pięknego zakątka świata, jakim niewątpliwie jest hiszpańska Galicja,
to właśnie irlandzka Connemara skradła jego serce. Przyjechał do Spiddal,
zakochał się w nim, i już nie wyjechał. Tutejsze centrum rękodzieła jest zatem
jego spuścizną, a w pewnym sensie także jego łabędzim śpiewem.
Ci,
którzy oglądają irlandzką telenowelę "Ros na Rún", pewnie będą
kojarzyć scenerię Spiddal. Co się zaś tyczy samej Craft Village, to nie sposób ją
przegapić - nie dość, że jest malowniczo usytuowana naprzeciwko plaży z
widokiem na Zatokę Galway, tuż przy drodze, to do tego zaraz po wjeździe do
wioski. A ponadto stanowi bardzo miłe dla oka niewielkie skupisko kolorowych
chatek, gdzie można zapoznać się z warsztatem lokalnych rzemieślników i nabyć
ich rękodzieło. Miejsce warte zapamiętania, odwiedzenia i polecenia - szczególnie wszystkim tym, którzy chcieliby
przywieźć z Irlandii nietuzinkową pamiątkę zamiast zwyczajowej chińskiej
tandety. Albo po prostu napić się dobrej kawy w tamtejszej kawiarence, Builín
Blasta, i popatrzeć na Galway Bay.
Upływ
czasu oczywiście nie pozostał obojętny dla Craft Village, bo dla nikogo nie
jest, ale o ile w jej przypadku zmiany, które zaszły, okazały się pozytywne -
wioska zyskała nowe fantazyjne malunki, a białe elewacje zastąpiono kolorowymi
- o tyle był on nieubłaganie okrutny dla budynku leżącego po lewej stronie
Craft Village. Aż mnie serce zabolało, kiedy zobaczyłam ten szpetny i
zaniedbany dom, który niegdyś stanowił tak wdzięczny obiekt: z tym swoim dachem
krytym strzechą, białą fasadą, czerwonymi oknami i barierkami. Z bujnymi ciemnoróżowymi
hortensjami dodającymi mu uroku i jeszcze bardziej podbijającymi jego urodę...
Przed
powrotem do Salthill postanowiłam zajrzeć jeszcze na plażę po przeciwnej stronie
ulicy, choć w ten ponury i szary dzień nie prezentowała się nawet w połowie tak
kusząco jak w czasie mojej poprzedniej wizyty. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy okazała
się niemal opustoszała, choć porozrzucane po głazach części garderoby - od
bokserek, po bluzę i kardigan - ewidentnie wskazywały na ludzką obecność.
Uśmiechnęłam
się pod nosem, bo przyszła mi do głowy absurdalna i żartobliwa myśl - "tu
jest tak wietrznie, że wywiewa ludzi z ubrań" - i skierowałam się w stronę auta. I dopiero
wtedy uświadomiłam sobie, że nie doceniłam siły deszczu. Bo, o ile nie
przeszkadzał mi on, kiedy szłam na plażę - mój kaptur chłonął go jak gąbka - o
tyle w drodze powrotnej nie miałam nic, co mogłoby mnie przed nim uchronić.
Zmokłam bardziej, niżbym chciała, a kiedy wreszcie weszłam do suchego wnętrza
samochodu i opuściłam lusterko, by ocenić szkody, wyglądałam dokładnie tak,
jakbym właśnie wzięła udział w Ice Bucket Challenge. Myślę, że gdybym wylała
sobie na głowę wiaderko wody, wyglądałabym identycznie. Woda spływała po mojej
twarzy z subtelnością wodospadu Niagara.
Choć
spędziłam tu więcej czasu, niż planowałam, a zegarek pokazywał późniejszą
godzinę, niż się spodziewałam, z ulgą odnotowałam ten fakt. Na tym etapie
marzyłam już bowiem tylko o zameldowaniu się i rozgrzaniu gorącą zupą albo
chociaż kubkiem herbaty.
Na
szczęście los mi sprzyjał. Bo choć szybko okazało się, że w związku z pandemią
koronawirusa w pokoju nie będę mieć dostępu do czajnika, by przygotować sobie
coś gorącego do picia, udało mi się tego wieczoru wcisnąć do restauracji bez
jakiejkolwiek rezerwacji, co było niemałym wyczynem. Obydwie restauracje, z
których korzystałam ("The Galleon" i "Black Cat") w czasie
mojego pobytu, były dość mocno oblegane - i to nie tylko dlatego, że znajdowały
się w strategicznych miejscach nieopodal promenady.
W
sumie to obydwie mogę polecić, jeśli nie macie nic przeciwko temu, że w żadnej
z nich nie stosuje się zasad "social distancingu". W "Black
Cat" trudno wprowadzić coś takiego w życie, bo obydwie sale są wąziutkie i
dość mocno wypełnione stolikami. Jako że restauracja cieszy się dużą
popularnością i dobrymi opiniami na temat serwowanego jadła, klientów nie
brakuje. Zdecydowanie za to brakuje odpowiedniej odległości między kolejnymi
stolikami. Gdybym rozprostowała rękę i maksymalnie ją wyciągnęła, bez problemu mogłabym
dotknąć sąsiedniego stolika i... poczęstować się znajdującymi się na nim smakołykami.
Na plus należy jednak zaliczyć obsługę w maseczkach i płyn odkażający do rąk
znajdujący się tuż przy wejściu.
"The
Galleon" dysponuje znacznie większymi rozmiarami, sala jest zatem
zdecydowanie bardziej przestronna, ale i tutaj nie utrzymuje się zalecanych
dwóch metrów odległości. Zajrzałam tu bez większej nadziei, nie licząc
specjalnie, że uda mi się zjeść w niej kolację, bo i w tym przypadku nie zawracałam
sobie głowy rezerwacją. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna został odesłany
z kwitkiem i z prośbą, by w przyszłości rezerwował stolik, jeśli chce zjeść kolację
w towarzystwie kilku osób. Jednak na moje pytanie, czy znajdzie się stolik dla
jednej osoby, usłyszałam: "yeah, sure!", po czym poproszono mnie o
imię, nazwisko i numer telefonu. Ostatecznie obyło się jednak bez nazwiska
("a w zasadzie to wystarczy samo imię i telefon"). Tutaj również
należy odkazić ręce przed wejściem na salę, nikt jednak z personelu nie nosi
maseczek, a ponadto raczej luźno podchodzi się do obowiązku wydania co najmniej
9€ na posiłek, bo mój chowder kosztował dokładnie euro mniej i nie miałam
żadnych problemów z tego tytułu. Obowiązuje tu ruch jednokierunkowy, a do
wchodzenia i wychodzenia służą osobne drzwi.
Jak
się jednak niedługo później przekonałam w czasie podróżowania po przeróżnych
stronach wyspy, "social distancing" jest martwym nakazem, i Salthill
nie było żadnym wyjątkiem pod tym względem.
Dobry wieczór!
OdpowiedzUsuńByłam w Spiddal i pamiętam kolorowe domki, ławkę z widokiem na ocean i ładną plażę. Spodobało mi się tam. Musiałam być jednak w dzikim terminie, ponieważ za nic nie kojarzę kawiarenki.
Co do Salthill to ja się zwykle stołuję we włoskiej restauracji La Colina, mają przepyszne spaghetti z owocami morza. The Galleon nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, nie smakowało mi tam jedzenie. W Black cat za to z tego, co pamiętam piłam jedynie kawę.
Zwróciłam uwagę na jeden drobny szczegół: czyżbyś stała się szczęśliwą posiadaczką samochodu? Przyznaj się ;)
Dobry wieczór, nocny marku! :)
UsuńWow, to Ty faktycznie jesteś starą wyjadaczką Salthill, skoro znasz te wspomniane restauracje (plus pewnie wiele innych)! Pamiętasz, co zamawiałaś w Galleonie? Mój chowder był smaczny, choć dość wodnisty, jak ktoś słusznie zauważył w komentarzu na TripAdvisor. Też piłam kawę w "Black Cat"! I to nie jedną.
Co się zaś tyczy Craft Village, to kawiarenka jest na samym jej końcu. Może wtedy jeszcze jej nie było? Chociaż moja poprzednia wizyta też miała miejsce kilka lat temu i Builin Blasta już wtedy istniała...
Dzień dobry! Na pewno jadłam tam tiramisu, które było najgorszym tiramisu jakie jadłam i zdaje się, że jakąś rybę, która również mi nie smakowała. La colina z kolei poleciła mi właścicielka mojego ulubionego pensjonatu i często tam zaczynam swój pobyt i kończę ;) Dobre i zdrowe rzeczy mają również w herbaciarni Cupan tea i w jednym pubie, którego nazwy oczywiście nie pamiętam. Miał granatową lub czarną fasadę, jadłam tam przepyszny chowder!
UsuńMożliwe, byłam tam raz i to dosyć dawno temu.
Może od tej Twojej wizyty coś się tam zmieniło na lepsze, bo klientów nie brakowało i wszystkie stoliki wokół mnie były niedługo później zajęte, a talerze puste. Właśnie mi się przypomniało, że znalazłam w moim chowderze kilka drobnych ości, co nie było dla mnie żadnym problemem, bo nie jestem francuskim pieskiem i nie mam delikatnego podniebienia, ale znam takich, co byliby mocno niepocieszeni tym faktem :)
UsuńGeneralnie to żadna z tych restauracji nie zrobiła na mnie większego wrażenia pod względem wystroju, atmosfery i przytulności, liczyłam zatem na to, że jeszcze przed wyjazdem uda mi się przetestować jakąś inną, ale ostatecznie nic nie wyszło z tego planu. Następnym razem poeksperymentuję i może nawet zajrzę do tych polecanych przez Ciebie :) Cupan tae jest tak urocza z zewnątrz, że już pewnie samo to zachęciłoby mnie do wstąpienia do środka ;) Widzę jednak, że w ostatnim czasie, w tych postapokaliptycznych warunkach, trochę im się oberwało od klientów za wysokie ceny i inne rzeczy.
Nie sądzę. Ja tam byłam rok temu i również klientów nie brakowało, w większości to byli turyści ;)
UsuńPrzytulniejsze na pewno są w Dingle;) Nie czytałam opinii szczerze mówiąc, zawsze jednak znajduję chwilę na herbatę w tym słodkim i uroczym miejscu. Wiadomo, że jeśli jest wszędzie kryzys, a ludzie chcą się utrzymać-muszą sobie jakoś radzić.
Zaledwie rok temu? Wyleciało mi to z głowy!
UsuńA skąd wiesz, że to byli w większości turyści? Mieli naklejki na czole? ;) A nawet jeśli, to turyści też zostawiają komentarze na Tripadvisor, gdzie można poczytać opinie o restauracji. Nie mogę narzekać na jedzenie, bo wyszłam stamtąd zadowolona, ale raczej już bym tam nie wróciła - za bardzo lubię testować nowe miejsca, a w Salthill restauracji jest na pęczki.
Co się zaś tyczy jadłodajni w Dingle, to znów pewnie masz większą wiedzę na ten temat, bo ja byłam tylko w Harrington's większą grupą, ale żadne z nas nie było specjalnie usatysfakcjonowane tym, co nam zaserwowano. Klimat i wystrój również na minus. Raczej kiepsko wypadła ta restauracja w naszych oczach. Z tego, co kojarzę, chyba kiedyś już rozmawiałyśmy na ten temat.
Jak masz jakąś sprawdzoną i przytulną, to daj namiary, ładnie proszę :) Co prawda na razie nie mam w planach wyjazdu w tamte strony, ale biorąc pod uwagę moje ostatnie bardzo spontaniczne (i "szalone") wycieczki, to taka informacja może mi się przydać szybciej, niż myślę ;)
Taito, strach pomyśleć co jeszcze wyleciało Ci z głowy;) Wyglądasz na zabieganą, odpocznij dziewczyno!
UsuńNie mieli naklejek, ale na pewno nie byli tubylcami! To prawda, jest tego tam trochę.
W Harrington's byłam podczas mojej pierwszej wizyty w Dingle, natomiast pokochałam Murphy's pub. Byłam również w Marina i Danno's, ale to ten pierwszy podbił moje serce na tyle, że stałam się niemal ćmą barową ;) Jeśli chodzi o Dingle przywiozłam też piękne książki z tamtejszej księgarni i moje serce podbiły kosmetyki z Dingle Candle-wydałam tam miliony monet,także uważaj!
Odpoczywam, odpoczywam! Tak się składa, że kilkanaście minut po tym, jak zostawiłaś ten komentarz, byłam już łóżku, a to zdarza mi się naprawdę rzadko, wszak noc to pora, kiedy sowy ożywają ;) Te ostatnie intensywne dni dały mi się jednak nieco we znaki. Za mną 32 godziny pracy, pewnie jeszcze jakieś 21 przede mną. Zaraz wyłączam komputer i jak tylko wysuszę włosy, wchodzę do łóżka w nadziei, że uda mi się choć z godzinę poczytać, zanim zasnę - idealna pogoda na wieczór z książką: ciemno i deszczowo :) A zatem już teraz mówię Ci "dobranoc" :)
UsuńDziękuję za namiary :) Liczę na to, że jeszcze w tym roku uda mi się zawitać przynajmniej do jednego z tych lokali, bo do Harrington's nie zamierzam wracać.
W księgarni w Dingle przeżywałam sercowe rozterki, bo najchętniej wykupiłabym połowę asortymentu :) Nie miałam za to pojęcia o istnieniu Dingle Candle - czuję się ostrzeżona, ale jednocześnie też zaintrygowana! Będę mieć je na uwadze!
Dzień dobry!
UsuńPrzy czym to takie prawdziwe: dzień dobry!
Jestem z Ciebie dumna! Bardzo! Ja jestem dziś po nocce i w sobotę przede mną kolejna nocka, a mam wrażenie, że wraz z wiekiem nieprzespane noce są bardziej odczuwalne. I jak tam? Udało się poczytać? Co aktualnie czytasz? Ja czytam "Dal" Marcina Kydryńskiego i póki co uważam, że to jedna z jego gorszych książek. O ile poprzednie dwie czytałam z wypiekami na twarzy, bo bardzo mi się podobają jego filozoficzno-życiowe rozmyślania, o tyle tutaj dużo cytatów innych pisarzy i taki trochę chaos. Po angielsku z kolei czytam Rupi Kaur przywiezioną z Lizbony.
Ja w tej księgarni usiadłam na podeście z dywanikiem i zagubiłam się w gąszczu. Czułam się jak mała dziewczynka zachwycona każdą książką! Dziewczyny same robią świece i kosmetyki, wszystko jest świetnej jakości i pięknie pachnie! Do dziś mam świecę w filiżance, bo nie mam serca jej użyć.
Faktycznie musi być dobry, skoro o tak wczesnej porze jesteś w tak wyśmienitym nastroju. To do Ciebie niepodobne! ;) Zaczynam podejrzewać, że ktoś maczał palce w tym Twoim bardzo dobrym początku dnia ;) A może to po prostu wizja wolnego dnia i błogiego odsypiania tak na Ciebie podziałała? Która z tych wersji jest tą prawdziwą, przyznaj się :)
UsuńNiestety, zaryzykuję, że Cię rozczaruję, ale muszę się przyznać, że jestem beznadziejnym i niereformowalnym przypadkiem. Bo i owszem, jednego wieczoru poszłam spać wcześniej, ale już następnego zasiedziałam się do późna, w dodatku znów miałam przerywany sen przez krnąbrne koty, w skutek czego rano czułam się i wyglądałam jak zombie z "The Walking Dead". Zatem nie masz powodów do bycia dumną ze mnie, za to masz całkowitą rację - już dawno zauważyłam, że z upływem czasu organizm coraz mniej wybacza nam nasze grzeszki.
Zmusiłaś mnie do refleksji tym, co napisałaś - tak się właśnie zastanawiam, czy kiedykolwiek czytałam coś autorstwa Kydryńskiego i doszłam do wniosku, że jednak nie.
Co się zaś tyczy moich lektur, to kończę Michalak, którą nadal nie mogę się nasycić. Zanim sięgnęłam po pierwszą książkę jej autorstwa, byłam nieco do niej uprzedzona - swego czasu była dość mocno lansowana na pewnych popularnych blogach, a ja, jak przystało na niewiernego Tomasza, nie zwykłam ufać rekomendacjom słynnych blogerek, które co rusz reklamują coś nowego. Los zdecydował jednak inaczej. Dostałam jej książkę od mamy w ramach prezentu bożonarodzeniowego (bądź urodzinowego), więc ją przeczytałam i... zapragnęłam więcej! Na moje szczęście to bardzo płodna pisarka, a w bibliotece mają sporo jej pozycji, więc korzystam :) Nie jest to na pewno literatura wysokich lotów, ale ma inne zalety, które bardzo cenię. Ta, którą teraz czytam, jest prawdziwą skarbnicą złotych myśli, nad którymi nieraz dumałam dłuższą chwilę.
Jako że lubię wiedzieć, co teraz serwuje się młodzieży, to od czasu do czasu sięgam po książki z kategorii "Young Adults". Po "The Weight of Water" Sarah Crossan i "On Midnight Beach" sięgnęłam po "Things the Eye Can't See" Penny Joelson. Oprócz tego czytam jeszcze "DarkMarket: How Hackers Became the New Mafia" (Misha Glenny), którą mam jeszcze sprzed lockdownu, wypożyczoną na użytek pracy, którą pisałam (ostatecznie nie przydała mi się do niej...), a także "How The Dead Speak" Val McDermid... Mam jeszcze nieruszoną "Kasację" Mroza i "Victim Without A Face" Ahnhema... ;) Ale się rozpisałam! Otworzyłaś tym pytaniem puszkę Pandory, moja droga ;)
A Rupi Kaur nadal pisze wierszem? Głównie to mnie do niej zniechęciło, ale wspomniana tu nieco wyżej "The Weight of Water" (polskie tłumaczenie to... "Kasieńka") też miała taką formę i, o dziwo!, spodobała mi się. Jest zatem nadzieja, że kiedyś spojrzę łaskawszym okiem na Rupi Kaur.
Zaciekawiłaś mnie tymi świecami, więc jeśli będę mieć okazję odwiedzić ten sklep, kupię jakąś do przetestowania. Świece są u mnie zawsze w cenie - za każdym razem jak robię sobie gorącą kąpiel i SPA dla ubogich, zapalam wszystkie trzy, które mam w łazience :)
Haha, też tak kiedyś miałam! Dawno temu dostałam od Matki Przełożonej pod choinkę piękny zestaw świec i żal było mi ich użyć. Ostatecznie jednak zmieniłam zdanie i wykończyłam je bez mrugnięcia okiem! Tobie polecam to samo ;) Będziesz mieć pretekst, by wrócić do Dingle po nową :)
Ha ha! W sumie powiem szczerze, że już nie pamiętam cóż to było takiego :P
UsuńJesteś tak samo beznadziejnym przypadkiem jak i ja. Codziennie obiecuję sobie, że pójdę wcześniej spać, co więcej sprowadzam na złą drogę K. On był przyzwyczajony chodzić wcześnie spać.
Przyznam Ci się, że nie czytałam nic Michalak, jak również Mroza ze słynnego powodu, wszędzie o nich głośno, mam wrażenie, że za chwilę mi wyskoczą z lodówki.
Rupi Kaur pisze wierszem. Jest to taka dziewczęca, ale jednocześnie bardzo kobieca współczesna poezja. Trafiłaś kiedyś na Ciarkowską może?
Ja również lubię świece ;)
Póki co, chyba się na to niestety nie zapowiada. Wygląda na to, że nasze wrześniowe bilety ostatecznie przepadną, chociaż serce mi pęknie na milion kawałków.
Taaa... Taka jest oficjalna wersja. Założę się, że na wspomnienie tej nieoficjalnej robisz rozanieloną minę i uśmiechasz się z zadowolenia pomieszanego z lekkim zawstydzeniem ;)
UsuńTrafisz kiedyś do piekła za to sprowadzenie niewinnej duszyczki na manowce! Mam jednak dla Ciebie dobrą wiadomość - jeszcze nie jest za późno, by się nawrócić! Ratuj się, póki możesz! Albo chociaż jego ratuj :) (nie, nie zasiliłam szeregu Świadków Jehowy)
Mróz kombinuje bardziej niż koń pod górkę, więc coraz częściej łapię się na tym, że po lekturze mam w zasadzie tylko jedno do powiedzenia: "przekombinowana". Mam zresztą ten sam problem z Cobenem. Zaczęłam go czytać jako nastolatka. Wtedy zachwycały mnie te jego książki. Teraz (jakieś trzydzieści książek później) głównie rozczarowują. Tak było między innymi z "Run Away", którą zabrałam - oprócz Michalak - do Salthill. Ale ponieważ jestem niereformowalna, to... i tak nadal będę ich czytać. Właśnie mi się przypomniało, że w bibliotece czeka już na mnie "The Boy from the Woods" Cobena! Mam jednak na szczęście jeszcze parę dni na jego odbiór.
Na Ciarkowską nie natrafiłam, ale przypomniało mi się, a propos Kydryńskiego, że mam jego "Lizbonę. Muzykę moich ulic"!
Wiem, że lubisz. I to do tego stopnia, że chodzisz na specjalne masaże świecą ;)
Jeszcze nie wszystko stracone!
Dlaczego uważasz, że jestem taka bezwstydna? :P
UsuńPowiadają, że grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam gdzie chcą;)
Bardziej niż Mroza wolę Małeckiego. Ten moim skromnym zdaniem naprawdę dobrze pisze! Ja miałam podobnie z Zafonem. Cień wiatru przeczytałam zanim stał się sławny, ale potem każda kolejna jego pozycja to był odgrzewany kotlet.
Czyli masz moją ulubioną pozycję Pana Kydryńskiego!
Ostatnio rzadko chodzę na masaże, bo mam własnego masażystę;)
Ależ ja nic takiego nie napisałam! Ani nawet nie pomyślałam! :)
UsuńNiegrzeczne najpierw idą tam, gdzie chcą, a później trafiają do piekła ku uciesze - spragnionych świeżej krwi - diabłów ;)
Wcale mnie to nie dziwi. Małecki jakoś bardziej wpisuje się w Twoje upodobania i pasuje do Ciebie :)
Z Zafonem akurat nie miałam takiego problemu, ponadto podobały mi się jego książki adresowane do młodszych czytelników - ja, stara baba, czytałam je z wypiekami na twarzy! Miały fajny, tajemniczy i intrygujący klimat.
Mam!
Mmmm, tak najlepiej!
Dobra, dobra! Ja tam już Cię znam! Dokładnie wiem, co sobie pomyślałaś!
UsuńMyślę, że dla tych niegrzecznych jest przygotowane specjalne miejsce ;)
A jak Tobie przypadł do gustu Małecki?
Zlituj się i podaj przynajmniej tytuły, żebym wiedziała czy coś z tego czytałam ;)
Nie mów, że czytasz w mich myślach?! To nie fair! To już podchodzi pod naruszenie prywatności! Sio z mojej głowy, i to już!
UsuńTak - specjalna komnata tortur i wyjątkowo ostre widły do dźgania tyłka ;)
A nie mówiłam Ci? Obydwie przeczytane pozycje przypadły mi do gustu :) Bez cienia wątpliwości sięgnęłabym po kolejną jego książkę.
Już, już, niech odszukam: "Książę Mgły", "Pałac Północy", "Światła Września" - to Trylogia Mgły.
Poczekaj, posiedzę sobie jeszcze chwilkę i potem sobie pójdę ;)
UsuńTakie masz fantazje mówisz? :P
No nie mówiłaś właśnie, a przynajmniej nic nie kojarzę. Bardzo mi się podobają jego książki.
Światła września na pewno czytałam, pozostałych już nie. I tak najlepszy był Cień wiatru.
Nawet się nie waż - i tak już za długo myszkowałaś w mojej głowie! Powtórzę raz jeszcze: sio, szpiegu, zanim poszczuję Cię... kotami! A musisz wiedzieć, że moja młoda kotka jest bardzo waleczna i chętnie robi użytek ze swoich zębów i szponów :)
UsuńJakieś tam mam, nie będę Ci wciskać kitu, bo i tak tego nie kupisz ;) Ostre widły się do nich jednak nie zaliczają :)
Chyba gdzieś kiedyś Ci wspominałam o swoich wrażeniach - najprawdopodobniej w którymś mailu, przypomnij sobie :) Podzielam Twoją opinię o jego książkach :)
Kogo jak kogo, ale kotów to ja się nie boję :P
UsuńMówisz, że ostre widły tylko dla mnie? A Ty to co? Niewiniątko? Też mi coś! :P
Czyżby skleroza? W moim wieku? O ja Cię!
Nie boisz się, bo... nie poznałaś moich! Ja się mojego kocura boję! Już kiedyś, cham jeden, nasikał mi do butów. Oczywiście nie powiedział, dlaczego to zrobił!
UsuńZaczyna się niewinnie: od sklerozy. Potem już tylko równia pochyła ;) Menopauza, Alzhimer, Parkinson ;)
Raz jeszcze odniosę się do jednego z Twoim zdjęć. Podziwiam przezorność tego koleżki, który na spacer po plaży udał się w odblaskowej kurtce. Bardzo to roztropne, nigdy nie wiadomo kiedy zza zakrętu wyskoczy rozpędzony kuter rybacki.
OdpowiedzUsuńW Black Cat faktycznie jazz grają? Zawsze mi się marzyła wizyta w klubie jazzowym. Takim żywcem z amerykańskiego filmu wyjętym. Z przyciemnioną salą, małymi stolikami, a na każdym dająca słabe światło lampka. Jest szansa, że Black Cat to taki właśnie styl...?
Haha, oj tam, złośliwcze, it's better to be safe than sorry ;) Jakoś musiał się dostać na tę plażę, więc na pewno szedł drogą i choć ostrych zakrętów tam nie widziałam, to jednak warunki drogowe pozostawiały wiele do życzenia: było szaro, buro i ponuro, a on ma psa, więc ma dla kogo żyć! ;)
UsuńNie chcę łamać Twojego serca i deptać Twoich marzeń, ale coś mi się wydaje, że chcący zrealizować to marzenie, musiałbyś polecieć do Nowego Orleanu, by zobaczyć i poczuć ten charakterystyczny filmowy klimat. Jeśli masz w głowie następujący obrazek: kłęby dymu, czarnoskórych muzyków, atmosferę tak gęstą, że można by ją nożem ciąć, przesiąkniętą jazzowymi melodiami i tą charakterystyczną mieszanką gorącego, wilgotnego klimatu i zapachu ludzkich ciał, to w Black Cat raczej tego nie dostaniesz. Będziesz miał tylko namiastkę. Ale kuchnia dobra, ceny akceptowalne, z głośników faktycznie sączy się jazz, więc jeśli kiedyś będziesz w pobliżu, to podejdź i przekonaj się sam :) Tylko nie bierz przykładu ze swojej nieroztropnej koleżanki, i zrób może najpierw rezerwację, zwłaszcza jeśli będziesz miał ze sobą żonę :)
A tak na marginesie, to coś mi się wydaje, że łatwiej byłoby Ci znaleźć klub jazzowy "żywcem z amerykańskiego filmu" w Twojej Warszawie niż w Salthill...
Jeśli sprawy nadal będą się tak toczyć w kraju, jak się obecnie toczą, to jeszcze długo będzie mi bliżej do Salthill, niż do Warszawy. Mam wprawdzie bilety lotnicze na połowę września, ale nie łudzę się nawet, że do tego czasu Polska zostanie wciągnięta na Zieloną listę. Zwłaszcza po obejrzeniu ostatnich zdjęć z plaży we Władysławowie. Lubimy się naśmiewać z Irlandczyków, ale prawda jest taka, że to my jesteśmy durnym narodem. Nie muszę nawet powoływać się na wyniki niedawnych wyborów prezydenckich w charakterze materiału dowodowego.
OdpowiedzUsuńNiezupełnie o klimat jaki wspominasz mi chodzi. Nie o kłęby dymu, gęstą atmosferę, z całą pewnością nie o zapach ludzkich ciał. Nie freestylowe wariacje na trąbce, a raczej bardziej uporządkowane, subtelne brzmienie w kierunku smooth jazz, ale bardziej w stronę Basi, niż Kenny`ego.
Niemniej jeśli będę kiedyś w Salthill zawadzę do Black Cat jak amen w pacierzu i niezwłocznie podzielę się z Tobą wrażeniami. Przemawia do mnie bardziej niż Galeon.
A ja już pogodziłam się z faktem, że w tym roku nie będę mieć żadnych zagranicznych wyjazdów. Trochę szkoda mi, że nie będę mogła wrócić do Walii lub Szkocji, ale jakoś specjalnie nad tym nie ubolewam. I tak najważniejsza jest dla mnie możliwość swobodnego poruszania się po Irlandii.
UsuńPowiem Ci, że u nas tylko ciut lepiej pod tym względem. Byłam ostatnio na zachodzie kraju, na wschodzie i na południu - wszędzie pełno ludzi: na ulicach, łodziach, w restauracjach, hotelach i Bed & Breakfastach. Social distancing wymarł jak dinozaury. Jedyne co się zmieniło w ostatnim czasie to to, że ludzie zaczęli masowo nosić maseczki w sklepach.
Posunę się jeszcze dalej i stwierdzę, że nie tylko jesteśmy durnym narodem, ale ogólnie głupim gatunkiem dążącym do samozagłady. Żadne ze znanych mi zwierząt nie podcina gałęzi, na której siedzi. Człowiek - tak.
Jedź, jedz, a później koniecznie podziel się ze mną wrażeniami :) Nawet jeśli będą negatywne ;) Choć wolałabym, abyś wyszedł stamtąd zaspokojony duchowo i cieleśnie ;)
Sokole Oko
OdpowiedzUsuń1. Po raz kolejny przekonuję się jakie masz oko do szczegółów. Lubię Twoje zdjęcia baaaaardzo ....
2. Od razu bym na pamiątkę kupiła koszulkę tego Pana ... może którąś u dołu :)
3. Jeśli chodzi o brak dystansu w knajpkach to przejechawszy kawał Europy stwierdzam, że to "dziwactwo" z szybami, ściankami czy co tam jeszcze tylko u nas wprowadzono. I mnie nie przeszkadza.
4. Co do zalecanych 2 m odległości to co kraj to obyczaj. Ja się spotkałam z kartkami od 1 metra dystansu przez 1,5 nawet 1,8 aż do 2 m. Więc w zasadzie każdy sobie coś tam skrobie :D
1. A co konkretnie skłoniło Cię do takiego wniosku? Próbowałam rozgryźć Twój tok myślenia, odszukać zdjęcie, które wpłynęło na Twój pogląd, ale chyba nie do końca mi to wyszło. Niemniej, dziękuję bardzo za tak miłe słowa, tym bardziej, że te zdjęcia są jednymi z gorszych na blogu!
Usuń2. Żółta chyba najbardziej pasowałaby Ci do Twoich sportowych "outfitów" :)
3. Nie spotkałam się tutaj jeszcze z takimi zabezpieczeniami.
4. U nas chyba te dwa metry są najpopularniejsze. Ale i tak mało kto tego przestrzega.
Sokole Oko
Usuń1. te właśnie porzucone szmatki na skałach. Nie każdy by to zauważył. I niektóre zdjęcia np. to z kolorowymi donicami Andrea Rossi. Podejrzewam, że wielu turystów nie robi takiego zdjęcia :)
2. Aaaaaaa tak, żółty lubię ;)
3. To chyba tylko Polska wymyśliła. Niby pokazywali w TV że Włosi też ale nigdzie tam tego nie widziałam
4. U nas chyba 1,5 m sobie wybrali ale też każdy to olewa.
Dzięki za zaspokojenie mojej ciekawości :)
UsuńEkrany ochronne są u nas np. w sklepach i na stacjach, ale nie widziałam ich jeszcze w żadnej restauracji.