sobota, 20 września 2025

Jeśli nie chcesz mojej zguby, śliwki kup mi, luby!

Znamy się już trochę, więc niejako czuję się w obowiązku lojalnie Was przestrzec. Uwaga! Uwaga! Będę Was wodzić na pokuszenie! Jeśli więc ktoś z Was ma słomiany zapał do zdrowego żywienia, albo słabą wolę, i w minionym tygodniu już pięć razy zaczynał dietę, to niech nie czyta i nie ogląda, bo z dzisiejszego wpisu kalorie będą się wylewać przez ekran. Możecie więc zawczasu oszczędzić sobie tych tortur.

Jesień na dobre zagościła pośród nas. Captain Obvious to moje drugie imię, nie musicie więc dziękować za to jakże odkrywcze spostrzeżenie. Muszę jednak przyznać, że ostatnie dni przypominały mi bardziej przedwiośnie niż samą jesień. Jakaś wyczuwalna zmiana nastąpiła. Prognoza na najbliższe 10 dni wygląda obiecująco ‒ znacznie więcej słońca, tylko czemu te najbliższe noce takie chłodne? Dwa, trzy stopnie we wrześniu?! Ale to może i dobrze, bo w ostatnim czasie źle mi się spało. Było mi zdecydowanie za gorąco i rzucałam się po łóżku jak opętana (nabyłam już takiej wprawy, że spokojnie dostałabym angaż w remake'u "Egzorcysty" lub "Dziecku Rosemary")

Fakty są jednak takie, że klimat jesienny dość mocno mi wjechał, bo w tym roku ‒ jak nigdy wcześniej ‒ wpadałam do lokalnych sklepów i, niczym chytra baba z Radomia, z obłędem w oczach rzucałam się na ozdoby jesienne. Muszę jednak przyznać, że te małe akcenty sezonowe, w postaci strategicznie rozmieszczonych dyń, sprawiły, że w domu stało się przytulniej i jeszcze milej. Kawa i herbata też jakoś lepiej smakują wypijane z jesiennego kubka. 


W czasie dzisiejszego urzędowania w kuchni doznałam momentu olśnienia na miarę eureki Archimedesa. Pozwolę sobie podzielić się z Wami tą mądrością, wszak nie jestem skąpa, a poza tym nic mnie to przecież nie kosztuje.

Niektórzy rodzą się rekinami biznesu, inni są rasowymi psami na baby, albo lwami salonowymi, jeszcze inni szczurami lądowymi, a ja... No cóż. Nie każdy został stworzony do wielkich rzeczy. Ja najwidoczniej jestem urodzoną kurą domową, która uwielbia kokosić się w swoim kurniku. A jeszcze bardziej lubi, kiedy ten kurnik pięknie pachnie, aromatyczną domową kuchnią, i kiedy mam swoich bliskich pod swoimi skrzydłami. 

Człowiek to jednak prymitywna bestia. Nie mam co prawda indiańskich zapędów do skalpowania, ani też potrzeb do obwieszania się naturalnymi futrami (obrzydliwe, swoją drogą), ale ‒ jak to mawiają ‒ gena nie wydłubiesz. Gdzieś tam wewnątrz mnie tkwi ten pradawny pierwiastek, geny jakiegoś neandertalczyka, który ma nieokiełznaną potrzebę zgromadzenia tłuszczyku na zimę w celu jej przetrwania. Ilekroć nadchodzi zimniejsza pora roku (a tak naprawdę, to wystarczy, że jesień leciuteńko zapuka do mojego okna  i słabiutkim głosem rzeknie "no cześć!"), a moją dietę od razu szlag trafia. I to tak spektakularnie.

Pamiętacie, jak mówiłam Wam, że robię sobie detoks od cukru? No... to już nieaktualne. Możecie włożyć ten tekst między bajki.

Zła ze mnie chrześcijanka, bo według biblijnych nakazów nie powinnam czynić drugiemu, co mnie niemiłe, ale źli ludzi sprowadzili mnie na manowce, i teraz ja czynię to samo. Wypatrzyłam gdzieś w internetowych odmętach ciasto śliwkowe (w końcu mamy na nie sezon!) i od razu zapragnęłam je posiąść. O, proszę! Właśnie dopuściłam się kolejnego grzechu ‒ "nie pożądaj ciasta bliźniego swego" czy jakoś tak... 


Przed wielkimi tygodniowymi zakupami sporządziłam więc odpowiednią listę produktów i upewniłam się, że koniecznie znajdują się na niej śliwki. Następnie zaś wręczyłam ją Połówkowi i wysłałam z misją do miasta, subtelnie przypominając mu "jeśli nie chcesz mojej zguby, śliwki kup mi, luby!". 


Chyba nie chciał, bo z zakupów wrócił nie tylko z zamówionym kilogramem śliwek węgierek, ale także z kolejnym ‒ mirabelek. Te ostatnie przetrwały, węgierki zaś przerobione zostały na pyszne ciasto na kruchym spodzie. 


Tak, wiem, nie wygląda powalająco, ale to ma smakować, a nie wyglądać. Smakuje zaś naprawdę przyzwoicie ‒ to ten rodzaj ciasta, po którym człowieka nie mdli od słodyczy, bo śliwki są kwaskowate, a w samym cieście (użyłam dużej tortownicy) jest tylko 100 gramów cukru. Plus cukier puder na wierzchu. Można jeść bez wyrzutów sumienia, bo jak głoszą pogłoski (przysięgam, że to nie łasuchy je rozpuszczają!) śliwki obniżają cukier we krwi. Tak że tak. Oszukałam system. 


A ponieważ nie samymi deserami człowiek żyje, to zrobiłam też francuską zupę cebulową, i nawet użyłam do niej specjalnego, białego wina z Francji. Co prawda, dopuściłam się małego kulinarnego bluźnierstwa, i zamiast sera gruyère użyłam do grzanek grana padano, ale ciiii, niech to pozostanie naszym słodkim sekretem ‒ naprawdę, żaden ortodoksyjny francuski kucharz nie musi o tym wiedzieć! Żeby mi tu nikt nie dzwonił po kulinarną policję! 


Nie mam zielonego pojęcia, jak to się stało, ale jak długo żyję na tym świecie, tak jeszcze nigdy nie miałam okazji jeść zupy cebulowej! To doprawdy nie do pomyślenia, zważywszy na fakt, że jestem dumnym Polakiem-Cebulakiem. Polką tak naprawdę  (spokojnie, nie zmieniłam w międzyczasie płci), ale Polak lepiej się rymuje. Uwielbiam cebulę (tak samo jak czosnek), a gdybym pochodziła ze szlacheckiego rodu, to w moim herbie byłaby właśnie cebula. I nie wstydzę się tego! Był Bartolini Bartłomiej herbu Zielona Pietruszka, to może też być też Taita herbu Biała Cebula, prawda? 


Żarty żartami, ale zupę serdecznie polecam. Znakomicie rozgrzewa! Tylko najlepiej od razu robić większą ilość. Ja zrobiłam z marnego kilograma, a po nałożeniu jej do dwóch miseczek, w garnku została jedna porcja, którą nawet krasnal by się nie najadł, a co dopiero rosły chłop, który pochłania wszelkie zupy tak chętnie jak dzik żołędzie! 


 

1 komentarz:

  1. Byłam święcie przekonana, że i u nas jesień, jednakowoż dzisiejsze, a raczej powinnam powiedzieć dzisiejsze planowane i wczorajsze 28 stopni wyprowadziło mnie z tego błędu. Ja z kolei kupiłam jedną dynię z zamysłem zrobienia kremu z dyni, a po drugą posłałam mego lubego łasa na promocje z myślą o upieczeniu ciasta.

    Póki co nie zrobiłam nic z tego. Na wrzosy już się troszkę napatrzyłam w przyrodzie, więc stwierdziłam, że do domu kupować nie będę. Szybko więdną. Za to kupiłam sobie w końcu mój wymarzony, wełniany kocyk. Na vintedzie z irlandzkiej owcy 😉 U mnie dodatkowo wszystkie kocyki są Luny, więc Luna poniuchała i przebiera łapkami.

    Śliwki mam w lodówce i zajadam się saute.

    Na koniec słówko rzeknę o diecie: jeśli zjesz z apetytem ciasto, a potem dokonasz zamachu na swoje kalorie pod postacią aktywności fizycznej to nic nie szkodzi 😉

    OdpowiedzUsuń