Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jesień. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jesień. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 października 2023

Krótkotrwałe babie lato

Ależ przyjemny i ciepły weekend za nami - nie spodziewałam się, że w drugi tydzień października wejdziemy z temperaturą wynoszącą 23 stopnie! Sobota i niedziela były co prawda o dwa stopnie chłodniejsze, i choć nie do końca była to aura na paradowanie po plaży w bikini, to mimo wszystko udało mi się wysuszyć w ogródku mnóstwo rzeczy.

Niestety te dwa cieplejsze dni nie osuszyły wystarczająco gruntu, więc trawa nie nadawała się do koszenia. Pozostaje nadzieja, że jeszcze uda się ją skosić przed nadejściem zimy. Jej zieleń potrafiłaby zmylić niejednego - w takie łagodne dni, jak te minione można z powodzeniem zapomnieć, że mamy już jesień, a nie lato. O tym drugim nie dają mi zapomnieć moje kwitnące kwiaty. Chciałam wywiesić jesienny wieniec na drzwi, ale jakoś tak dziwnie, kiedy jeszcze nie przekwitły letnie kwiatki. Dam sobie jeszcze trochę na wstrzymanie. 


Tu muszę wspomnieć o moim tegorocznym odkryciu - gazanii. Jaka to wdzięczna i bezproblemowa roślina! Wypatrzyłam ją kilka miesięcy temu na dziale ogrodniczym Woodie's, a ponieważ od razu wpadła mi w oko, a do tego nie była droga, bez wahania zapakowałam ją do koszyka, usprawiedliwiając się w myślach, że jeśli nawet ją niechcący uśmiercę, to nie będzie wielkiej straty, bo nie zapłaciłam za nią chyba nawet 3 euro.

O tym, jak małej wiary człowiekiem jestem, doskonale świadczy fakt, że wcisnęłam ją do doniczki wraz z bratkami, spodziewając się, że pewnie za jakiś czas zobaczę uschniętego kikuta. Ku mojemu zaskoczeniu gazania rosła jak magiczna fasolka i była wdzięcznym obiektem do obserwacji. Zamykała swoje pąki na noc, w ciągu dnia z kolei ochoczo wystawiała główkę do słońca, przez co wyglądała jak minisłonecznik. 


Jak niedawno wspominałam, miałam właśnie w tym czasie być w Szkocji, ale ostatecznie do wyjazdu nie doszło. Nieco żal mi było tego niedoszłego urlopu, ale już mi całkowicie przeszło. Monitorowałam bowiem tamtejszą pogodę i z ulgą odnotowuję, że u szkockich sąsiadów źle się w tym czasie działo. Co ciekawe, było znacznie chłodniej i bardziej mokro niż w Irlandii. Zamiast rozpaczać, że nie włóczę się po szkockich klifach i nie oglądam się za przystojnymi Szkotami w kiltach, od razu poczułam się lepiej. Nic tak nie poprawia humoru jak niedola sąsiada! 


W ramach wyrabiania dobrych nawyków zaczęłam częściej pisać, jak być może już zdążyliście zauważyć. Do tej pory wyglądało to tak, że mój perfekcjonizm/OCD, albo nadmierny samokrytycyzm - sama nie wiem - nie pozwalał mi tego robić. Bowiem postów, z których naprawdę byłam dumna i zadowolona było w rocznym rozrachunku może kilka. Z pewnością można by było zliczyć je na palcach jednej ręki. Jak się można domyślić, blokowało mnie to - część wpisów nigdy nie ujrzała światła dziennego, bo wylądowała głęboko w szufladzie, część nigdy się nie narodziła, bo temat umierał śmiercią naturalną, niegodzien w moich oczach, aby go w ogóle poruszać. Sabotowałam samą siebie, ale przy okazji sami obrywaliście rykoszetem. Nie pokazałam Wam przez to wielu wspaniałych i naprawdę ciekawych miejsc. 


Chciałabym to zmienić. Nie piszę żadnych rozpraw habilitacyjnych, które muszą być na tip-top, bo inaczej źle odbije się to na mojej karierze naukowej. Piszę zwykłego bloga. Nikogo nie przymuszam do czytania. To jest mój prywatny pamiętnik - jeśli kogoś interesuje, to czyta, jeśli nie, nie musi. W sieci nadal jest zatrzęsienie innych stron internetowych. Przy odrobinie wysiłku każdy znajdzie coś dla siebie.

Muszę przyznać, że taki sposób rozumowania okazał się dla mnie bardzo wyzwalający. Fajnie jest dać sobie pozwolenie na bycie niedoskonałą. Sama zresztą czytam trochę blogów i nie każdy wpis jest dla mnie tak samo interesujący, jedne uważam za lepsze, inne za gorsze - zupełnie normalna rzecz. To TYLKO blogi - wirtualne pamiętniki. Kiedy jednak zastanawiam się nad tym, co jest dla mnie najważniejsze w przypadku tych blogerów, to za każdym razem udzielam tej samej odpowiedzi - to że są i że piszą. 


Fajny to był weekend. Ponownie zagraliśmy w grę planszową "Marvel Zombies: A Zombicide Game", jednak po raz pierwszy z wszystkimi pomalowanymi figurkami. 


Połówek dokonał niemożliwego i ukończył malowanie wszystkich postaci (a było ich prawie 100). I nawet całkiem fajnie mu to wyszło. Podziwiam jego cierpliwość i zaangażowanie. Ja bym z pięć razy jajo zniosła. 


Po raz drugi w tym jesiennym sezonie zrobiłam szarlotkę - jedną dla szefa (ciamkał w zachwycie), i jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Zrobiłam też placki ziemniaczane, do czego zainspirował mnie Połówek, stwierdzając "zjadłbym coś dobrego". Trochę wjechał mi tym stwierdzeniem na ambicję - stałam się straszna nudziarą w kuchni, i już sama jakiś czas temu doszłam do wniosku, że już najwyższa pora nieco poeksperymentować z nowymi daniami. Macie coś, co uwielbiacie, a co jednocześnie jest szybkie i proste? Nie cierpię długich i skomplikowanych przepisów. 


Chciałam też zrobić jakieś przetwory na zimę, najlepiej to ukisić ogóry, ale niestety w polskim sklepie same nieciekawe i miękkie fajfusy! Szkoda na nie zachodu. Czas chyba zadzwonić do znajomego, który sam hodował i sprzedawał ogórki gruntowe. Może jeszcze nie jest na to za późno?

poniedziałek, 17 października 2022

Winter Is Coming

Winter is coming.

Zima nadchodzi - jak powiedzieliby Starkowie z "Gry o tron". Wiem, co sobie myślicie. Coś w stylu: "thank you, Captain Obvious - co myśmy bez ciebie zrobili?". Wybaczcie mi jednak głoszenie tych truizmów meteorologicznych, wszak życie blogera łatwe nie jest, a wpis jakoś zacząć trzeba. 


A tak całkiem serio, to zima naprawdę nadchodzi. Jest tak jak w piosence Elektrycznych Gitar: to widać (łysiejące drzewa i oliwkowa zieleń), słychać (deszcz uderzający o okna niczym nawiedzony perkusista Metaliki w bęben) i czuć (tym, co sąsiedzi wrzucili do kominka). 

 

To oznacza zaś, że na półkę niespełnionych marzeń można już odłożyć to o złotej jesieni. Nie mieliśmy żadnej taryfy ulgowej, nie było żadnego łagodnego przejścia z upalnej końcówki lata w łagodną jesień. Żadnego babiego lata, łagodnego wrześniowego zefirku, złotego dywanu pod stopami.  


Tak po prawdzie, to wielkiego zaskoczenia tu nie było. Irlandia nie do końca kojarzy mi się z "polską, złotą jesienią".

Zaskoczyła mnie za to końcówka września, kiedy grubo po ponad dwóch latach pandemii mogłam powiedzieć: "wszyscy mają, mam i ja!". 


A wszystko zaczęło się od Połówka, który pewnego dnia spytał, czy minionej nocy nie jeździłam walcem, bo od samego rana tak właśnie się czuje - jakby go walec drogowy przejechał. 

 

Tu go strzyka, tam boli. To mnie jednak jakoś specjalnie nie zdziwiło, bo jak się całe dni spędza przed komputerem, to ciało ma prawo wołać o ratunek. Nie doszukiwałam się w tych jego dolegliwościach niczego podejrzanego.

Jak przystało na absolwentkę renomowanego Uniwersytetu Medycznego im. doktora Google'a, szybko postawiłam Połówkowi fachową diagnozę: Ot, efekty zasiedzenia. 


Jednak dwa dni później, na "dobry" początek weekendu, sama obudziłam się w podobnym stanie. Głowa ciężka jak ołów, zatkany nos, przepity głos burdelmamy i ogólne rozbicie. Nafaszerowałam się jednak prochami i udało mi się przeżyć tę sobotę, a nawet co nieco porobić w domu.

Niedziela była nieco lepsza, w poniedziałek więc normalnie stawiłam się w pracy, jak na pracowitą mróweczkę przystało, ale nadal skrzypiałam jak stare i nienaoliwione drzwi. Niemniej nie byłam w pełni formy, więc na koniec dnia przezornie spakowałam wszystkie papiery, wsunęłam laptopa do torby i zabrałam ze sobą do domu. Bossowi zaś, którego nie widziałam przez cały dzień, wysłałam wieczorem informację, że chyba najlepiej będzie, jeśli jutro będę pracować z domu. 


W czasach BC (before Covid), kiedy nikt na nikogo nie łypał złowrogo tylko dlatego, że sobie kichał i kaszlał publicznie, nawet by mi do głowy nie przyszło robić sobie wolne od pracy z tak błahego powodu. Przypomniałam sobie jednak te czasy, kiedy szef lojalnie mnie uprzedzał o każdym przypadku koronawirusa w jego rodzinie, pomyślałam więc o jego siedemdziesięciokilkuletniej mamie i doszłam do wniosku, że lepiej dmuchać na zimne. A co jeśli faktycznie mam koronawirusa i ją pośrednio zarażę?

Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale nie to, że jestem pogromcą bezbronnych staruszek.

Zostałam w domu. A kiedy rano, jak co dzień, przygotowywałam sobie moją obłędnie pachnącą herbatę miętową, nagle poczułam, że... nic nie czuję! Herbata, której zapach z łatwością wyczuwałam już przez opakowanie, tym razem "nie pachniała" wcale! I wtedy mnie olśniło - to musi być koronawirus! Wszyscy mają, mam i ja! 


Tutaj słówko o głównym zainteresowanym. Na samym początku tego całego zaaferowania wirusem odczuwałam trochę strachu przed niewiadomym. Jak chyba my wszyscy. Dość szybko jednak przeszłam nad nim do porządku dziennego. Musiałam.

Bo widzicie, ludzie dzielą się na tych, co wierzą, że częste mycie skraca życie i na tych, którzy uważają, że to bujda na resorach. Jako że należę do tych, co myją się codziennie, a przy tym głęboko wierzą, że to stres skuteczniej zabija od mycia, nie mogłam ryzykować. Sami rozumiecie - musiałam zminimalizować poziom stresu na wypadek gdyby jednak okazało się, że rację mieli ci, którzy mycia unikają jak diabeł wody święconej. 


Zatem po jakichś trzydziestu miesiącach siania paniki, jaką fundowały nam media, byłam już na nią uodporniona. Rzadko na coś choruję - powiedziałabym raczej, że mam końskie zdrowie po ojcu (nie żeby moim ojcem był koń...), więc na tym etapie koronawirusa miałam już w nosie.

Jak się okazało tego wtorkowego poranka, miałam go w nosie dosłownie i w przenośni.

Nie bardzo byłam pewna, czy wykonany przez siebie wymaz z nosa w ogóle okaże się poprawny, bo trochę się przy tym cackałam z sobą, moje wątpliwości jednak szybko zostały rozwiane przez dwie wyraźne czerwone kreski na teście.

"Gratulacje" - rzekł Połówek - który asystował mi przy całej procedurze. "Tak dobrze grzebałaś tym patyczkiem w nosie, że wygrzebałaś covida. To ja pewnie też mam!".

Miał.

Tu chciałabym tylko nieśmiało zaznaczyć, że to on pierwszy go złapał. Próbowaliśmy dociec, skąd nam się to przyplątało, ostatecznie doszliśmy jednak do wniosku, że prawdopodobnie ktoś mu sprzedał w sklepie. 

Zrobiłam zdjęcie testu i podesłałam Bossowi na znak swojej prawdomówności. Niech ma i wie, że to nie była żadna wymówka. Chwilę później odpisał jedynie "no panic". (Bez paniki)

Popełniłam jednak strategiczny błąd, bo kiedy na drugi dzień zadzwonił do mnie i spytał, jak się mam, zamiast udawać obłożnie chorą, odpowiedziałam, że całkiem dobrze. I wtedy się zaczęło. Mail za mailem.

"Czy masz...?"

"Czy możesz...?"

"Czy wiesz...?"

"Czy mogłabyś...?"

GRRRRRRR!

Pozostałe dwa dni były już na szczęście spokojne, zaś przeprowadzony w niedzielę test pokazał czarno na białym, że koronawirus mnie opuścił.

Węchu do dzisiaj jednak nie mam, a od tamtego momentu upłynęły już prawie trzy tygodnie. Powiadam Wam, jakie to jest... fajne! 

Nie wiem, jak ja do tej pory żyłam wyeksponowana na tyle przeróżnych i nieproszonych woni, fetorów i smrodów!

Teraz już nie wykręcam twarzy w grymasie, kiedy odkamieniam czajnik octem, albo używam chlorowego wybielacza w łazience. Co się zaś tyczy ładnych zapachów, to tu również jakoś szczególnie nie odczuwam ich braku. Ludzki umysł to niesamowity twór - dzięki pamięci zapachowej czuję się tak, jakbym je czuła. Wiem, jak pachnie konkretna butelka perfum, kiedy więc biorę ją do ręki, mam w głowie jej zapach. 

Zdarza mi się jednak mieć zapachowe przebłyski i faktycznie czuć delikatną i bardzo krótkotrwałą woń - wtedy najczęściej zawodzę żałośnie: "o nieee, chyba wraca mi węch!!!", na co Połówek uśmiecha się pod nosem i z niedowierzaniem kręci głową.

A właśnie - Połówek. Słyszeliście zapewne niejeden raz enigmatyczne "życie zatacza krąg"? Rodzimy się, jesteśmy dziećmi, dojrzewamy, starzejemy się, a na starość... znów dziecinniejemy.

Nie wierzycie w to? Uwierzcie! To nie jest żaden pic na wodę, fotomontaż.


Do niedawna jeszcze sama nie bardzo wierzyłam w to dziecinnienie, a potem usłyszałam coś, czego nigdy się nie spodziewałam usłyszeć. A już na pewno nie od osoby, którą znam dosłownie połowę swojego życia.  

Któregoś dnia przy wspólnym posiłku Połówek spytał ni stąd, ni zowąd: "myślisz, że powinienem zacząć malować figurki?". Totalnie zastrzelił mnie tym pytaniem, więc zanim cokolwiek odpowiedziałam, roześmiałam się nieco za głośno i za szybko, czym niechcący uraziłam męskie ego poszkodowanego. 

W tamtym momencie jednak to pytanie wydało mi się tak abstrakcyjne i absurdalne, że nie mogłam zareagować inaczej. Równie dobrze mógłby zapytać o to, czy powinien polecieć w kosmos albo odciąć sobie ucho. 

 Nigdy bowiem, NIGDY, nie widziałam Połówka z pędzelkiem i farbkami w ręku. Zawsze wydawał mi się być "ścisłym umysłem", nigdy zaś artystycznym typem i chyba dlatego w życiu nie pomyślałabym, że najlepszym prezentem dla faceta po czterdziestce będą... farby, pędzle, mokra paleta i werniks. 

Dopadła mnie też karma za te wszystkie utyskiwania. Jak to mawiają: uważaj na to, co mówisz, bo może się spełnić. Chciałam, by sobie znalazł jakieś rozwijające hobby, zamiast grać z kolegami na PS, no to sobie znalazł. Teraz GODZINAMI siedzimy pochyleni nad pięciocentymetrowymi figurkami i malujemy. 

Zróbcie mi przysługę i nie pytajcie po co, bo sama nie mam na to dobrej odpowiedzi. Wiem za to, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo dorobię się płaskodupia albo garbu. Albo tego i tego. 

Kiedy zaś nie maluję, to czytam. Nic ambitnego - nic, czym mogłabym zaimponować arystokratycznym bufonom z zadartym nosem.  Najczęściej sięgam po thrillery, a moimi ostatnimi odkryciami są Claire Allan, pisarka z Irlandii Północnej (fabuły jej książek często mają miejsce w Derry) oraz Angielka - C. L. Taylor. 


Niedawno skończyłam "Apple of My Eye" i choć w tym wypadku bardzo szybko można się domyślić, kto jest sprawcą całego zamieszania, to jednak lektura jest na tyle ciekawa, że czyta się ją z przyjemnością. "The Liar's Daughter" znacznie mniej mi się podobała, ale nie dlatego, że nie udało mi się wytypować winnego, tematyka była znacznie cięższa. Teraz zaś czytam "The Island". 

Na najbliższy urlop zabieram ze sobą jednak coś z literatury faktu, coś o mojej ulubionej tematyce latarnianej - "Stargazing", wspomnienia młodego szkockiego latarnika, i "The Lighthouse" Keitha McCloskeya o tajemniczym zaginięciu szkockich latarników w 1900 roku, mimo że widziałam niedawno film bazujący na tej historii - "The Vanishing" (2018) z Gerardem Butlerem. Bardzo mi się podobał. Film, nie Gerard. Gdyby ktoś chciał obejrzeć, to jest on do wypożyczenia w tutejszej bibliotece. 



Chciałam niedawno zrobić parę zdjęć owcom, które wypasały się na ściernisku niedaleko mojego miejsca pracy, ale jak tylko zabrałam ze sobą aparat do pracy, to okazało się, że owiec już nie ma! Zamieściłam za to kilka fotek innych wdzięcznych modelek - to właśnie owce będą niedługo moimi jedynymi sąsiadkami. Już się nie mogę doczekać!

A co u Was?

niedziela, 24 października 2021

A lato było piękne tego roku

 

Jesień znowu mnie zaskoczyła niczym zima polskich drogowców. Zaabsorbowana codziennością nawet nie zauważyłam, że po lecie zostało już tylko wspomnienie.

Nieco dziwnie się czuję, kiedy rozglądam się wokół i zatrzymuję wzrok na sąsiednich domach udekorowanych na nadciągające Halloween. Albo wtedy, kiedy zauważam, że na trawniku coraz więcej złotych liści. U mnie w ogródku tymczasem pełnia lata. 

 

Jako że część roślin posadziłam dość późno, w lipcu dopiero, nadal mogę się cieszyć ich widokiem. Feeria barw trwa w najlepsze. I to głównie za ich sprawą stoję w rozkroku: jedną nogą w lecie, drugą w jesieni. 


Z reguły jestem wierna przetestowanym kwiatom - po wielu latach prób i błędów, wiem już doskonale, co się u mnie sprawdza, a co nie. W tym roku jednak pozwoliłam sobie na trochę eksperymentów za sprawą "nowego", świetnego sklepu ogrodniczego. Nowego w cudzysłowie, bo na dobrą sprawę, to on mógł istnieć już tam od roku bądź dwóch, a ja mogłam żyć w błogiej nieświadomości.

 

Zazwyczaj kupowałam rośliny w Woodie's, Tesco, czasami w Lidlu bądź Dunnes Stores. W tym pierwszym jednak przeważnie były drogie, a ich jakość pozostawiała sporo do życzenia. I nie było to tylko moje odczucie - w czasie którejś wizyty i błąkania się między regałami przystanął koło mnie pewien starszy Irlandczyk, by z wyraźną dezaprobatą w głosie skomentować scenkę, która rozgrywała się przed naszymi oczami: pracownicę sklepu "subtelnie" podlewającą kwiaty. Równie dobrze mogli nająć do tego strażaków - efekt byłby ten sam.  


W nowym centrum ogrodniczym jest wszystko, czego zawsze mi brakowało w tych innych: ogromny wybór przepięknych i zadbanych kwiatów, ceny przyzwoite, a obsługa bardzo miła i pomocna. Kupili mnie już w czasie pierwszej wizyty. W foliowym tunelu stała kobieta w średnim wieku i z wielką czułością doglądała kolejne pelargonie. Kiedy skomentowałam jej pracę, odpłaciła mi równie miłym komplementem, z kolei nieco później, kiedy stałam na dziale z ziemią, i chciałam załadować worek do wózka, jej kolega podszedł i stwierdził, żebym tego nie robiła - on zadba o to, żeby trzy worki ziemi czekały na mnie przy kasie, bo po co mam ciągnąć ciężki wózek po całym sklepie. Małe, ale piękne gesty zawsze mnie urzekają. 


Od tego momentu stałam się ich stałą klientką, w moim ogródku zaczęło brakować miejsca na kolejne kwiaty i wkrótce jasnym się stało, że jeśli nie zaprzestanę wizyt w tym miejscu, zbankrutuję. Chciałam więc dać się przyłapać na kradzieży, by mnie stamtąd wyrzucili, a na drzwiach wywiesili plakat z moją podobizną i słowami: "tej klientki nie obsługujemy!"


Największym zaskoczeniem okazały się dla mnie dalie i aksamitki. Nie kosztowały praktycznie żadnego wysiłku, a przez całe lato cieszyły oczy swoimi żywymi barwami. I jak łatwo było pozbywać się uschniętych pąków! W przeciwieństwo do pelargonii, które zawsze kupuję, deszcz nie wpływa na nie negatywnie, nie brudzą też parapetu/betonu swoimi płatkami. Zdecydowanie będę po nie sięgać w przyszłości. 

 

Największym rozczarowaniem okazała się z kolei alstroemeria. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia - w sklepie prezentowała się cudnie, niczym krzyżówka moich ulubionych rododendronów i azalii, jednak zupełnie nie sprawdziła się w moim ogrodzie. Może dlatego, że umieściłam ją w tej samej donicy co aksamitki. Podczas gdy te ostatnie rosły w niej jak na drożdżach, jej nie udało się "rozwinąć skrzydeł". 

 

Powoli przyzwyczajam się do jesiennej rutyny. Połowa/koniec października to chyba mój ulubiony jesienny okres. Drzewa nie straszą gołymi i łysymi konarami, złote i miedziane liście miło szeleszczą pod nogami, a wiatr jeszcze nie jest tak przejmująco zimny jak w późniejszych miesiącach. Wieczorami robię to, co uwielbiam. Czasem obejrzę coś ciekawego (ostatnio "Squid Game"), najczęściej jednak siedzę pod kocem obłożona książkami, a często też kotami, relaksuję się w gorącej i pachnącej kąpieli, albo po prostu zatapiam w fotelu, wpatrując w migoczący płomyk świec i słuchając najnowszej płyty Rogera Taylora - "Outsider". Jego kojący głos i jej melodyjność są doskonałym zwieńczeniem męczących dni w pracy. Przesłuchałam ją już kilka razy i nadal nie mam dość. 

 

Jesień to też taka pora roku, kiedy - jak nigdy wcześniej - doceniam wszystko co mam. Zdrowie, życie, dach nad głową, moich bliskich. Wygodne łóżko, jedzenie w lodówce, kraj, w którym mieszkam... Październik to moje jedno wielkie Święto Dziękczynienia! 


A lato? Lato było piękne tego roku. I niekoniecznie mówię tu o pogodzie. Udało mi się zrealizować kilka mniejszych i większych marzeń. Wreszcie stałam się dumną posiadaczką wełnianego "swetra z Wysp Aran", a nawet dorobiłam się kolorowych drzwi frontowych, do których od dawna wzdychałam. Potem zaś, płynąc na fali zmian, zdecydowałam się na małą metamorfozę przedpokoju, teraz z kolei myślę nad zmianami w moim "gabinecie", jako że od dawna marzy mi się porządne biurko. I chyba konieczna będzie też jakaś nowa szafka, bo moje postanowienie o niekupowaniu dla siebie książek, spektakularnie trafił szlag. A książki gdzieś trzymać trzeba. 


Chciałam też coś zmienić w swoim wyglądzie, może przefarbować włosy na jaśniejszy blond, ostatecznie jednak zdecydowałam się na ścięcie jakichś 15-20 centymetrów. Z farbowaniem chyba jeszcze poczekam. Wizja robienia tego regularnie skutecznie odwodzi mnie od tego pomysłu - strata pieniędzy i czasu. 


Lato to kilka cudownych irlandzkich wyjazdów i kolejne przepiękne wspomnienia. I choć nie było ich tyle, ile bym chciała, wszystkie przeszły moje oczekiwania i sprawiły, że na nowo zakochałam się w Irlandii. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że to jest moje miejsce na Ziemi. 


Lato to kilogramy zjedzonych pomidorów, ponad dwadzieścia kilogramów ukiszonych ogórków, to ciasta owocowo-jogurtowe... Jednym z nich zrobiłam tak dobrze szefowi, że jeszcze tego samego dnia dostałam podwyżkę, haha. To z kolei nieco "skomplikowało" mi sprawy, bo w czasie ostatniego lockdownu nieśmiało fantazjowałam o tym, że jesienią/zimą tego roku będę już "wesołą bezrobotną", a nawet szukałam jakiegoś przytulnego domku do wynajęcia w Connemarze... 

 

Nie boję się zimy. W zasadzie to z utęsknieniem czekam na przerwę świąteczną. Już nie mogę się doczekać wybierania choinki! Mam już nawet gwiazdę betlejemską! W czasie wczorajszych zakupów w Dunnes Stores natrafiłam na nietypową gwiazdę betlejemską w różowym kolorze, a ponieważ mam słabość do tego koloru, to nie mogłam się jej oprzeć! I tym małym słodziakom też nie! 


Jak przystało na dobrze zorganizowaną i pracowitą mróweczkę, mam już większość upominków na święta. Mam też problem -  najchętniej pozbyłabym się ich już teraz! Po pierwsze - trudno mi już przechowywać kolejne pudła, po drugie - nie mogę doczekać się radości obdarowanych! Walczę ze sobą, by nie zacząć pakować prezentów! Tak, wiem, jestem wariatką!

poniedziałek, 12 października 2020

When The Leaves Come Falling Down

Dni mijają zdecydowanie za szybko. Niepostrzeżenie przechodzą w tygodnie, a tygodnie w miesiące.

Jesień znów mnie zaskoczyła niczym zima polskich drogowców. Przyszła trochę za wcześnie odziana w szaty utkane z brązowych, miedzianych i ciemnozielonych nici, mokre od wilgoci i deszczu, nieprzyjemne w dotyku od zimnego powietrza.

Przyszła pachnąca ciężkimi nutami, esencją ziemi, drewna, torfu i lasu. Czasami, by zrobić jej na przekór, wyciągam z szafy ciężki i kanciasty flakon z magiczną zawartością. Magiczny nie dlatego, że w butelce miałby skrywać się dżinn. Jest w nim wyciąg z lata, cały ogród kwiatowo-owocowy: pomarańcze, jeżyny, porzeczki, fiołek, jaśmin i piwonia... Tak właśnie kiedyś pachniały beztroskie wakacyjne dni, skąpane w morskiej wodzie, rozświetlone promykami słońca.

Zanurzam wtedy nos w zatyczce i biorę głęboki wdech, by przypomnieć sobie, jak pachniało lato, a potem... potem odkładam je na półkę. Te perfumy stanowią zbyt cenną zawartość, by się nimi spryskać. I nie jest to kwestia pieniędzy, a tego, że nigdzie już nie mogę ich dostać. Dlatego ostatecznie spryskuję się czymś innym, czymś, co wywołałoby aprobujący uśmiech jesieni, czymś, co mnie otuli niczym najcieplejszy pled, i być może przy okazji pomoże chociaż chwilowo zamaskować chłodny powiew melancholii, którą okryła mnie jesień.  

Bo ta jak zwykle przyszła w towarzystwie swoich mar i demonów - w końcu schyłek roku to ich sezon, a ciemność stanowi nierozerwalną część ich naturalnego środowiska. Halloween i Wszystkich Świętych są tuż za rogiem.

Najczęściej próbuję, nieudolnie niczym Syzyf, zatrzymać upływ czasu, ale teraz odliczam dni do długiego weekendu. I wizja kolejnego lockdownu mi niestraszna. A nawet cieszyłabym się na myśl o nim, gdyby nie to, że w moim przypadku i tak nic to nie zmieni.

Dziwny to był rok i równie dziwne było lato.

Rok bez grillowania, bez wykorzystywania wszystkich mebli ogrodowych, bez kąpieli w oceanie, bez feerii barw w moim ogrodzie, który jeszcze do niedawna stanowił jakże potrzebną przystań dla pszczół. Bez piwonii we flakonie. Mój krzak bezlitośnie zniszczyła jedna z wichur, a na bukiet ciętych kwiatów nigdy nie udało mi się natrafić w sklepie.

Biorąc jednak pod uwagę przeciągający się lockdown i to, że nie wiązałam z latem większych nadziei, to i tak było ono nad wyraz udane i satysfakcjonujące. Zrealizowałam znaczną część moich podróżniczych marzeń związanych z ukochanym zachodem wyspy, mimo że jeszcze do niedawna nie śmiałabym śnić, że mi się to uda.  

A kiedy pewnego sierpniowego dnia YouTube podsunęło mi nowy singiel Walking On Cars, myślałam, że lepszej końcówki lata nie mogłabym sobie wymarzyć.

Znasz ten moment, kiedy długie miesiące czekasz na nowy album cenionej grupy, a potem z wielką ekscytacją zasiadasz do jego odsłuchania, zamykasz oczy, kiedy słyszysz pierwsze dźwięki piosenki, która na pewno stanie się jedną z Twoich ulubionych, a potem uśmiechasz się z wielką aprobatą, bo to jest właśnie "to". Ze mną było nie inaczej.

Kiedy tylko usłyszałam mój ulubiony głos wyśpiewujący piosenkę, która uderzyła mnie prosto w serce, mimowolnie się uśmiechnęłam. Ten dzień nie mógł być lepszy. Jednak parę godzin później moje euforyczne "oh yeah, babe!" skierowane do śpiewającego Patricka zastąpiło pełne żalu "oh no!!!". Jeszcze tego samego dnia grupa ogłosiła swój rozpad, niszcząc tym samym moje marzenia o usłyszeniu tego albumu na żywo.

Kiedy parę lat temu pocieszałam Ronnie po tym, jak jej ulubieńcy muzyczni zakończyli wspólną przygodę, nie sądziłam, że jakiś czas później sama będę przez to przechodzić, i że... to może być aż tak smutna wiadomość. "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono".

To doświadczenie dobitnie pokazało mi, że pewnych rzeczy nie należy odkładać w nieskończoność. Na jutro, na później, na potem. Czasami jutro po prostu nie nadchodzi. To jeszcze jedna przywara naszej egzystencji - pozorna pewność. Myślisz, że masz jeszcze na wszystko czas. Nie masz. Masz tylko tu i teraz. A i to "tu i teraz" może skończyć się w mgnieniu oka.

Ktoś jeszcze naprawdę potrzebuje dowodów na potwierdzenie tej tezy? Myślałam, że koronawirus utarł już wszystkim (cieknący) nos.

Świat się zmienia. Tu chyba z założenia nie ma miejsca na constans. Ziemia kręci się, czy tego chcemy, czy nie. Nawet jeśli nasz prywatny świat właśnie legł w gruzach, a my desperacko pragniemy, by wszystko inne też zatrzymało się choć na chwilę w ramach żałoby i szacunku, tak się nie dzieje.

Kto z nas powiedziałby - choćby na początku tego roku - że za parę miesięcy pójdziemy śladami Azjatów i będziemy masowo chodzić w maseczkach? Ja na pewno nie.

A świat technologii cyfrowej? Ktoś jeszcze za tym wszystkim nadąża bez zadyszki? Tu to dopiero wszystko zmienia się szybciej niż kobiece humorki.

Zmiany są dobre, jasne, ale niektóre z nich budzą większy bądź mniejszy smutek. I to właśnie poczułam, kiedy w zeszłym tygodniu udałam się do mojego miejscowego "centrum handlowego". O porze, w której normalnie byłoby tam dość tłoczno, w środku było tak pusto, że w pierwszym momencie rozejrzałam się wokół siebie w obawie, że może o czymś nie wiem i że sklepy są zamknięte. Nie były.

Tego dnia w zasadzie niewiele załatwiłam, bo tylko z jednego (z trzech sklepów) wyszłam zadowolona - z papierniczego. W drogerii zabrakło mi trzydziestu przeklętych eurocentów, bym mogła kupić interesujące mnie perfumy, i choć przez sekundę przeszło mi przez myśl, by zapytać ekspedientkę, czy zamiast 93 euro mogę zapłacić 92,70 (nie miałam przy sobie karty płatniczej), doszłam do wniosku, że nie będę żebrać. Ostatecznie wyszło mi to prawie na plus - ten sam zapach znalazłam tego samego dnia online z 15% zniżką. Szkoda tylko, że akurat był wyprzedany. To jednak nie było najgorsze rozczarowanie.

Najbardziej zawiodła mnie jednak wizyta w sklepie muzycznym i kolejna nieudana próba kupna płyty CD. Tęskno mi trochę za tymi czasami, kiedy w najzwyklejszym Tesco, czy nawet w Dunnes Stores zalegały na półkach liczne płyty CD i DVD. Że nie wspomnę o sklepach specjalistycznych typu HMV czy Xtra-Vision. Po tych dwóch ostatnich już dawno pozostało tylko wspomnienie. O ile jednak nie miałam żadnych problemów z kupnem "Colours", z najnowszą "Clouds" Walking On Cars już tak łatwo nie jest.

Zamaskowana jakbym właśnie szykowała się do napadu na pobliski bank, ale jednak pełna nadziei, zapytałam o nią pracownika sklepu muzycznego, ale usłyszałam tylko "sorry?". I wtedy mnie oświeciło. Biorąc pod uwagę, że nie jestem Beverly Goldberg i nie potrafię wrzeszczeć, a także to, że oddzielał mnie od niego nie tylko pleksiglas, ale także moja maseczka, która działała jak tłumik, szybko zrozumiałam, że patrząc na mnie, widzi tylko parę niebieskich oczu wyczekująco w nim utkwionych i brwi uniesione w niemym znaku zapytania, a całej reszty może się jedynie domyślać, bo nawet nie ma opcji czytania z ust. Rozbawiło mnie to, więc zsuwając nieco maskę, rzuciłam tylko dwa kluczowe hasła, ale operacja i tak zakończyła się porażką.

Choć moim życiowym motto są słowa Hawkinga: "However bad life may seem, there is always something you can do and succeed at. While there's life, there is hope", to jednak chyba niczego innego mi w ostatnim czasie tak bardzo nie brakuje jak właśnie nadziei... Gdyby tylko można było pójść sobie do sklepu i ją kupić. Choćby tylko kilkanaście gramów.

Są jednak w naszym życiu rzeczy bezcenne, a jednocześnie darmowe. I do takich zaliczam leżenie na kuchennej zimnej podłodze i obserwowanie moich kolczastych gości. Uśmiecham się, widząc tłuściutką kulkę naszpikowaną kolcami  - jeszcze jedno uratowane życie. O los tego jeżyka jestem spokojna, zdecydowanie zdoła się zahibernować, o ile wcześniej nie zginie pod kołami jakiegoś samochodu... Pytanie tylko, co z tym mniejszym, którego kiedyś widziałam...

W wolnych chwilach zbieram orzechy dla wiewiórki i umilam sobie czas, gromadząc prezenty świąteczne.

Jesień, jakakolwiek by nie była, też ma swoje plusy.  

niedziela, 25 sierpnia 2019

Hello, darkness, my old friend

Czy mi się tylko wydaje, czy w ostatnich tygodniach czas zdecydowanie przyspieszył? Z kimkolwiek rozmawiam, nasze wnioski i spostrzeżenia sprowadzają się do jednego - kiedy to lato przeleciało?! Jak to możliwe, że wakacje właśnie dobiegają końca?! 
Teoretycznie lato jeszcze trwa. W praktyce wygląda to jednak nieco odmiennie. Nieustannie zadziwia mnie to, ile prawdy jest w stwierdzeniu, że sierpniowi bliżej już do jesieni niż do lata. Po nieprzyzwoicie długich czerwcowych wieczorach, kiedy zmrok zapadał dopiero przed 23:00, nastały te "krótkie" - skrócone o jakieś dwie godziny. Choć tutaj muszę zaznaczyć, że pojecie długości jest bardzo względne i subiektywne. To, co dla mnie jest krótkie, nie jest takie dla naszych rodzin w Polsce. Ilekroć prowadzimy z naszymi bliskimi wideorozmowę, a w tle widać okna i jasność, zawsze pada nieśmiertelne: "to u was jeszcze tak jasno?!". No tak, co w tym dziwnego? :) Kolejny urok pięknej Irlandii i jej położenia geograficznego. 
Za sprawą sierpnia mamy za sobą sporo deszczowych i naprawdę kapryśnych dni - w sumie czegoś, co naprawdę lubię. Moje środowisko już chyba się przyzwyczaiło do tego, że jestem tym dziwakiem, u którego każdy narzekający na deszczową pogodę, nie znajduje zrozumienia ani współczucia. Deszcz w jakiś osobliwy sposób koresponduje z moją sentymentalną i rzewną naturą. Jedną z najprostszych i największych przyjemności jest dla mnie czytanie książek/oglądanie Netfliksa z deszczowym podkładem muzycznym za oknem. Poza tym deszcz jest dobry, bo... trzyma wszystkie rozwrzeszczane bachory w zamknięciu. 
Wczoraj był jeden z ładniejszych i cieplejszych dni w ostatnim tygodniu - w pewnym momencie myślałam, że mnie szlag trafi. Jak nie masowe rzężenie kosiarek, to znowuż darcie się wniebogłosy dzieciarni z sąsiednich ogródków. Bo przecież ciężko pracujący ludzie nie marzą w weekend o niczym innym tylko o wysłuchiwaniu darcia, wrzasków i płaczu cudzych dzieci. W takich chwilach gorzko żałuję, że nie jestem eremitką w jakiejś pięknie położonej i cichej pustelni. Albo że nie mogę uśmiercać innych wzrokowo i zdalnie. 
Ja rozumiem, że dzieci to dzieci, że każde z nas pewnie najchętniej mieszkałoby w domku wolnostojącym, a nie na osiedlu, gdzie tych domów jest setka, ale skoro już jesteśmy, tu gdzie jesteśmy, to - na Boga - szanujmy się wzajemnie. Ja nikomu nie zakłócam jego ciszy i tego bezwzględnie wymagam od innych. Z mojego punktu widzenia nie są to duże wymagania, ale inni pewnie odmiennie się na to zapatrują. 
Teraz, dla odmiany, coś przyjemniejszego. Od ponad tygodnia z szybszym biciem serca oczekuję zapadnięcia zmroku, a to wszystko za sprawą tajemniczego Pana Jerzego, który niespodziewanie pojawił się w moim życiu i wywrócił je do góry nogami ;) Każde spotkanie z nim działa na mnie ogromnie relaksująco i jest zdecydowanie jednym z przyjemniejszych momentów w ciągu całego dnia. Pan Jerzy umila mi samotne wieczory, podczas gdy Połówek te same wieczory spędza ponad sto kilometrów dalej siedząc nad kolejnym wymagającym projektem "na wczoraj" [nie pytajcie, bo temat jego pracy działa na mnie od dłuższego czasu gorzej niż czerwona płachta na byka...]
A zatem. Moja wieczorna rutyna uległa niespodziewanie zmianie i wygląda ostatnio następująco. Codziennie przed 22:00 biegnę do salonu po koc, który następnie rozkładam na zimnej kuchennej podłodze, aby mi się dobrze leżało, kiedy Pan Jerzy już zaszczyci mnie swoją obecnością. Ach, wcześniej jeszcze gaszę światła w kuchni, świecę natomiast to w ogrodzie, aby Pan Jerzy mógł bezproblemowo zakraść się do mnie od tyłu domu. A tak naprawdę to po to, bym mogła go lepiej widzieć. Pan Jerzy jest bowiem... przeuroczym jeżykiem, który na początku naszej znajomości o mało co nie przyprawił mnie o atak serca, kiedy to pewnej niepozornej - ale czarnej jak smoła - nocy wyszłam przed dom, a on przebiegł mi przed nosem. I tak - dobrze przeczytaliście: P R Z E B I E G Ł! Gdyby komuś jeszcze się wydawało, że jeże są powolne jak ślimaki albo żółwie, to tu i teraz wyprowadzam Was z błędu. Te skurczybyki są super szybkie. 


Kilka dni później spotkałam Pana Jerzego w ogródku z tyłu domu. Jako że jestem kobiecą inkarnacją świętego Franciszka z Asyżu, każde (no dobra, prawa każde...) zwierzę znajdzie u mnie jadło i dach nad głową. Nie mogłam odmówić pomocy także Panu Jerzemu, któremu to ewidentnie zasmakowała kocia karma, tak w wersji suchej jak i mokrej. Chcąc być super uczynną gospodynią, przygotowałam mu jednego dnia nawet najprawdziwszego  kurczaka, a nawet półmisek z owocami i warzywami, który to wieczorową porą wystawiłam w formie bufetu w moim ogródku. Jeżyk jednak pokręcił swoim uroczym noskiem i postanowił pozostać przy swoim pierwotnym wyborze, czyli wspomnianej kociej karmie. Nawet dobrze się złożyło, bo moja rozpieszczona kocia księżniczka odmówiła jedzenia Smilli z puszki, przerzuciwszy się tylko i wyłącznie na drobiową Bozitę. Miałam zatem kilka puszek na pozbyciu, co Pan Jerzy tak bardzo docenił, że na kolejne spotkanie... przyprowadził ze sobą kumpla. 


Bawię się zatem w domorosłego biologa i z lubością przeprowadzam obserwacje tego jakże interesującego gatunku zwierząt. I mówię Wam, to lepsze niż National Geographic!

środa, 26 września 2018

Okruchy dnia codziennego


Zabieram się do tego wpisu niczym przysłowiowa sójka do wyprawy za morze. Każdego dnia obiecuję sobie, że "dziś to już na pewno napiszę coś na blogu, zanim na dobre pokryją go pajęczyny", ale jak widać, mam więcej wspólnego z politykami, niż mi się dotychczas wydawało - tak jak oni składam obietnice bez pokrycia i karmię Was kiełbasą wyborczą. I nie jest to powód do dumy.
Dziś jednak jest ten wiekopomny dzień, kiedy wypada wprowadzić słowa w czyn. Ten post, o jakże poetyckim tytule, będzie na dobrą sprawę o prozie życia. Poezji w nim nie znajdziecie, jako że od lat młodzieńczych mam do niej awersję.
Przyznam szczerze, że trochę znużyła mnie ta monotematyczność bloga i stęskniłam się nieco za takimi wpisami jak ten dzisiejszy - z serii "Drogi Pamiętniku", w których to mogłabym popisać trochę o tym, co działo się w niedalekiej przeszłości i co dzieje się teraz.
A skoro o pamiętnikach mowa, to w latach mojego "późnego dzieciństwa", czyli w okresie uczęszczania do szkoły podstawowej, królowała moda na wpisy do pamiętnika. Nieco później zaś był szał na zbieranie karteczek do segregatorów. Jaraliśmy się tym jak pochodnia! Zbierali wszyscy. Duzi i mali. I nawet chłopaki!
Furorę robiły też "Złote myśli", które tak naprawdę nie miały nic wspólnego ze złotymi myślami w prawdziwym znaczeniu tych słów. W czasach, w których nikt nie słyszał o Naszej Klasie i Facebooku, było to jednak pomysłowe narzędzie do "inwigilowania" kolegów i koleżanek. Wystarczyło tylko wypełnić taki zeszyt -mniej lub bardziej wścibskimi - pytaniami, a potem podrzucić go do upatrzonych ofiar i... z wypiekami na twarzy czekać na jego zwrot. Wszyscy chętnie się wpisywali w myśl naszego współczesnego "nie ma cię na Facebooku, to nie istniejesz". I tu wypada dodać, że znalezienie się w "Złotych myślach" było wtedy czymś tak elitarnym jak dostanie się na któryś z uniwersytetów należących do Ivy League.
Jednym z pytań, które regularnie pojawiało się we wszystkich znanych mi "Złotych myślach" było to o ulubioną porę roku. I tu pewnie niektórzy z Was doskonale wiedzą, jak na nie odpowiadałam. Otóż moją ulubioną porą roku była od zawsze jesień. Z kilku prostych powodów: bo jest ona szalenie nastrojowa i romantyczna. Bo czytanie książek jesienią, nigdy nie jest tak przyjemne jak właśnie wtedy. Bo tylko jesienią suche liście tak wspaniale szeleszczą pod stopami.
Nie bez znaczenia pozostawał tutaj też fakt, że jesienią nie byłam aż tak bardzo angażowana w różne prace polowe, których szczerze nie cierpiałam. Pod tym względem byłam typowym dzieckiem - chciałam, żeby wszyscy dali mi święty spokój, żebym mogła do woli się bawić, a nie tracić czas na różne nudne czynności związane z życiem na wsi.
Według jednego z popularnych haseł "dzieci się nudzą, kiedy pada deszcz". Tymczasem dla mnie była to jedna z największych bzdur ever. Lubiłam deszcz. Co ja mówię?! Ja go wprost kochałam! Bo kiedy pada deszcz, to nikt nie pracuje w polu!
Miałam swój drogocenny worek, niczym tobołek Włóczykija, w którym przechowywałam swoje skromne skarby. Trzymałam w nim swoje pseudolalki Barbie i tonę ciuszków dla nich, z których ogrom był zaprojektowany i uszyty przeze mnie samą. W deszczowe dni zabierałam ten worek, wciskałam koc za pazuchę i szłam w ustronne miejsce, zazwyczaj na klatkę schodową, bo tam miałam ciszę i najlepszą, najpiękniejszą ścieżkę dźwiękową, jaką mogłam sobie wtedy wymarzyć - odgłosy padającego deszczu.
Zwykłam sobie żartować, że lubię deszcz, bo tylko on na mnie leci. Do dziś uwielbiam patrzeć na ulewy i wsłuchiwać się w krople miarowo uderzające o szyby i parapet. Gdy pada i inni w pośpiechu zamykają okna, ja je celowo otwieram, by mieć lepszą "akustykę" i doznania ;) Zaś jednym z moich najpiękniejszych wspomnień jest deszczowa kąpiel.
Jeśli Lord Somersby faktycznie wynalazł taniec, to Irlandczycy zdecydowanie wymyślili, że kalendarzowa jesień rozpoczyna się już w sierpniu. Może lokalsi nie do końca widzą różnicę między Europą Wschodnią a Środkową, może dla nich faktycznie "Polak i Rusek - dwa bratanki", ale jedno trzeba skurczybykom przyznać - mieli nosa do tej jesieni niczym świnia do trufli!
Po gorącym czerwcu i lipcu nastąpił chłodniejszy sierpień, kiedy to powietrze w mojej najbliższej okolicy wypełniło się charakterystycznym zapachem torfu i jesieni, a życiodajny deszcz zaczął wreszcie regularnie nas nawiedzać. Po sierpniu zaś nastąpił wrzesień i tu nastąpiła niespodzianka - przyniósł pierwszy większy huragan Ali, który nie tylko zasiał małe spustoszenie i doprowadził do anulowania drugiego dnia niesamowicie rozreklamowanego i popularnego tu wydarzenia, jakim jest National Ploughing Championships [czyli nic innego jak mistrzostwo w... oraniu pola!], ale także spowodował śmierć dwóch osób, w tym turystki ze Szwajcarii, która została zdmuchnięta z klifu wraz ze swoim kamperem, w którym akurat spała.
Co mnie zdziwiło we wrześniu? To, że zamiast zwyczajowego babiego lata mieliśmy już pierwszy przymrozek! Szczęśliwym trafem tuż przed uderzeniem huraganu schowaliśmy meble ogrodowe do szopy, aby nie fruwały w powietrzu, a parę dni temu skosiliśmy trawę, przygotowując ogródek na zimę. Tym oto sposobem oficjalnie zamknęliśmy sezon letni, nad czym jednak nie ubolewam, bo dla takiej romantyczki jak ja, jesień też ma swoje zalety. Wygrzewanie się w ogródku zamieniłam na grzanie się pod kocem, wyciągnęłam z szafy swój ulubiony sweter w kolorze pudrowego różu, uzupełniłam zapas świeczek, a nawet zrobiłam już użytek z termofora, jako że przyszło mi na starość marznąć w zimnym łóżku. Teraz poluję już tylko na fajną nową piżamę.
Tak się bowiem złożyło, że z nastaniem września Połówek rozpoczął pracę na drugą zmianę, co w praktyce oznacza, że się pięknie rozmijamy, bo nagle okazało się, że nasze harmonogramy mają tyle wspólnego co siostry Godlewskie z naturalnością, a mnie nie zawsze chce się czekać do północy na jego powrót.
Ta sytuacja ma jednak także pewne zalety - zredefiniowałam pojęcie długiego wieczoru. Jako dziecko marzyłam, by mieć święty spokój i mnóstwo czasu na czytanie.  I co? Bam! Dwadzieścia parę lat później mam to, co chciałam. I niech nikt nie mówi, że marzenia się nie spełniają!
Dziś już jestem trochę za duża na to, by bawić się lalkami, ale z książek nadal nie wyrosłam. Co mnie cieszy, to to, że w okresie wakacyjnym udało mi się przeczytać dwanaście książek, co jest bardzo dobrym wynikiem, zważywszy na fakt, że - jak pokazuje historia - mam tendencję do nieczytania w czasie wakacji.
Nie mam za to szczęścia do tematyki islandzkiej. Druga książka, po którą sięgnęłam, okazała się niewypałem. O pierwszej z nich - "Islandzkich zabawkach" Mirosława Gabrysia już pisałam na blogu, o tej ostatniej pisać nie będę, bo... nawet nie ma do czego się ustosunkować. Pokarało mnie za bycie książkową Zosią-Samosią, która nie lubi zdawać się na rekomendacje innych.
Książkę "Moja Islandia" wypatrzyłam na internetowej stronie księgarni, z której zamawiałam przewodnik. A ponieważ był on tani, to pomyślałam, że dorzucę do koszyka coś jeszcze. Coś o tematyce podróżniczej. Przez moment wahałam się między Irlandią a Islandią, ale ostatecznie padło na tę drugą krainę, jako że jest mi bardziej obca, a książka miała ładną, obiecującą okładkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu przesyłki moim oczom ukazała się maleńka książeczka - mająca więcej wspólnego z broszurą niż z powieścią! - licząca jakieś 73 strony treści o nie takiej znowu małej czcionce. Strona internetowa oczywiście dyplomatycznie przemilczała fakt, że to coś posiada tylko tyle stron. Opcje "zerknij do środka" i "przeczytaj fragment" też nie działały dziwnym zbiegiem okoliczności...
Nic to. Gorzkiego posmaku rozczarowania udało mi się pozbyć dzięki kolejnym lekturom: popularnej w ostatnim czasie "The Woman In The Window" i - starej, ale nadal jarej - "Tysiąc wspaniałych słońc" Hosseiniego. Tę pierwszą czyta się szybko i nawet wciąga, ale jeśli czytało się wcześniej "Before I Go To Sleep" i "The Girl On The Train" ma się poczucie déjà vu. Ale to już było.
Hosseini to kolejny lekarz, którego pióro przypadło mi do gustu. Zamówiłam w bibliotece kilka kolejnych pozycji jego autorstwa, niedługo trafią w moje ręce. Jesień zatem mi niestraszna. Bring it on!
A Wy jak spędzacie jesień? Rozpaczając nad odejściem lata, czy wyciskając ją niczym cytrynę?