Winter
is coming.
Zima
nadchodzi - jak powiedzieliby Starkowie z "Gry o tron". Wiem, co
sobie myślicie. Coś w stylu: "thank you, Captain Obvious - co myśmy bez
ciebie zrobili?". Wybaczcie mi jednak głoszenie tych truizmów
meteorologicznych, wszak życie blogera łatwe nie jest, a wpis jakoś zacząć
trzeba.
A
tak całkiem serio, to zima naprawdę nadchodzi. Jest tak jak w piosence
Elektrycznych Gitar: to widać (łysiejące drzewa i oliwkowa zieleń), słychać
(deszcz uderzający o okna niczym nawiedzony perkusista Metaliki w bęben) i czuć
(tym, co sąsiedzi wrzucili do kominka).
To
oznacza zaś, że na półkę niespełnionych marzeń można już odłożyć to o złotej
jesieni. Nie mieliśmy żadnej taryfy ulgowej, nie było żadnego łagodnego
przejścia z upalnej końcówki lata w łagodną jesień. Żadnego babiego lata, łagodnego
wrześniowego zefirku, złotego dywanu pod stopami.
Tak
po prawdzie, to wielkiego zaskoczenia tu nie było. Irlandia nie do końca
kojarzy mi się z "polską, złotą jesienią".
Zaskoczyła
mnie za to końcówka września, kiedy grubo po ponad dwóch latach pandemii mogłam
powiedzieć: "wszyscy mają, mam i ja!".
A
wszystko zaczęło się od Połówka, który pewnego dnia spytał, czy minionej nocy
nie jeździłam walcem, bo od samego rana tak właśnie się czuje - jakby go walec
drogowy przejechał.
Tu
go strzyka, tam boli. To mnie jednak jakoś specjalnie nie zdziwiło, bo jak się
całe dni spędza przed komputerem, to ciało ma prawo wołać o ratunek. Nie
doszukiwałam się w tych jego dolegliwościach niczego podejrzanego.
Jak
przystało na absolwentkę renomowanego Uniwersytetu Medycznego im. doktora
Google'a, szybko postawiłam Połówkowi fachową diagnozę: Ot, efekty zasiedzenia.
Jednak dwa
dni później, na "dobry" początek weekendu, sama obudziłam się w podobnym stanie. Głowa ciężka jak ołów, zatkany nos, przepity głos burdelmamy
i ogólne rozbicie. Nafaszerowałam się jednak prochami i udało mi się przeżyć tę
sobotę, a nawet co nieco porobić w domu.
Niedziela
była nieco lepsza, w poniedziałek więc normalnie stawiłam się w pracy, jak na
pracowitą mróweczkę przystało, ale nadal skrzypiałam jak stare i nienaoliwione
drzwi. Niemniej nie byłam w pełni formy, więc na koniec dnia przezornie
spakowałam wszystkie papiery, wsunęłam laptopa do torby i zabrałam ze sobą do
domu. Bossowi zaś, którego nie widziałam przez cały dzień, wysłałam wieczorem
informację, że chyba najlepiej będzie, jeśli jutro będę pracować z domu.
W
czasach BC (before Covid), kiedy nikt na nikogo nie łypał złowrogo tylko
dlatego, że sobie kichał i kaszlał publicznie, nawet by mi do głowy nie przyszło
robić sobie wolne od pracy z tak błahego powodu. Przypomniałam sobie jednak te
czasy, kiedy szef lojalnie mnie uprzedzał o każdym przypadku koronawirusa w
jego rodzinie, pomyślałam więc o jego siedemdziesięciokilkuletniej mamie i
doszłam do wniosku, że lepiej dmuchać na zimne. A co jeśli faktycznie mam
koronawirusa i ją pośrednio zarażę?
Wiele
rzeczy można o mnie powiedzieć, ale nie to, że jestem pogromcą bezbronnych
staruszek.
Zostałam
w domu. A kiedy rano, jak co dzień, przygotowywałam sobie moją obłędnie
pachnącą herbatę miętową, nagle poczułam, że... nic nie czuję! Herbata, której
zapach z łatwością wyczuwałam już przez opakowanie, tym razem "nie
pachniała" wcale! I wtedy mnie olśniło - to musi być koronawirus! Wszyscy mają,
mam i ja!
Tutaj
słówko o głównym zainteresowanym. Na samym początku tego całego zaaferowania
wirusem odczuwałam trochę strachu przed niewiadomym. Jak chyba my wszyscy. Dość
szybko jednak przeszłam nad nim do porządku dziennego. Musiałam.
Bo
widzicie, ludzie dzielą się na tych, co wierzą, że częste mycie skraca życie i
na tych, którzy uważają, że to bujda na resorach. Jako że należę do tych, co
myją się codziennie, a przy tym głęboko wierzą, że to stres skuteczniej
zabija od mycia, nie mogłam ryzykować. Sami rozumiecie - musiałam zminimalizować poziom stresu na wypadek gdyby
jednak okazało się, że rację mieli ci, którzy mycia unikają jak diabeł wody
święconej.
Zatem
po jakichś trzydziestu miesiącach siania paniki, jaką fundowały nam media,
byłam już na nią uodporniona. Rzadko na coś choruję - powiedziałabym raczej, że mam
końskie zdrowie po ojcu (nie żeby moim ojcem był koń...), więc na tym etapie
koronawirusa miałam już w nosie.
Jak
się okazało tego wtorkowego poranka, miałam go w nosie dosłownie i w przenośni.
Nie
bardzo byłam pewna, czy wykonany przez siebie wymaz z nosa w ogóle okaże się poprawny,
bo trochę się przy tym cackałam z sobą, moje wątpliwości jednak szybko zostały
rozwiane przez dwie wyraźne czerwone kreski na teście.
"Gratulacje"
- rzekł Połówek - który asystował mi przy całej procedurze. "Tak dobrze
grzebałaś tym patyczkiem w nosie, że wygrzebałaś covida. To ja pewnie też mam!".
Miał.
Tu chciałabym tylko nieśmiało zaznaczyć, że to on pierwszy go złapał. Próbowaliśmy dociec, skąd
nam się to przyplątało, ostatecznie doszliśmy jednak do wniosku, że
prawdopodobnie ktoś mu sprzedał w sklepie.
Zrobiłam
zdjęcie testu i podesłałam Bossowi na znak swojej prawdomówności. Niech ma i
wie, że to nie była żadna wymówka. Chwilę później odpisał jedynie "no
panic". (Bez paniki)
Popełniłam
jednak strategiczny błąd, bo kiedy na drugi dzień zadzwonił do mnie i spytał,
jak się mam, zamiast udawać obłożnie chorą, odpowiedziałam, że całkiem dobrze. I wtedy się zaczęło. Mail za
mailem.
"Czy
masz...?"
"Czy
możesz...?"
"Czy
wiesz...?"
"Czy
mogłabyś...?"
GRRRRRRR!
Pozostałe
dwa dni były już na szczęście spokojne, zaś przeprowadzony w niedzielę test
pokazał czarno na białym, że koronawirus mnie opuścił.
Węchu
do dzisiaj jednak nie mam, a od tamtego momentu upłynęły już prawie trzy
tygodnie. Powiadam Wam, jakie to jest... fajne!
Nie
wiem, jak ja do tej pory żyłam wyeksponowana na tyle przeróżnych i
nieproszonych woni, fetorów i smrodów!
Teraz
już nie wykręcam twarzy w grymasie, kiedy odkamieniam czajnik octem, albo
używam chlorowego wybielacza w łazience. Co się zaś tyczy ładnych zapachów, to
tu również jakoś szczególnie nie odczuwam ich braku. Ludzki umysł to
niesamowity twór - dzięki pamięci zapachowej czuję się tak, jakbym je czuła.
Wiem, jak pachnie konkretna butelka perfum, kiedy więc biorę ją do ręki, mam w
głowie jej zapach.
Zdarza
mi się jednak mieć zapachowe przebłyski i faktycznie czuć delikatną i bardzo
krótkotrwałą woń - wtedy najczęściej zawodzę żałośnie: "o nieee, chyba
wraca mi węch!!!", na co Połówek uśmiecha się pod nosem i z
niedowierzaniem kręci głową.
A
właśnie - Połówek. Słyszeliście zapewne niejeden raz enigmatyczne "życie zatacza
krąg"? Rodzimy się, jesteśmy dziećmi, dojrzewamy, starzejemy się, a na
starość... znów dziecinniejemy.
Nie
wierzycie w to? Uwierzcie! To nie jest żaden pic na wodę, fotomontaż.
Do
niedawna jeszcze sama nie bardzo wierzyłam w to dziecinnienie, a potem
usłyszałam coś, czego nigdy się nie spodziewałam usłyszeć. A już na pewno nie
od osoby, którą znam dosłownie połowę swojego życia.
Któregoś
dnia przy wspólnym posiłku Połówek spytał ni stąd, ni zowąd: "myślisz, że
powinienem zacząć malować figurki?". Totalnie zastrzelił mnie tym pytaniem,
więc zanim cokolwiek odpowiedziałam, roześmiałam się nieco za głośno i za
szybko, czym niechcący uraziłam męskie ego poszkodowanego.
W
tamtym momencie jednak to pytanie wydało mi się tak abstrakcyjne i absurdalne,
że nie mogłam zareagować inaczej. Równie dobrze mógłby zapytać o to, czy
powinien polecieć w kosmos albo odciąć sobie ucho.
Nigdy
bowiem, NIGDY, nie widziałam Połówka z pędzelkiem i farbkami w ręku. Zawsze
wydawał mi się być "ścisłym umysłem", nigdy zaś artystycznym typem i
chyba dlatego w życiu nie pomyślałabym, że najlepszym prezentem dla faceta po
czterdziestce będą... farby, pędzle, mokra paleta i werniks.
Dopadła
mnie też karma za te wszystkie utyskiwania. Jak to mawiają: uważaj na to, co
mówisz, bo może się spełnić. Chciałam, by sobie znalazł jakieś rozwijające
hobby, zamiast grać z kolegami na PS, no to sobie znalazł. Teraz GODZINAMI
siedzimy pochyleni nad pięciocentymetrowymi figurkami i malujemy.
Zróbcie
mi przysługę i nie pytajcie po co, bo sama nie mam na to dobrej odpowiedzi.
Wiem za to, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo dorobię się płaskodupia albo
garbu. Albo tego i tego.
Kiedy
zaś nie maluję, to czytam. Nic ambitnego - nic, czym mogłabym zaimponować
arystokratycznym bufonom z zadartym nosem. Najczęściej sięgam po thrillery, a moimi
ostatnimi odkryciami są Claire Allan, pisarka z Irlandii Północnej (fabuły jej
książek często mają miejsce w Derry) oraz Angielka - C. L. Taylor.
Niedawno
skończyłam "Apple of My Eye" i choć w tym wypadku bardzo szybko można
się domyślić, kto jest sprawcą całego zamieszania, to jednak lektura jest na
tyle ciekawa, że czyta się ją z przyjemnością. "The Liar's Daughter"
znacznie mniej mi się podobała, ale nie dlatego, że nie udało mi się wytypować
winnego, tematyka była znacznie cięższa. Teraz zaś czytam "The
Island".
Na
najbliższy urlop zabieram ze sobą jednak coś z literatury faktu, coś o mojej
ulubionej tematyce latarnianej - "Stargazing", wspomnienia młodego
szkockiego latarnika, i "The Lighthouse" Keitha McCloskeya o
tajemniczym zaginięciu szkockich latarników w 1900 roku, mimo że widziałam
niedawno film bazujący na tej historii - "The Vanishing" (2018) z
Gerardem Butlerem. Bardzo mi się podobał. Film, nie Gerard. Gdyby ktoś chciał obejrzeć, to jest on do wypożyczenia w tutejszej bibliotece.
Chciałam
niedawno zrobić parę zdjęć owcom, które wypasały się na ściernisku niedaleko
mojego miejsca pracy, ale jak tylko zabrałam ze sobą aparat do pracy, to
okazało się, że owiec już nie ma! Zamieściłam za to kilka fotek innych
wdzięcznych modelek - to właśnie owce będą niedługo moimi jedynymi sąsiadkami. Już
się nie mogę doczekać!
A
co u Was?