poniedziałek, 17 października 2022

Winter Is Coming

Winter is coming.

Zima nadchodzi - jak powiedzieliby Starkowie z "Gry o tron". Wiem, co sobie myślicie. Coś w stylu: "thank you, Captain Obvious - co myśmy bez ciebie zrobili?". Wybaczcie mi jednak głoszenie tych truizmów meteorologicznych, wszak życie blogera łatwe nie jest, a wpis jakoś zacząć trzeba. 


A tak całkiem serio, to zima naprawdę nadchodzi. Jest tak jak w piosence Elektrycznych Gitar: to widać (łysiejące drzewa i oliwkowa zieleń), słychać (deszcz uderzający o okna niczym nawiedzony perkusista Metaliki w bęben) i czuć (tym, co sąsiedzi wrzucili do kominka). 

 

To oznacza zaś, że na półkę niespełnionych marzeń można już odłożyć to o złotej jesieni. Nie mieliśmy żadnej taryfy ulgowej, nie było żadnego łagodnego przejścia z upalnej końcówki lata w łagodną jesień. Żadnego babiego lata, łagodnego wrześniowego zefirku, złotego dywanu pod stopami.  


Tak po prawdzie, to wielkiego zaskoczenia tu nie było. Irlandia nie do końca kojarzy mi się z "polską, złotą jesienią".

Zaskoczyła mnie za to końcówka września, kiedy grubo po ponad dwóch latach pandemii mogłam powiedzieć: "wszyscy mają, mam i ja!". 


A wszystko zaczęło się od Połówka, który pewnego dnia spytał, czy minionej nocy nie jeździłam walcem, bo od samego rana tak właśnie się czuje - jakby go walec drogowy przejechał. 

 

Tu go strzyka, tam boli. To mnie jednak jakoś specjalnie nie zdziwiło, bo jak się całe dni spędza przed komputerem, to ciało ma prawo wołać o ratunek. Nie doszukiwałam się w tych jego dolegliwościach niczego podejrzanego.

Jak przystało na absolwentkę renomowanego Uniwersytetu Medycznego im. doktora Google'a, szybko postawiłam Połówkowi fachową diagnozę: Ot, efekty zasiedzenia. 


Jednak dwa dni później, na "dobry" początek weekendu, sama obudziłam się w podobnym stanie. Głowa ciężka jak ołów, zatkany nos, przepity głos burdelmamy i ogólne rozbicie. Nafaszerowałam się jednak prochami i udało mi się przeżyć tę sobotę, a nawet co nieco porobić w domu.

Niedziela była nieco lepsza, w poniedziałek więc normalnie stawiłam się w pracy, jak na pracowitą mróweczkę przystało, ale nadal skrzypiałam jak stare i nienaoliwione drzwi. Niemniej nie byłam w pełni formy, więc na koniec dnia przezornie spakowałam wszystkie papiery, wsunęłam laptopa do torby i zabrałam ze sobą do domu. Bossowi zaś, którego nie widziałam przez cały dzień, wysłałam wieczorem informację, że chyba najlepiej będzie, jeśli jutro będę pracować z domu. 


W czasach BC (before Covid), kiedy nikt na nikogo nie łypał złowrogo tylko dlatego, że sobie kichał i kaszlał publicznie, nawet by mi do głowy nie przyszło robić sobie wolne od pracy z tak błahego powodu. Przypomniałam sobie jednak te czasy, kiedy szef lojalnie mnie uprzedzał o każdym przypadku koronawirusa w jego rodzinie, pomyślałam więc o jego siedemdziesięciokilkuletniej mamie i doszłam do wniosku, że lepiej dmuchać na zimne. A co jeśli faktycznie mam koronawirusa i ją pośrednio zarażę?

Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale nie to, że jestem pogromcą bezbronnych staruszek.

Zostałam w domu. A kiedy rano, jak co dzień, przygotowywałam sobie moją obłędnie pachnącą herbatę miętową, nagle poczułam, że... nic nie czuję! Herbata, której zapach z łatwością wyczuwałam już przez opakowanie, tym razem "nie pachniała" wcale! I wtedy mnie olśniło - to musi być koronawirus! Wszyscy mają, mam i ja! 


Tutaj słówko o głównym zainteresowanym. Na samym początku tego całego zaaferowania wirusem odczuwałam trochę strachu przed niewiadomym. Jak chyba my wszyscy. Dość szybko jednak przeszłam nad nim do porządku dziennego. Musiałam.

Bo widzicie, ludzie dzielą się na tych, co wierzą, że częste mycie skraca życie i na tych, którzy uważają, że to bujda na resorach. Jako że należę do tych, co myją się codziennie, a przy tym głęboko wierzą, że to stres skuteczniej zabija od mycia, nie mogłam ryzykować. Sami rozumiecie - musiałam zminimalizować poziom stresu na wypadek gdyby jednak okazało się, że rację mieli ci, którzy mycia unikają jak diabeł wody święconej. 


Zatem po jakichś trzydziestu miesiącach siania paniki, jaką fundowały nam media, byłam już na nią uodporniona. Rzadko na coś choruję - powiedziałabym raczej, że mam końskie zdrowie po ojcu (nie żeby moim ojcem był koń...), więc na tym etapie koronawirusa miałam już w nosie.

Jak się okazało tego wtorkowego poranka, miałam go w nosie dosłownie i w przenośni.

Nie bardzo byłam pewna, czy wykonany przez siebie wymaz z nosa w ogóle okaże się poprawny, bo trochę się przy tym cackałam z sobą, moje wątpliwości jednak szybko zostały rozwiane przez dwie wyraźne czerwone kreski na teście.

"Gratulacje" - rzekł Połówek - który asystował mi przy całej procedurze. "Tak dobrze grzebałaś tym patyczkiem w nosie, że wygrzebałaś covida. To ja pewnie też mam!".

Miał.

Tu chciałabym tylko nieśmiało zaznaczyć, że to on pierwszy go złapał. Próbowaliśmy dociec, skąd nam się to przyplątało, ostatecznie doszliśmy jednak do wniosku, że prawdopodobnie ktoś mu sprzedał w sklepie. 

Zrobiłam zdjęcie testu i podesłałam Bossowi na znak swojej prawdomówności. Niech ma i wie, że to nie była żadna wymówka. Chwilę później odpisał jedynie "no panic". (Bez paniki)

Popełniłam jednak strategiczny błąd, bo kiedy na drugi dzień zadzwonił do mnie i spytał, jak się mam, zamiast udawać obłożnie chorą, odpowiedziałam, że całkiem dobrze. I wtedy się zaczęło. Mail za mailem.

"Czy masz...?"

"Czy możesz...?"

"Czy wiesz...?"

"Czy mogłabyś...?"

GRRRRRRR!

Pozostałe dwa dni były już na szczęście spokojne, zaś przeprowadzony w niedzielę test pokazał czarno na białym, że koronawirus mnie opuścił.

Węchu do dzisiaj jednak nie mam, a od tamtego momentu upłynęły już prawie trzy tygodnie. Powiadam Wam, jakie to jest... fajne! 

Nie wiem, jak ja do tej pory żyłam wyeksponowana na tyle przeróżnych i nieproszonych woni, fetorów i smrodów!

Teraz już nie wykręcam twarzy w grymasie, kiedy odkamieniam czajnik octem, albo używam chlorowego wybielacza w łazience. Co się zaś tyczy ładnych zapachów, to tu również jakoś szczególnie nie odczuwam ich braku. Ludzki umysł to niesamowity twór - dzięki pamięci zapachowej czuję się tak, jakbym je czuła. Wiem, jak pachnie konkretna butelka perfum, kiedy więc biorę ją do ręki, mam w głowie jej zapach. 

Zdarza mi się jednak mieć zapachowe przebłyski i faktycznie czuć delikatną i bardzo krótkotrwałą woń - wtedy najczęściej zawodzę żałośnie: "o nieee, chyba wraca mi węch!!!", na co Połówek uśmiecha się pod nosem i z niedowierzaniem kręci głową.

A właśnie - Połówek. Słyszeliście zapewne niejeden raz enigmatyczne "życie zatacza krąg"? Rodzimy się, jesteśmy dziećmi, dojrzewamy, starzejemy się, a na starość... znów dziecinniejemy.

Nie wierzycie w to? Uwierzcie! To nie jest żaden pic na wodę, fotomontaż.


Do niedawna jeszcze sama nie bardzo wierzyłam w to dziecinnienie, a potem usłyszałam coś, czego nigdy się nie spodziewałam usłyszeć. A już na pewno nie od osoby, którą znam dosłownie połowę swojego życia.  

Któregoś dnia przy wspólnym posiłku Połówek spytał ni stąd, ni zowąd: "myślisz, że powinienem zacząć malować figurki?". Totalnie zastrzelił mnie tym pytaniem, więc zanim cokolwiek odpowiedziałam, roześmiałam się nieco za głośno i za szybko, czym niechcący uraziłam męskie ego poszkodowanego. 

W tamtym momencie jednak to pytanie wydało mi się tak abstrakcyjne i absurdalne, że nie mogłam zareagować inaczej. Równie dobrze mógłby zapytać o to, czy powinien polecieć w kosmos albo odciąć sobie ucho. 

 Nigdy bowiem, NIGDY, nie widziałam Połówka z pędzelkiem i farbkami w ręku. Zawsze wydawał mi się być "ścisłym umysłem", nigdy zaś artystycznym typem i chyba dlatego w życiu nie pomyślałabym, że najlepszym prezentem dla faceta po czterdziestce będą... farby, pędzle, mokra paleta i werniks. 

Dopadła mnie też karma za te wszystkie utyskiwania. Jak to mawiają: uważaj na to, co mówisz, bo może się spełnić. Chciałam, by sobie znalazł jakieś rozwijające hobby, zamiast grać z kolegami na PS, no to sobie znalazł. Teraz GODZINAMI siedzimy pochyleni nad pięciocentymetrowymi figurkami i malujemy. 

Zróbcie mi przysługę i nie pytajcie po co, bo sama nie mam na to dobrej odpowiedzi. Wiem za to, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo dorobię się płaskodupia albo garbu. Albo tego i tego. 

Kiedy zaś nie maluję, to czytam. Nic ambitnego - nic, czym mogłabym zaimponować arystokratycznym bufonom z zadartym nosem.  Najczęściej sięgam po thrillery, a moimi ostatnimi odkryciami są Claire Allan, pisarka z Irlandii Północnej (fabuły jej książek często mają miejsce w Derry) oraz Angielka - C. L. Taylor. 


Niedawno skończyłam "Apple of My Eye" i choć w tym wypadku bardzo szybko można się domyślić, kto jest sprawcą całego zamieszania, to jednak lektura jest na tyle ciekawa, że czyta się ją z przyjemnością. "The Liar's Daughter" znacznie mniej mi się podobała, ale nie dlatego, że nie udało mi się wytypować winnego, tematyka była znacznie cięższa. Teraz zaś czytam "The Island". 

Na najbliższy urlop zabieram ze sobą jednak coś z literatury faktu, coś o mojej ulubionej tematyce latarnianej - "Stargazing", wspomnienia młodego szkockiego latarnika, i "The Lighthouse" Keitha McCloskeya o tajemniczym zaginięciu szkockich latarników w 1900 roku, mimo że widziałam niedawno film bazujący na tej historii - "The Vanishing" (2018) z Gerardem Butlerem. Bardzo mi się podobał. Film, nie Gerard. Gdyby ktoś chciał obejrzeć, to jest on do wypożyczenia w tutejszej bibliotece. 



Chciałam niedawno zrobić parę zdjęć owcom, które wypasały się na ściernisku niedaleko mojego miejsca pracy, ale jak tylko zabrałam ze sobą aparat do pracy, to okazało się, że owiec już nie ma! Zamieściłam za to kilka fotek innych wdzięcznych modelek - to właśnie owce będą niedługo moimi jedynymi sąsiadkami. Już się nie mogę doczekać!

A co u Was?

16 komentarzy:

  1. ooo to chyba przeszliście 86 falę i odmianę covida po takim czasie :D ale dobrze, że lekko i tylko z węchowym zablokowaniem.

    Rany tym malowaniem figurek mnie zabiłaś ale, że Ty je teraz malujesz razem z Połówkiem to w ogóle leżę ... i co z nimi zrobicie ? makietę ? wystawkę ? a skąd on je w ogóle ma ?

    Hobby trzeba mieć jak się nie ma dzieci to w zasadzie popołudnia są bardzo do siebie podobne. To i na hobby różne jest czas.

    A u nas piękna złota jesień jest nawet październik póki co ładniejszy jest od września i cieplejszy.

    Miałam coś napisać ale oczywiście te 2 lepsze tygodnie jakoś tak mi przelatują, że nie wiadomo kiedy i gdzie a dziś mam wychodne z koleżankami to też się nie wezmę. No i tak to leci ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co ciekawe tylko ja straciłam węch, Połówek już nie. Ja z kolei nie miałam żadnych bólów mięśniowych, jedynie rozsadzający ból głowy pierwszego (i zdecydowanie najgorszego) dnia. Generalnie to ta cała moja "choroba" wyglądała jak zwykłe przeziębienie i tak właśnie bym to nazwała, gdyby nie wynaleziono na to innej nazwy.

      Nie, nie - żadnych makiet, dioram, wystawek. To tylko tak na prywatny użytek. Skąd ma? Obydwoje jesteśmy miłośnikami gier planszowych, dość dużo ich mamy, a te sfotografowane ludziki pochodzą akurat z gry "Talisman. Magia i miecz". Kupujesz grę i w środku masz niepomalowane postacie - zwykłe szare figurki. Zerknij na ten link poniżej, zobaczysz, jak to się prezentuje:
      https://modelwork.pl/topic/25885-magia-i-miecz-talisman/

      Z kolei te ścianki/mury pochodzą z najnowszego nabytku Połówka, gry "Masters of the Universe: Battleground". Oglądałaś w dzieciństwie He-Mana i jego potyczki ze Szkieletorem? "Na potęgę Posępnego Czerepu! Mocy przybywaj!" - kojarzysz? :)
      Z tą grą to w ogóle jest sporo zachodu, bo wszystkie elementy nie dość, że nie są pomalowane, to jeszcze nie są złożone! Najpierw trzeba je sobie samemu wyciąć, potem wygładzić krawędzie (opcjonalny krok, ale perfekcjonista nie odpuści), złożyć, pomalować i dopiero wtedy można grać. Obejrzyj sobie zdjęcia z tego linku, wtedy będziesz miała lepsze wyobrażenie:
      https://aleplanszowki.pl/strategiczne/11605-masters-of-the-universe-battleground.html

      Sama gra jest jednak ciekawa i dość fajna, choć przed pierwszą rozgrywką czułam się nieco przytłoczona nadmiarem informacji. Parę dni temu udało nam się w nią po raz pierwszy zagrać i do teraz muszę wysłuchiwać gorzkich żalów, że Szkieletor (ja) zabił He-Mana (Połówka) w dniu jego urodzin, haha :)) Nieważne, że zrobiłam mu jego ulubione ciasto, ważne, że zabiłam He-Mana! :))) Takich rzeczy się nie zapomina i nie wybacza ;)

      Znowu się pożaliłam na publicznym forum, że jesień nie taka, jaką bym chciała, i - zdaje się - poprawiło się :) Na pewno wzrosły temperatury, a to już spory plus. No i słońca jakby więcej. Tylko złotych drzew mało. Tu jednak mamy większość takich, które pozostają zielone/brązowawe. Bardzo mało żółci i pomarańczu.

      A daj spokój, czas pędzi jak szalony! Toż to końcówka października, za moment święta i nowy rok!

      Usuń
    2. aaaa figurki z planszówek no to wszystko jasne. Teraz Wasza wersja tych gier jest zdecydowanie lepsza :D super też, że sobie tak razem dłubiecie :D

      Jak moglabym nie znać He-Mana ... no weź ...

      Jak widać ciasto nie naprawi wszystkiego ha ha ha ....

      U nas też ładny tydzień a ja uziemiona na kilka dni ale już sie jutro może ruszę.

      Usuń
    3. To prawda - teraz wszystko wygląda o niebo lepiej! Wiesz, gdyby Połówek nie wyskoczył z takim pomysłem, to mnie na pewno nie wpadłby on do głowy. Te szare figurki, jakie często widuje się w planszówkach, wydawały m się najzupełniej na świecie normalne i nie widziałam potrzeby malowania ich. Inna sprawa, że przy takich miniaturkach obawiałam się, że je zmasakruję tymi farbkami :)

      Pewności nie mogłam mieć :) Zapewne nie wszyscy oglądali. Miło jednak wiedzieć, że kumasz, o co chodzi :)

      Nie wiem, czy istnieje na tym świecie coś, co mogłoby zadośćuczynić jego cierpieniom i naprawić wyrządzone przeze mnie szkody! :))

      Zatem trzymam kciuki, aby udało Ci się trochę rozruszać kości i zażyć świeżego, jesiennego powietrza :)

      Usuń
  2. No tak, covid. Nie wiem ile razy już to przeszłam (chyba, bo testu nigdy nie robiłam). Pierwszy raz gdzieś styczeń/luty 2021, wtedy mnie przyblokowało i miałam ból u nasady nosy i objawy lekkiego przeziębienia. Jakoś nie skojarzyłam wtedy sobie tego z covidem, ale jakiś miesiąc później zrobiłam przeciwciała i wyszły całkiem pokaźne. Potem się wyszczepiłam 3 dawkami, więc przeciwciałami głowy sobie nie zawracałam, ale jakieś objawy przeziębieniowe albo osłabienia zdarzały się. Teraz po powrocie przez kilka dni bolało mnie bardzo gardło. Ale tak naprawdę mocno i nic nie działało, gdzieś tak przez tydzień, a jak przestało, to przeczytałam gdzieś, że ponoć to są nowe objawy corony ;)
    No cóż przed grudniowym wyjazdem doszczepię się czwartą dawką ;)
    Co do figurek ciekawe hobby sobie znaleźliście. Ja pod tym względem to dramat... kompletnie malowanie to nie moja bajka. Chociaż ostatnio dostałam od siostry na imieniny voucher na warsztaty "Malowanie przy winie", tylko jakoś umówić się nie mogę ;) I chyba tylko to wino w tytule mnie przyciąga.
    Zdrówka życzę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kilka razy już miałaś? Poważnie? Ja dopiero pierwszy raz, no ale ja z tych, którzy chyba w życiu żadnej grypy nie mieli. Jeśli już coś mi dolega, to właśnie chrypka, kaszel, katar, generalnie nic poważnego i nic, co długo by się ciągnęło za mną. I właśnie dlatego nie interesują mnie setne dawki szczepionek.

      Oj, współczuję mocnego bólu gardła - to coś okropnego. Miałam parę lat temu i pamiętam, że też nie mogłam się pozbyć tego dziadostwa - żadne pastylki, tabletki ani płukanki nie działały.

      No ja zdecydowanie mam w sobie jakąś małą artystyczną cząstkę, ale jako że ten mój "talent" nie był rozwijany w dzieciństwie, to jest na podstawowym poziomie. Zazdroszczę Ci więc tego kursu, bo właśnie niedawno myślałam sobie, jak fajnie by było uczestniczyć w profesjonalnym kursie/warsztatach malarskich! Moneta i Maneta by ze mnie zdecydowanie nie było, ale może chociaż coś w stylu kubizmu udałoby mi się stworzyć ;)

      Usuń
    2. Tak przypuszczam, bo testów nie robiłam, a zawsze przechodziłam dość lekko z niewielkim objawami. Teraz tylko bolało mnie gardło, żadnych innych, a jak przestało to się okazało, że inni z takim bólem mieli covid

      Usuń
    3. Problem polega na tym, że ta granica między koronawirusem a zwykłym przeziębieniem jest nie tylko bardzo cienka, ale przy okazji ruchoma i zamazana. Gdybym nie straciła węchu (co nigdy wcześniej nie przydarzyło mi się w życiu), to nawet bym nie pomyślała, że mam COVID-a. Cała reszta symptomów jak przy lekkim przeziębieniu.

      Najważniejsze, że za każdym razem przechodziłaś to lekko!

      Usuń
  3. Jakie piękne figurki! OK, może nie wszystkie, ale część przypomina mi postacie z Władcy Pierścieni.
    Hobby takie na początek wydaje się nieco tańsze od motocykla ale... Jarosław Gibas napisał książkę na ten temat.
    Wierzę, że powonienie Ci powróci bo idą Święta i szkoda by było rozminąć się z zapachem świeżego świerka.
    A jesień taka najgorsza nie jest w tym roku. I ciepło i słonecznie (czasem), jest nieźle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Jak na pierwszy raz i totalnych amatorów to nie wyszły tak źle! Prawda z tym podobieństwem - Czarnoksiężnik z pewnością może nasuwać takie skojarzenia, choć nigdy nie oglądałam "Władcy Pierścieni", więc mogę się mylić. Te miniaturki pochodzą z gry "Talisman. Magia i Miecz", więc coś wspólnego już jest: magia :) Jest w niej nawet ghul, który wygląda jak Gollum :)

      Słowo klucz: nieco :)) Myślę, że gdyby tak zsumować ceny tych wszystkich gier, podkładów, sprayów, pędzli, farb, werniksów, uchwytów do miniatur, palet, to dałoby radę kupić za to jakiś motocykl ze szrotu ;)

      Nie narzekam na brak węchu - w zasadzie w niczym mi to nie przeszkadza, i chyba nawet ma więcej plusów niż minusów :) Ale na myśl o wyborze świątecznego drzewka już zacieram ręce :)

      Coś w tym jest, ale mam wrażenie, że dopiero niedawno się poprawiło. Końcówka października chyba cieplejsza i słoneczniejsza niż zwykle. No i miałam fantastyczną pogodę na urlopie, choć przed moim wyjazdem było okropnie zimno, wietrznie i deszczowo. A tymczasem na urlopie siedziałam sobie na plaży, wygrzewałam do słońca, spacerowałam po klifach i jadłam na świeżym powietrzu, podziwiając błękitny ocean i niebieskie niebo :)

      Usuń
  4. My tez to dziadostwo przeszliśmy... Ja i córka naszej trójki dość dobrze... lekka gorączka (1,5 dnia) potem brak smaku na 5 dni i to już ale męża mi przeczołgało... schodził na moich oczach, a potem okazało się że miał bakterie w organizmie, dostal antybiotyk i ozdrowiał już po drugiej dawce... Mam nadzieję, że już mnie i moją rodz6one to nie spotka...
    U mas tez jesień całkiem znośna, chodź w tym roku mamy dość sporo opadów, ale to dobrze ja się cieszę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego co słyszę od innych, to większość właśnie tak lekko przechodzi, sporadycznie zdarzają się gorsze przypadki, ale to też głównie u osób, które cierpią już na inne choroby. Moja mama też miała gorszy przebieg, na szczęście w porę wykaraskała się z tego i już normalnie funkcjonuje.

      Dobrze, że i Wam udało się w porę zainterweniować i skończyło się "jedynie" na strachu. W takich chwilach człowiek jeszcze bardziej uświadamia sobie, jak wielkim skarbem i darem jest zdrowie.

      Jesień faktycznie łagodna, październik zdaje się być ładniejszy od września, ale wczoraj w nocy mieliśmy takie oberwanie chmury, jakiego już DAWNO nie widziałam. Ściana grubego i intensywnego deszczu! Przebudziłam się, uchyliłam okno (lubię odgłos deszczu) i poszłam dalej spać :)

      Usuń
    2. My właśnie teraz mamy taka ulewę.. aż wierzyc się nie chce że tak pada... Jutro mamy okno pogodowe to czeka mnie sprzątanie koło domu po tej ulewie... Zobaczymy jaki to listopad będzie.. mam nadzieję że troszke słonka wyjdzie, bo to najgorszy miesiąc w Norwegii...

      Usuń
    3. Tu już przestało, choć przez większość dnia padało z różnych natężeniem. Liści mam pod dostatkiem, mimo że nie mam drzewa! Nawet nie wiem, skąd je przywiało...

      O tak, też życzyłabym sobie słonecznego listopada :)

      Usuń
  5. Słoneczny listopad to marzenie, nie pamiętam kiedy taki był w Norwegii. U nas kolejny dzień leje, i tak solidnie że same kałuże są na ulicach. Studzienki nie nadarzają odbierać wody :( mówią że prąd będzie tańszy, ale ja w to nie wierzę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba mamy taką samą pogodę,Aniu, bo u nas też nastąpiło pogorszenie i oziębienie, choć dziś akurat było sporo słońca. Niektóre miejsca są tak nasycone wodą, że już jej więcej nie przyjmują. No, ale to listopad, nikt nie oczekiwał niczego innego ;)

      Usuń