sobota, 24 września 2022

Latarnie irlandzkich brzegów: fascynująca Fastnet

 

Dawno, dawno temu, kiedy na świecie nie było jeszcze Ciebie, czytelniku, ani mnie, w Norwegii, USA, Kanadzie i Szkocji kształtowały się łańcuchy górskie. Miało to miejsce w okresie syluru, kiedy lądy nie grzeszyły gościnnością, za to ruchy górotwórcze były dość intensywne. To właśnie wtedy uformowała się również Fastnet Rock w Irlandii. Może nie tak samo imponująca jak powyższe góry, ale równie zdradziecka i zabójcza. Sylur miał miejsce jakieś 440 milionów lat temu. Skała Fastnet jednak do dzisiaj prezentuje jego cechy. Wiatry nadal mają tu szaleńczą prędkość i moc, nie ma tu gleby, nie jest tu gościnnie. Człowiek nie jest tu mile widziany.

Fastnet Rock jest jak femme fatale - nie wybacza. Jeden fatalny błąd i już po Tobie. 


Na początku XIX wieku na płd.-zach Irlandii istniała tylko garstka latarń, w tym latarnia na wyspie Cape Clear. Problem z nią polegał jednak na tym, że jej światło było za wysoko, a tamtejszą lokalizację często spowijały gęste chmury i mgła, co z kolei sprawiało, że w kiepskich warunkach pogodowych strumień światła nie był wystarczająco widoczny dla jednostek pływających w pobliżu. 

 

Dopiero w 1847 roku znalazł się odpowiednio ważny powód do działania. A w zasadzie to nie jeden - 92 powody. Bo tyle właśnie było ofiar na pokładzie amerykańskiego statku pasażerskiego, Stephen Whitney, który w zimną listopadową noc zderzył się z irlandzką rzeczywistością. Zatonął w dziesięć minut - jeszcze szybciej niż Lusitania. 

 

Jak to w życiu bywa - musiało dojść do tragedii, aby wreszcie ktoś coś z tym zrobił.

Szybko przystąpiono do akcji: rok później George Halpin już przedstawił swój projekt latarni, a po pięciu żmudnych latach budowy, 1.01.1854 roku, rozbłysło nowiutkie światło na skale Fastnet. Skale, która leży jakieś 6.5 km od Cape Clear, i która to od tego momentu miała zastąpić trefną latarnię na wyspie. 

 

Jednak i w tym przypadku z czasem pojawiły się problemy, których George Halpin chyba do końca nie przewidział.

 

Wyglądało bowiem na to, że Halpin nie docenił siły Atlantyku. Latarnia Fastnet była podobna do pobliskiej Calf Rock. Obydwie wzmocniono żeliwnym pancerzem o zmiennej grubości, który miał w zamierzeniu ochronić je przed uszkodzeniami. Tymczasem w 1881 roku podczas gwałtownego listopadowego sztormu latarnia na skale Calf złamała się niczym zapałka. 


Jako, że wieża na Fastnet prezentowała ten sam typ żeliwnego wzmocnienia, pojawiły się pierwsze obawy, czy Irlandzka Łza zwana również Samotną Skałą (przydomki latarni Fastnet) nie podzieli tego samego losu. 

 

Światło Fastnet było w dobrych warunkach widoczne nawet z odległości 29 km, Atlantyk jednak nie przyznał jej znaku jakości Q. A jego obiekcje zdawał się podzielać James Douglass, który w 1866 roku przypłynął na Fastnet dokonać inspekcji. To właśnie on zarekomendował, aby podstawę latarni aż do drugiego piętra wzmocnić żeliwnymi pierścieniami. Dwa lata i 27 000£ później zakończono prace. Były to jednak pieniądze częściowo wyrzucone w błoto. Albo raczej - Atlantyk. Wspomniany wcześniej listopadowy sztorm, który złamał latarnię Calf, również tutaj dokonał ogromnych zniszczeń: uszkodził laternę, zepsuł soczewki, zgasił światło. 


Pod koniec XIX wieku najęto brata Jamesa, genialnego Brytyjczyka - Williama Douglassa, który miał już blisko 30 lat doświadczenia w pracy nad skomplikowanymi latarniami morskimi. To właśnie on wystartował z nowym projektem latarni na Fastnet, i zrobił coś, co nie śniło się nawet największym filozofom. Otóż William doprecyzował system złącza zwanego jaskółczym ogonem, który to wymyślił jego ojciec Nicholas (obydwaj panowie pracowali w przeszłości razem nad innymi latarniami). Przypominało to trochę budowę z puzzli 3D. Każdy z 2074 granitowych bloków, które przetransportowano tu aż z Kornwalii na specjalnie zbudowanym w tym celu statku Ierne, miał swoje określone miejsce w budowli. Wszystkie razem tworzyły wieżę, jakiej nie było nigdzie indziej w Irlandii - monolit. 

 

William był spokojnym i powściągliwym człowiekiem w mowie, w pracy charakteryzował się jednak niezrównaną pasją i energią, a nade wszystko skrupulatnością i dążeniem do perfekcji. Przez ponad dwadzieścia lat pracował przy najbardziej spektakularnych latarniach Irlandii. Niestety nie udało mu się doprowadzić do końca tego fascynującego projektu, jakim była latarnia Fastnet. 


Kiedy w czerwcu 1899 roku Ierne przywiozła pierwszą część granitowych bloków do budowy, William był na jej pokładzie. Z taką werwą zabrał się do pracy, że szybko nadwyrężył swoje zdrowie i zmuszony był udać się na urlop zdrowotny. Wrócił we wrześniu, ale niedoleczone problemy nadal go prześladowały do końca roku, a nawet dłużej. Rok później musiał spojrzeć prawdzie w oczy - już nie nadawał się do tego. We wrześniu 1900 roku przeszedł na wcześniejszą emeryturę i wrócił do swojej żony do Kornwalii, gdzie udało mu się szczęśliwie przeżyć ponad dwie dekady. Zmarł w wieku 92 lat. 

 

Dzięki precyzji i sumienności Douglassa jego następca miał znacznie ułatwione zadanie. Mimo to 1901 rok był dość kiepski w historii budowy (ułożono jedynie 327 bloków, dla porównania w 1900 roku było ich aż 939), jako że pogoda nie sprzyjała i prace wznowiono dopiero w lipcu. 


Pogoda była jedynym czynnikiem, nad którym nikt nie miał kontroli. Nad całą resztą czuwał James Kavanagh. James był bardzo charyzmatycznym Irlandczykiem z Wicklow. Surowym, ale sprawiedliwym kierownikiem, a pracownicy darzyli go zasłużoną estymą. Być może dlatego, że przedkładał ich bezpieczeństwo i dobrobyt ponad swoje. Był niesamowicie oddanym pracownikiem, który z własnej nieprzymuszonej woli przebywał na tym nietypowym placu budowy od 10-12 miesięcy każdego roku. I tu wypadałoby wspomnieć, że warunki panujące w barakach absolutnie nie przypominały tych z Hiltona. Było ciasno i zdarzało się, że w tym samym łóżku piętrowym spało nawet trzech robotników. 

 

Ich codzienność podporządkowana była sporej dyscyplinie i rutynie. Wymagano od nich najwyższych standardów bezpieczeństwa, higieny i pracy. Wstawali o piątej rano, wietrzyli pościel, szorowali siebie i baraki na błysk. Perfekcyjna Pani Domu mogłaby uznać się za szczęściarę, gdyby znalazła tu choć odrobinę kurzu.

 

Większość z nich rzadko wracała na ląd, jako że pochodzili z daleka i woleli nie ryzykować utraty zarobku na wypadek, gdyby pogoda się pogorszyła i nie mogli wrócić na skałę. Tych, którzy byli lokalnymi robotnikami, i zbyt często chcieli wracać do domu, z czasem bezwzględnie się pozbywano (tzn. odsyłano ich na ląd, a nie wrzucano do oceanu). Tak samo bezpardonowo traktowano wszystkich tych, którzy łamali ustalone zasady i nie przywozili ze sobą dwutygodniowego prowiantu. 


Ścisłe stosowanie się do narzuconego im rygoru sprawiło, że wypadki należały tutaj do rzadkości (tylko trzy przez ponad 4 lata: dwóch robotników straciło oko, jeden złamał nogę), a ciężkie granitowe bloki nigdy nie utonęły w otchłani oceanu. 

 

James przebywał na Fastnet od sierpnia 1896 roku do końca czerwca 1903, kiedy to ułożono ostatni blok nr 2074. Opuścił skałę tylko i wyłącznie dlatego, że poczuł się bardzo źle. Jego syn, który wraz z nim tutaj pracował, zorganizował mu transport na ląd, widząc że ojciec niedomaga. Niestety, kilka dni później James zmarł z powodu udaru. Pech chciał, że jego śmierć zbiegła się z 24. rocznicą jego ślubu. Osierocił ośmioro dzieci, z czego najmłodsze nie miało nawet roku. On sam miał jedynie 47 lat. 

 

Odszedł przedwcześnie i w smutny sposób, ale jego bliscy urządzili mu piękne pożegnanie. Ierne, z flagą opuszczoną do połowy masztu, przetransportowała go do rodzinnego Wicklow, gdzie na przystani czekało już mnóstwo żałobników. Ponad tysiąc osób podążało za trumną okrytą irlandzką flagą. Całe miasto zamarło na czas konduktu pogrzebowego - nie było firmy, która prowadziłaby w tym czasie swoje interesy. 


Zamontowanie światła na nowej wieży zabrało więcej czasu, niż zakładano - pogoda w 1903 roku znów pokrzyżowała wszystkim plany. Dopiero 27.06.1904 roku zabłysło nowe światło na Fastnet, i to wtedy zgaszono to na starej wysłużonej latarni. 

 

Lata mijają, rodzimy się i umieramy, a latarnia na Fastnet nadal trwa. Widziała przepływający Titanic w czasie jego pierwszego i ostatniego rejsu, widziała niemiecki okręt podwodny, który wynurzył się na chwilę z wody, by kupić świeże ryby od irlandzkich rybaków, a później tego samego dnia (7.05.1915) storpedował Lusitanię i zabił prawie 1200 ludzi na jej pokładzie. 


Była świadkiem tragicznych regat Fastnet w 1979 roku, w których na skutek niespodziewanego sztormu zginęło piętnastu uczestników. Widziała - i czuła! - sztormy o przerażającej sile. Sztormy, które wytwarzały tak ogromne fale, że zalewały ją całą. Energię tak potężną, że drżała w swych posadach (Douglass celowo zaprojektował ją w ten sposób i pewnie tylko dlatego przetrwała te 118 burzliwych lat i nie jest dziś smętnym kikutem jak jej poprzedniczka)

 

Kiedy na Cape Clear zapadał zmrok, a dzieci kładły się do łóżka, odmawiały krótką modlitwę za latarników na Fastnet Rock, której światełko mogły dostrzec z wyspy. Może to siła ich modlitw, a może William Douglass swoją inteligencją pokonał ryczący ocean? Sami oceńcie. 


 _________

Zainteresowanym tematyką polecam książkę Jamesa Morrisseya- "A History of The Fastnet Lighthouse", z której w dużej mierze czerpałam wiedzę, i która zawiera sporo ciekawych i archiwalnych zdjęć z okresu budowy latarni. W memuarze Geralda Butlera również znajdują się zapiski poświęcone tej latarni. Obydwie lektury dostępne w irlandzkiej bibliotece. 





 Ponad 50 metrów nad wodą bez żadnej uprzęży i kasku - irlandzkie BHP w XX wieku

Maski na świeżym powietrzu (absurdy pandemii), śpiący pasażerowie i gwiazda tej fotki - noga Połówka! 

12 komentarzy:

  1. Aż żałuję, że nie mam jakiegoś super CapsLock'a bo na ten post zwykłe WOW!!! to zdecydowanie za mało. PRZEPIĘKNA latarnia i świetne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja żałuję, że - w przeciwieństwie do Geralda - nie miałam okazji spędzić tam choćby kilku dni i nocy: stać na balkonie i nocą podziwiać konstelacje, a za dnia majestatyczny ocean. Żałuję też, że nie miałam okazji podpłynąć do niej mniejszą - i prywatną! - łodzią, bo całe doświadczenie było mocno popsute przez nadmiar ludzi. A kiedy już byliśmy koło latarni, ludzie rzucili się jak świnie do koryta (nie daj się zwieść widokiem kilku leciwych pasażerów), żeby robić zdjęcia. Aż dopiero po chwili jakiś inteligentny mężczyzna zarządził taki system, aby każdy mógł podejść i spokojne zrobić zdjęcie, bez obawy, ze zostanie stratowany albo będzie miał w kadrze cudze członki ciała ;) (tak czy siak, musiałam kilka fotek przyciąć).

      Piękna i fascynująca ta Samotna Skała, choć żywot na niej nie zawsze był przyjemny - wiesz, że były takie dni, kiedy latarnicy siedzieli zamknięci w środku przez trzy dni i nie mogli wychylić nosa zza pancernych drzwi, bo na zewnątrz szalał sztorm. Gerald - jako że jest dość niski i wątłej postury - miał niekiedy problemy z pozostaniem w pionie, wiatr go przewracał, a w miejscu takim jak to, od tragedii tylko jeden krok... Mimo wszystko zazdroszczę im, że mieli okazję być częścią stylu życia, który wymarł w momencie zautomatyzowania latarń.

      Miałam nadzieję, że Ci się spodoba :))

      Usuń
    2. Bardzo mi się podobał ten wpis. Jak zwykle rzeczowo i ładnie opisana historia. I uprzedzając Sokolą Polly nadmienię, że znalazłem tylko jedno przejęzyczenie - to o opuszczeniu masztu do połowy. Ale wierzę, że komuś mniej związanemu z morzem, może się to w oczy nie rzucić. :)
      Dzięki, że opublikowałaś tę relację. A latarnia jest... Zresztą wiesz lepiej, bo widziałaś z bliska i przy pięknej pogodzie.

      Usuń
    3. A mnie się mimo wszystko wydaje - z całym szacunkiem dla sokolego wzroku :)) - że Polly by tego nie zauważyła, bo nie przypominam sobie, by mi kiedykolwiek wytykała jakieś błędy. To Twoja domena ;) Polly lubi z kolei nadawać swoje przydomki - do dziś śmieję się, jak przypomnę sobie, jak nazwała Llandudno (i chyba też kościół świętego Tudno) w Walii :)

      Z dwojga złego, to chociaż pogoda mi się udała na tym rejsie :)

      Usuń
  2. prawdziwa fascynatka latarni jak nawet czytasz książki na ich temat :)

    Żeby postawić latarnię w takim miejscu to faktycznie wyzwanie. A ile tam schodów zostało wow !!!

    Szkoda, że nie bardzo są foty tej pierwszej latarni co poległa bo nawet mnie zainteresowała jak ją tak zmiotło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nareszcie się pojawiłaś - już się zastanawiałam, co się z Tobą dzieje.

      Uwielbiam książki o takiej tematyce - mam kilka swoich prywatnych, resztę wypożyczam z biblioteki :)

      To prawda, a co dopiero postawić bez jakichkolwiek wypadków śmiertelnych, bo ta złamana noga jednego z robotników czy nawet utrata oka to "pikuś" w porównaniu ze stratą życia.

      A drugie tyle schodów wewnątrz latarni ;) Jedno jest pewne - latarnicy na pewno mieli imponujące mięśnie pośladków i ud ;)

      Mam dla Ciebie krótki filmik o złamanej Calf Rock. Nawet trochę podobna do skały Fastnet i pozostałości po starej latarni.
      https://www.youtube.com/watch?v=hx6w69nzMKk

      Usuń
    2. nic się nie dzieje na "bezrobociu" siedzę to się obijam :D

      Bez wypadków faktycznie wyczyn na tamte czasy i warunki :)

      Zapewne mieli też niezłą kondycję i klaty jak drwale :D

      Obejrzałam - dzięki :) faktycznie może tej Fastnet pomogło też to, że ma wyższą skałę a ta Calf Rock niższą to może się też łatwiej złamała. Ale ciekawe, że ta konstrukcja takich opływowo zmniejszających sie pierścieni pomogła. Pewnie jeszcze coś innego zmienili czego nie widać.

      Usuń
    3. Korzystaj, póki możesz :) Wszystko, co dobre, szybko się kończy - ja już jutro wracam do pracy. Z jednej strony fajnie, z drugiej nie. No, ale powoli zbliża mi się urlop, więc mam na co czekać i do czego odliczać dni.

      Najważniejsze, że nikt nie stracił życia, jak to na przykład miało miejsce w przypadku innej irlandzkiej latarni na skale - Tuskar Lighthouse, gdzie zginęło kilkunastu robotników.

      To też :) I to wszystko bez abonamentu na siłownię! Zresztą, i tak nigdzie nie znaleźliby siłowni z ładniejszym widokiem ;)

      Wyżej nie zawsze znaczy lepiej - latarnia na wyspie Cape Clear była w jej najwyższym punkcie, a mimo to niezbyt dobrze się spisywała. W przypadku Fastnet ta pierwsza, oryginalna też była w najwyższym punkcie, a mimo to inżynier zdecydował, że lepiej będzie, kiedy ta nowa powstanie u podstawy skały. Pozostałości po tej pierwotnej widoczne są na czubku skały, ale to już pewnie zauważyłaś.

      Usuń
  3. Bardzo lubię latarnie morskie, chyba od zawsze tak mam i nie wiem skąd mi się to wzięło. Ta jest bardzo oryginalna i klimatyczna. A do tego Twoje opowieści - rewelacja. Zawsze można na Ciebie liczyć, zawsze coś ciekawego.
    P.S. wysłałam Ci maila, ale nie wiem, czy jeszcze korzystasz ze skrzynki na onecie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A zatem witaj w klubie, Elso, bo z powodzeniem mogłabym podpisać się pod Twoim słowami - latarnie mają w sobie coś "magicznego", a te irlandzkie to już w ogóle ;)

      Wybacz późną odpowiedź na Twój sympatyczny komentarz - mało mnie ostatnio w sieci. Maila jednak otrzymałam i bardzo za niego dziękuję :) taita@onet.eu to mój główny, a zarazem jedyny mail blogowy, jakiego używam.

      Usuń
  4. Połówek to chyba mało chodzi, skoro takie podeszwy czyste ;) haha. Pani w czapeczce zdecydownie miłośniczką latarni nie jest... Odezwał się we mnie Szaranowicz ;) .
    Ileż ta latarnia widziała i milczy nadal, niemy świadek tragicznych wydarzeń...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, dziękuję za ten zabawny komentarz, Marto, i Twoją wnikliwą analizę :) Nawet nie wiesz, jak trafiłaś :)) To znaczy, nie mogę się wypowiadać o pani ucinającej sobie drzemkę, ale Połówek zdecydowanie nie jest miłośnikiem spacerów, i zawsze muszę się nieźle namęczyć, żeby go wyciągnąć na przechadzkę ;)

      Usuń