środa, 10 kwietnia 2019

Pożegnanie z Walią - Caernarfon




Z tego łóżka nie byłoby dzieci. Gdybym planowała powrót z Walii w "dwupaku", musiałabym mieć ze sobą latarkę i uruchomionego GPS-a, by znaleźć w nocy Połówka. 


Solidne drewniane łóżko w kolorze ciemnego brązu rozpanoszyło się w naszym pokoju, zagarniając dla siebie zdecydowaną większość niemałej przestrzeni. Bez wątpienia grało tu pierwsze skrzypce. Po otwarciu drzwi do pokoju niemal się na nie wpadało, a wpadłszy w jego czeluść, nie chciało się jej opuścić. Dlatego nawet specjalnie się nie zdziwiłam, kiedy rano przespałam swój budzik i obudziłam się dopiero o 7:00 - wtedy, kiedy włączył się alarm w telefonie Połówka. Co prawda nie wiązało się to z końcem świata, bo do momentu, w którym musielibyśmy zwolnić pokój, dzieliło nas kilka godzin, ale nie chciałam rozpoczynać swojego ostatniego dnia w Walii od niepotrzebnego pośpiechu. Jako typowa "córka młynarza" jestem całkowitym przeciwieństwem obywateli Afryki pod względem aparycji, ale mimo to całym sercem stoję za "filozofią" polepole, co w języku suahili znaczy ni mniej, ni więcej tylko: slowly. Wolno. "Wolno" to piękne słowo, ale nie mów tego nikomu, kto stoi w niekończącym się korku na drodze. 

Na wcześniejszej pobudce zależało mi z dość prozaicznego powodu. Chciałam przed umówionym śniadaniem o ósmej zdążyć jeszcze z prysznicem i myciem włosów, na które zabrakło mi zarówno czasu jak i chęci minionego wieczoru, jako że do naszej noclegowni - klimatycznej wiejskiej rezydencji - dotarliśmy na mniej niż dwie godziny przed północą. 


Oczy mi się z radości zaświeciły, kiedy odkryłam, że w naszej przepastnej i skrzypiącej szafie jest zarówno suszarka, jak i żelazko. To oznaczało, że na śniadaniu nie będę mieć fryzury na "mokrą Włoszkę" i wyglądać niczym relikt z lat 80. Chwilę później te same oczy zaszkliły mi się z sentymentu, kiedy odkryłam, że nasza szafa zamyka się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy pod jej drzwiczki wsunie się papierowy klin. Stara, dobra i niezawodna metoda. Miałam taką szafę w dzieciństwie. 


Jeśli myślałam, że wyczerpałam już limit niespodzianek na ten poranek, nie mogłam być bardziej w błędzie. Bo, kiedy opuściliśmy już nasze przytulne pięterko i, zgodnie z wcześniej danym słowem, stawiliśmy się na parterze o ósmej, oniemiałam z zachwytu. Za drewnianymi, ewidentnie nadgryzionymi zębem czasu, drzwiami znajdował się niepozorny pokój utrzymany w brązowo-beżowo-białej tonacji, w którym wydawano śniadania. Ale jakie śniadania! Iście królewskie! 


Spodziewałam się raczej skromnej, typowej dla obiektów B&B, oferty z produktami, a tu taka uczta: płatki, soki, jogurty, świeże owoce, sałatka z nich wykonana, pachnące drożdżówki... Czego tam nie było! Mój wewnętrzny pasibrzuch dał o sobie znać, bo swoją ucztę rozpoczęłam od przepysznej granoli z jogurtem bananowym, chwilę później pożarłam mini drożdżówkę, a skończyłam dopiero na full English breakfast z pieczarkami. Zgrzeszyłam, nie powiem. Nawet nie chcę wiedzieć, ile kalorii pochłonęłam tego poranka. Wystarczy mi świadomość, że zjedzoną przeze mnie porcją można by było wykarmić całą wioskę w Etiopii. Ta uczta miała jeszcze jednego plusa - już do końca dnia nie byliśmy głodni [to popołudniowe espresso i mały kawałek ciasta się nie liczą...]

Kilka minut. Tyle wystarczyło mi, by po małym spacerze nieopodal zamku dojść do wniosku, że już lubię to miasto. Bo w zasadzie to dlaczego miałabym nie lubić? Przecież jest tu wszystko, na co zwracam uwagę. Przede wszystkim duża - a wręcz ogromna! - forteca. 


Na drugim planie zaś przykuwające mój wzrok budynki i sklepy o przeróżnej tematyce, kolorystyce i stylu. Jedne skromne, inne na bogato - z elewacjami zdobionymi kolumnami jońskimi. Kwiaty w donicach na parapetach. Biało-zielone flagi z czerwonym smokiem. Czysto, barwnie i jakoś tak estetycznie. Nawet zmurszałe ściany świątyni wciśniętej między jeden a drugi budynek nie kolą w oczy. Trochę jednak przeszkadza wesołe miasteczko rozłożone w samym centrum: krzykliwe plakaty nawołujące do ustrzelenia kaczki, "barokowe"  i bizantyjskie zdobienia karuzeli z setkami jej światełek... Nie dość, że tandetnie to wszystko wygląda, to jeszcze przesłania sylwetkę zamku. 


Nogi same niosą mnie do charytatywnego sklepu o nazwie Cats Protection, co wkrótce okazuje się "błędem". Wiele rzeczy wpada mi w oko. Ubrania nie robią na mnie wrażenia, ale jest tu dział z książkami, z pamiątkami z wizerunkami kotów [a w pracy Połówka jest kociara i można by było przywieźć jej taką pamiątkę...], a nawet oryginalny zestaw filiżanek z podstawkami prosto ze Stafford. I pamiątkowy "talerzyk" z... San Francisco! Oczywiście kupuję. Tak, by pamiętać, że kiedyś tam polecę i na własne oczy zobaczę, przyprawiający mnie o szybsze bicie serca, most Golden Gate. 


W międzyczasie zaś, kiedy tak stoimy i dumamy [a raczej tylko ja to robię, bo Połówek co najwyżej duma nad tym, jak najszybciej dać stąd dyla...] nad oglądanym towarem, zaczepia nas mężczyzna za ladą. Jesteście z Polski, prawda? - asekuracyjnie pyta w języku Szekspira, a kiedy uzyskuje potwierdzenie, wyznaje nam w przemiłej rozmowie, żonglując polskim i angielskim, że ma żonę Polkę, że sam niedługo leci do Polski z wizytą i że w ogóle to jest nas tutaj od cholery. Jest tu nawet cała dzielnica polska zamieszkała w dużej mierze przez ludzi, którzy wyjechali po wojnie i już osiedli tu na stałe. Mówi, że w Caernarfon jest nawet "polska fabryka", w której pojawiające się wakaty ogłasza się tylko w kraju nad Wisłą, czym wywołuje u mnie déjà vu, a raczej déjà entendu. Słyszałam to. Wiele razy. Jesteśmy wszechobecni, niczym Wielki Brat. Nie ma miejsca, do którego nie docierają Polacy. Wierzę w to, co mówi nasz rozmówca, bo i w Irlandii są zakłady pracy, w których siłę roboczą stanowią głównie nasi rodacy. I z których to często uciekają pracownicy o innym niż polskim pochodzeniu, narzekając na wulgarnych i niesympatycznych współpracowników ze Wschodu, co to nawet nie potrafią poprawnie się wysłowić po angielsku... 


Mężczyzna przytacza też historię, która mogłaby być książkowym wzorem determinacji i uporu w dążeniu do realizacji swoich marzeń. Przykładem na to, że ciężka praca popłaca. Siedem dni harówy na okrągło, kilkaset odkładanych funtów tygodniowo, po to, by po pewnym czasie wrócić do rodzimego kraju, kupić tam hotel i zacząć rozwijać swój biznes. Tak do realizacji swojego marzenia powoli, lecz systematycznie dążył jeden ze znanych mu Polaków.  


Kończymy tę sympatyczną wymianę zdań, ja solennie obiecuję, że jeszcze tu wrócimy po upatrzone łupy, ale to dopiero po zwiedzaniu zamku, bo głupio by było, gdybyśmy wyruszyli na jego zwiedzanie obładowani bagażami jak wielbłądy. Do auta zbyt daleka droga, a czasu coraz mniej, wszak wizyta w uroczym Caernarfon to nasze pożegnanie z Walią... 

Właśnie - zamek. Jakże mogłabym o nim zapomnieć? To jest to, co Wam pokażę w następnym wpisie.