Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Północna Walia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Północna Walia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 listopada 2021

Wioska, której nazwy na pewno nie wymówisz


Moja wychowawczyni z liceum zwykła mawiać, że w życiu trzeba wiedzieć, jak się sprzedać. Jej słowa wywoływały wówczas nasze ironiczne uśmieszki. Traktowaliśmy je jako jeszcze jedno z jej żartobliwych powiedzeń, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że właśnie w tamtym momencie udzielała nam ona jednej z ważniejszych lekcji życiowych. 

 

Im starsza się robiłam, tym większą mądrość odkrywałam w tym powiedzeniu. Odpowiednia umiejętność "sprzedania się w życiu" otwiera furtki, które wydają się zamknięte i sprawia, że niemożliwe staje się możliwym. Jeśli zatem wiecie, jak się dobrze sprzedać, to darujcie sobie czytanie reszty tego wpisu. Zamiast tego możecie sobie pogratulować - osiągnęliście najwyższy poziom wiedzy w "The Game of Life". Teraz możecie już wszystko. Możecie nawet sprzedać piasek Beduinowi. 

 

Tej umiejętności zdecydowanie nie brakuje mieszkańcom pewnej walijskiej wioski na wyspie Anglesey. Z powodzeniem mogliby prowadzić warsztaty z marketingu, bo - co by nie mówić - prawdziwą sztuką jest zrobić coś z niczego, z czym pewnie zgodziłby się sam Salomon jako ten, który nie potrafił nalać z pustego. 

 

Choć obszar, który zajmuje wioska, zamieszkiwany był już w neolicie, świat usłyszał o niej stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec XIX wieku. Przez długi, długi czas była niczym nie wyróżniającą się osadą Llanfairpwll o nudnej nazwie - tak bliźniaczo podobnej do wielu innych walijskich miejscowości mających ten sam prefiks. Aż któregoś dnia jednego z jej mieszkańców oświeciło niczym Archimedesa. Nie wiem, czy krzyknął wtedy "Eureka!" i czy zażywał kąpieli, jedno jest jednak pewne - doznał iluminacji. Nie odkrył wprawdzie żadnego prawa hydrostatyki, ale kolejną z życiowych prawd: rozmiar jest kluczem do sukcesu. 


"Nudną" i krótką nazwę wioski wydłużono więc do granic możliwości. Nie była już tylko jedną z wielu, stała się jedyną w swoim rodzaju:

Llanfair­pwllgwyngyll­gogery­chwyrn­drobwll­llan­tysilio­gogo­goch

(nie - kot nie wszedł mi na klawiaturę, i tak - przyznaję, skopiowałam tę nazwę z Internetu!). I to nic, że jej nazwa nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym i szczególnym tylko zlepkiem wielu słów, które w swobodnym tłumaczeniu na język polski można by było zapisać następująco: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary". 


Śmieszne? Trochę tak. Ale zadziałało - stacja kolejowa w wiosce miała najdłuższą, a co za tym idzie, najbardziej wyróżniającą się na tle innych nazwę, co z kolei przykuwało uwagę turystów i sprawiało, że zaczęli do niej lgnąć niczym ćmy do światła. Lgnąć. Do. Wioski. W. Której. Nie. Ma. Praktycznie. Nic. Nic oprócz szyldu z niemożebnie długą nazwą miejscowości. Najdłuższą w całej Europie (całe 58 znaków! Jako niewierny Tomasz sama liczyłam!). 

 

Co ciekawe, biorąc pod uwagę wielkie zasługi pomysłodawcy całego przedsięwzięcia marketingowego, zadziwiająco niewiele wiadomo na temat jego samego. A szkoda, i to nie tylko dlatego, że za jego zasługi dla lokalnej społeczności już dawno winien był powstać odpowiedni pomnik. Gdyby żył, pierwsza udałabym się do niego na kolanach, pokornie błagając: "teach me, master!". 


Wioskowa starszyzna mówi, że był krawcem. A ja mówię, że był niesamowitym profetą. Bo jak rzekł kiedyś jeden ze współczesnych wizjonerów, nieżyjący już geniusz, Steve Jobs, nie chodzi o to, żeby dać klientowi to, czego chce. Sęk w tym, żeby odczytać to, co nie zostało jeszcze zapisane. Ustalić, czego klient będzie chciał, zanim on sam tego zapragnie: "Ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażę". I... trudno się z nim nie zgodzić. Wiedział już o tym zresztą sam Henry Ford. On też nie pytał ludzi, czego sobie życzą ("bo powiedzieliby, że szybszego konia!"). Po prostu dał im coś, co okazało się szybsze niż wszystkie mustangi tego świata. Wiedział o tym też krawiec z Llanfairpwll. Dał im więc wioskę o najdłuższej nazwie w całej Walii, w całym UK, w całej Europie. I jedną z najdłuższych na świecie. 

 

Przyznam jednak, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby geneza tej nazwy była zgoła inna, a stojąca za nią historia bardziej trywialna i żartobliwa. Jak zresztą sami wyspiarze. Jeśli Walijczycy są choć w połowie tak dowcipni jak Irlandczycy, to któryś z nich na pytanie amerykańskiego turysty ("Jak nazywa się ta wioska?") mógł kiedyś z powodzeniem odpowiedzieć: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary!", a potem spokojnie udać się do pubu, szturchnąć w ramię swojego kumpla i powiedzieć: "nie uwierzysz, stary, co właśnie zrobiłem!". A potem, przez długie, długie lata, razem z nim zaśmiewać się do rozpuku z bujdy na resorach sprzedanej łatwowiernemu jankesowi, i nie dowierzać, że coś tak absurdalnego potrafiło się przyjąć! 


Jeśli więc będziecie kiedyś zapisywać bądź wymawiać którąś z tych nazw: Księżomierz Gościeradowska, Potrzymiech Rzeszynkowski albo Tworkowizna Oraczewska i zastanawiać się, kto wymyśla te wszystkie twory, przypomnijcie sobie ten wpis i tę walijską wioskę. 


 

A tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, dla porównania kilka najdłuższych irlandzkich nazw miejscowości: Glassillaunvealnacurra i Muckanaghederdauhaulia (hrabstwo Galway), Newtownmoneenluggagh (hrabstwo Kildare), Scartnadrinymountain (hrabstwo Waterford). 

 

 

Ach, i jeszcze jedno! Na koniec małe ostrzeżenie: nie próbujcie wymawiać nazwy tej walijskiej wioski w towarzystwie innych osób. Ja spróbowałam - brzmiało to tak, jakbym się krztusiła. Albo spróbujcie, dlaczego nie? W końcu co złego może się stać? Najwyżej jakiś niewtajemniczony, ale dobry samarytanin zastosuje na Was uchwyt Heimlicha. 


 

Wioska jest niewielka, ale ma dość duże "centrum handlowe" - jako że znajduje się stosunkowo niedaleko od portu w Holyhead, można tu z powodzeniem kupić przeróżne pamiątki z Walii 



 

sobota, 8 sierpnia 2020

Wyjazd, którego miało nie być



O powrocie do Walii zaczęłam marzyć, zanim jeszcze z niej wyjechałam. Śmiało mogę powiedzieć, że mój pierwszy pobyt w niej zrewolucjonizował podróżniczy aspekt mojego życia - od tamtej chwili dzieliłam je na to, co było przed Walią, i na to, co było po niej. A to, co było po niej, tak bardzo mi się spodobało, że nagle straciłam zainteresowanie przemieszczaniem się samolotem i pokochałam podróże promem, a dokładniej z Irish Ferries, bo to ich flotą czterokrotnie pokonywałam Morze Irlandzkie i Kanał św. Jerzego. Co więcej, każdy z tych razów równie mocno sobie chwaliłam. 

Dopiero po swoim pierwszym razie związanym z przeprawianiem się drogą morską z jednego kraju do drugiego zauważyłam, o ile jest to mniej stresujące, a zarazem bardziej komfortowe doświadczenie w porównaniu z podróżą samolotem. Niesamowicie prosta i przyjemna odprawa1 - nawet bez konieczności wychodzenia z samochodu i pokazywania dokumentu tożsamości! - żadnych limitów na bagaż, żadnego krępującego i upokarzającego obmacywania w czasie kontroli na lotnisku, brak konieczności dzielenia swojej najbliższej przestrzeni osobistej z obcymi i słuchania rozwrzeszczanych dzieci,  toalety w normalnym rozmiarze, możliwość swobodnego poruszania się w dowolnym momencie... No i przestrzeń, co pewnie nie bez znaczenia będzie dla klaustrofobików. 
 przeprawa Isle of Inishmore

Liczyłam, bardzo liczyłam, na to, że w minionym roku znów uda nam się odwiedzić Wielką Brytanię. Choćby tylko na kilka dni. Nie miałam wielkich wymagań. Jednak mimo tego, że były one skromne, plan okazał się trudniejszy do zrealizowania, niż myślałam. Na przeszkodzie stanęła, jak to zwykle bywa, praca Połówka. Firma, która często wydobywa ze mnie to, co najgorsze, bo nasze światopoglądy znacznie od siebie odbiegają. Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że stoimy po zupełnie przeciwnych stronach tej samej barykady, a co za tym idzie, mamy diametralnie inne spojrzenie na tę samą kwestię. 



Ja, jako "westalka" i orędowniczka ogniska domowego, uważam, że czas prywatny i rodzinny pracownika to jego świętość. Że chcący mieć szczęśliwego i efektywnego pracownika, trzeba najpierw zadbać o równowagę między życiem zawodowym a osobistym. Firma Połówka wydaje się hołdować nazistowskiemu arbeit macht frei. Możesz być naprawdę sumiennym pracownikiem, możesz codziennie dawać z siebie 100%, możesz chętnie zostawać po godzinach, a nawet pracować we wszystkie weekendy, ale to i tak nie da ci pewności, że w nagrodę za swoje oddanie dostaniesz tę parę dni urlopu w lipcu. Bo przecież nieważne, że szkoła się skończyła, że rodzice chcieliby wspólnie wyjechać z dziećmi na urlop, nieważne, że to wakacje, że pogoda najładniejsza i każdy chciałby poczuć, że żyje. To nic, że w firmie jest co najmniej jedna osoba, która mogłaby cię zastąpić na ten tydzień czy dwa. Świat by się przecież nie zawalił. Jak na ironię łatwiej było Połówkowi dostać wolne latem, kiedy był prawą ręką szefa w małej irlandzkiej firmie, w której nie miał zastępcy, niż wtedy, kiedy zaprzedał duszę amerykańskiemu holdingowi. 


 
Jak można się domyślać: ziałam ogniem, plułam jadem i dokonywałam masowych mordów w swoich myślach, kiedy zrozumiałam, że ze wspólnego wakacyjnego wyjazdu do Walii raczej nic nie wyjdzie, bo nie zsynchronizujemy się urlopami. To głównie ta świadomość była dla mnie bodźcem do zrobienia sobie mini-urlopu pod koniec czerwca w hotelu Armada w hrabstwie Clare2. Skoro nie mogłam liczyć na wspólny urlop w lipcu, to postanowiłam, że chociaż przedłużymy sobie czerwcowy weekend i zrobimy coś, czego zazwyczaj nie praktykujemy - pojedziemy do fajnego hotelu zamiast B&B. Choć i tu nie obyło się bez małych potknięć, bo data, która mnie interesowała, nie podobała się Połówkowemu managerowi, więc wyjazd trzeba było opóźnić o tydzień. 


Cud zdarzył się w momencie, w którym byłam już całkowicie pogodzona z losem, kiedy to już prawie zapomniałam, że jeszcze niedawno nosiłam żałobę po wyjeździe, który został abortowany przez nieczułą korporacyjną machinę. 


Pewnego pięknego dnia Połówek wystąpił w roli archanioła Gabriela, który zwiastuje Dobrą Nowinę i oznajmił mi, że crunch time w firmie niespodziewanie się przesunął, i w związku z tym manager sobie o nim przypomniał, proponując mu zerwanie owocu z zakazanego drzewa - skoro pozostajemy w religijnej tematyce -  a mówiąc po ludzku:   wzięcie tygodnia wolnego - albo nawet dwóch! - w lipcu tak, żeby nabrał sił na okres intensywnej pracy.

 A tu już nasz powrotny Epsilon w Holyhead

Reszta już poszła jak po maśle: odkurzanie mapy południowej Walii, nad którą kiedyś tak pieczołowicie pracowałam, skrupulatnie zaznaczając wszystkie interesujące zamki, wyszukiwanie jak najlepszych biletów na rejs, rozglądanie się za noclegiem, rezerwowanie opiekunki dla naszych włochatych umilaczy życia... 

I choć przez długi czas miałam następujące dylematy3
1) czy rezerwować noclegi w Walii w ciemno (nie wiedząc, ile kilometrów pokonamy danego dnia i gdzie rzuci nas los) czy też może nie zawracać sobie nimi głowy (bo choć z reguły jestem dość poukładana, to jednak kocham spontaniczność i szalone pomysły) 


2) czy jechać do Rosslare na dzień przed naszym wczesnoporannym rejsem, przespać się w pensjonacie, by rano bez nerwów i stresu stawić się w porcie po siódmej rano, czy też może darować sobie pobyt w B&B, a zamiast tego wyjechać w środku nocy z odpowiednim zapasem czasu, by zdążyć przed zamknięciem odprawy,
po przejściu tej wyboistej drogi do otrzymania urlopu, okazały się one być prawdziwą błahostką.  
 
CDN


_________
1 Od 2019 roku, kiedy to pisałam tę relację, sporo się zmieniło (Brexit, coronavirus), teraz niestety już pewnie nie jest tak łatwo, prosto i przyjemnie. W bieżącym roku nie miałam okazji przekonać się o tym, i to już raczej się nie zmieni, bo w 2020 nie planuję zagranicznych wyjazdów
2 W pierwotnym zamierzeniu relacja z urlopu w Clare miała pojawić się przed relacją z Walii
3 Dla niecierpliwych: zdecydowaliśmy się na nocleg w Rosslare

niedziela, 17 listopada 2019

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Harlech Castle



Nikt mnie w tym zamku nie oczekuje, nikt mnie tu nie zapraszał, a mimo to mam zapewnione bezpieczne przejście. Jakże inaczej mogłyby się potoczyć sprawy, gdybym spróbowała dostać się na jego teren ponad siedemset lat temu. Nikt by mnie tu raczej nie wpuścił "na piękne oczy", a łucznicy zrobiliby ze mnie sito, zanim skończyłabym mówić "hi". Te czasy jednak szczęśliwie przeminęły. Nikomu nie wylewa się tutaj gorących cieczy na głowę, nie sypie rozżarzonym piaskiem za zbroję, z nikogo nie robi ruchomego celu. 

Niegdyś złowrogi i odstraszający, dziś - przyjazny i zapraszający. Taki jest zamek Harlech na północnym-zachodzie Walii. Jego wrota, ongiś tak pieczołowicie chronione i zabezpieczone, że do kompletu brakowało tam już tylko Cerbera, dziś  stoją szerokim otworem dla każdego, kto zechce zapłacić prawie siedem funtów.   


Jego ówcześni mieszkańcy byliby nieco skołowani, gdyby zobaczyli zamek w obecnych czasach. Sporo się od tego czasu zmieniło. Przede wszystkim otoczenie. Nie mówię tutaj nawet o współczesnych budynkach i architekturze. Samo morze mocno się wycofało. Pod koniec XIII wieku obmywało sześćdziesięciometrowe skalne wzniesienie, na którym budowano zamek. Dziś od warowni dzieli je ponad kilometr. To dobitny dowód na to, że natura nie tylko nie lubi próżni, ale także constansu. 


Nie ma tu już żadnego śladu po zwodzonym moście. Ba, nie ma nawet żadnych pozostałości po kilkudziesięciu drewnianych schodkach, które jeszcze kilka lat temu pozwalały odwiedzającym pokonać fosę i dostać się na teren zamku. Pewnie były obiektem narzekań turystów, albo zwyczajnie okazały się niepraktyczne, a dodatkowo stwarzały za duże zagrożenie dla odwiedzających. Dlatego wąskie, drewniane schody zastąpiono stalowo-drewnianą, na wskroś współczesną kładką. Choć schody były zdecydowanie bardziej klimatyczne i adekwatne do wyglądu zamku, teraz niewątpliwie jest łatwiej, bo pomost jest szeroki i "prosty". Osoby poruszające się na wózku inwalidzkim bez problemu się tu teraz dostaną. A w ramach bonusu nie będą musiały płacić za wstęp. 


Zamek wchodzi w skład "żelaznego kręgu", czyli zespołu twierdz wybudowanych w XIII wieku na polecenie króla Edwarda I w celu umocnienia jego pozycji w podbitej Walii. O królu piszę Wam tak wiele w ostatnim czasie, że pewnie wiecie już o nim wszystko i czujecie się tak, jakby był Waszym najlepszym przyjacielem ;) 

Edward nie był kowalem, ale lubił kuć żelazo póki gorące. Świeżo po pokonaniu wrogów wydał rozkaz zbudowania czterech potężnych zamków i podreperowania trzech innych, którym się oberwało w czasie ostrych starć Anglików z Walijczykami. I tym razem powierzył to zadanie swojemu militarnemu architektowi, któremu był tak samo wierny jak swojej żonie. 


Do roboty zabrano się tak ostro, że imponującą twierdzę postawiono w przeciągu sześciu lat, co było doprawdy zacnym wynikiem. Częściowo to nie dziwi, jako że w szczycie robót uwijało się tutaj prawie tysiąc pracowitych mróweczek, a król "grosza" nie szczędził. Koszty budowy przekroczyły nieco ponad £8000, co z kolei stanowiło prawie 10% całej sumy wydanej przez niego na budowę zamków w Walii. Nie był to ani najdroższy, ani największy zamek Edwarda I, ale mimo to stanowił całkiem przyjemne miejsce do życia jak na ówczesne czasy. 


Jego mieszkańcy musieli czuć się tu całkiem bezpiecznie - mieli po swojej stronie dzieła matki natury. A jakby tego było mało, z tyłu zamku znajdowały się schodki prowadzące do morza. Tak w razie "w". Bardzo przydatna rzecz, zwłaszcza w czasie oblężenia, kiedy wsparcie jest na wagę złota. W 1294 roku schodki uratowały tyłek trzydziestu siedmiu żołnierzom zaatakowanym przez walijskich rebeliantów.  


Co ciekawe bilans porażek i zwycięstw nie prezentuje się zbyt dobrze dla obrońców zamku. Trudne warunki geograficzne nie powstrzymały atakujących, i jak pokazuje historia - ich upór się opłacił. Pięciokrotnie poddawano Harlech Castle oblężeniu, aż czterokrotnie z sukcesem! Jednym ze szczęśliwców, którym udało się zdobyć zamek, był książę Owain Glyndŵr. Tak mu się tu spodobało, że w 1404 rok uczynił twierdzę swoim centrum dowodzenia na długie pięć lat, oszczędzając ją tym samym od okrutnego losu, który zgotował "sąsiedniemu" zamkowi Criccieth. 


Praktycznie nic nie pozostało po dawnych budynkach. Dziedziniec porasta trawa i tylko rachityczne, kamienne kikuty przypominają, że Harlech Castle był kiedyś czymś więcej niż tylko wieżami zamkniętymi w objęciach muru z krenelażem. Dziś kluczowym punktem wizyty jest nie tyle spacer po murach, choć rozciągają się stąd naprawdę ładne widoki, co wizyta na szczycie południowo-zachodniej wieżyczki w strażnicy. 


Choćby z tego powodu warto tu zajrzeć. Uprzednio jednak trzeba się solidnie odziać, bo Harlech to miasteczko górzyste i nawet latem wiatr może nas mocno wychłostać, kiedy będziemy paradować po kamiennym wybiegu. Na rozgrzewkę polecam pobliską restaurację. Nie zjadłam tam najlepszej zupy pomidorowej z bazylią, ale już panini z tuńczykiem i serem było bardzo smaczne i pożywne. 


Jedyne, czego mogę żałować to to, że nie zostałam w miasteczku choćby godziny dłużej.