Moja wychowawczyni z liceum zwykła mawiać, że w życiu trzeba wiedzieć, jak się sprzedać. Jej słowa wywoływały wówczas nasze ironiczne uśmieszki. Traktowaliśmy je jako jeszcze jedno z jej żartobliwych powiedzeń, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że właśnie w tamtym momencie udzielała nam ona jednej z ważniejszych lekcji życiowych.
Im starsza się robiłam, tym większą mądrość odkrywałam w tym powiedzeniu. Odpowiednia umiejętność "sprzedania się w życiu" otwiera furtki, które wydają się zamknięte i sprawia, że niemożliwe staje się możliwym. Jeśli zatem wiecie, jak się dobrze sprzedać, to darujcie sobie czytanie reszty tego wpisu. Zamiast tego możecie sobie pogratulować - osiągnęliście najwyższy poziom wiedzy w "The Game of Life". Teraz możecie już wszystko. Możecie nawet sprzedać piasek Beduinowi.
Tej umiejętności zdecydowanie nie brakuje mieszkańcom pewnej walijskiej wioski na wyspie Anglesey. Z powodzeniem mogliby prowadzić warsztaty z marketingu, bo - co by nie mówić - prawdziwą sztuką jest zrobić coś z niczego, z czym pewnie zgodziłby się sam Salomon jako ten, który nie potrafił nalać z pustego.
Choć obszar, który zajmuje wioska, zamieszkiwany był już w neolicie, świat usłyszał o niej stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec XIX wieku. Przez długi, długi czas była niczym nie wyróżniającą się osadą Llanfairpwll o nudnej nazwie - tak bliźniaczo podobnej do wielu innych walijskich miejscowości mających ten sam prefiks. Aż któregoś dnia jednego z jej mieszkańców oświeciło niczym Archimedesa. Nie wiem, czy krzyknął wtedy "Eureka!" i czy zażywał kąpieli, jedno jest jednak pewne - doznał iluminacji. Nie odkrył wprawdzie żadnego prawa hydrostatyki, ale kolejną z życiowych prawd: rozmiar jest kluczem do sukcesu.
"Nudną" i krótką nazwę wioski wydłużono więc do granic możliwości. Nie była już tylko jedną z wielu, stała się jedyną w swoim rodzaju:
Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch
(nie - kot nie wszedł mi na klawiaturę, i tak - przyznaję, skopiowałam tę nazwę z Internetu!). I to nic, że jej nazwa nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym i szczególnym tylko zlepkiem wielu słów, które w swobodnym tłumaczeniu na język polski można by było zapisać następująco: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary".
Śmieszne? Trochę tak. Ale zadziałało - stacja kolejowa w wiosce miała najdłuższą, a co za tym idzie, najbardziej wyróżniającą się na tle innych nazwę, co z kolei przykuwało uwagę turystów i sprawiało, że zaczęli do niej lgnąć niczym ćmy do światła. Lgnąć. Do. Wioski. W. Której. Nie. Ma. Praktycznie. Nic. Nic oprócz szyldu z niemożebnie długą nazwą miejscowości. Najdłuższą w całej Europie (całe 58 znaków! Jako niewierny Tomasz sama liczyłam!).
Co ciekawe, biorąc pod uwagę wielkie zasługi pomysłodawcy całego przedsięwzięcia marketingowego, zadziwiająco niewiele wiadomo na temat jego samego. A szkoda, i to nie tylko dlatego, że za jego zasługi dla lokalnej społeczności już dawno winien był powstać odpowiedni pomnik. Gdyby żył, pierwsza udałabym się do niego na kolanach, pokornie błagając: "teach me, master!".
Wioskowa starszyzna mówi, że był krawcem. A ja mówię, że był niesamowitym profetą. Bo jak rzekł kiedyś jeden ze współczesnych wizjonerów, nieżyjący już geniusz, Steve Jobs, nie chodzi o to, żeby dać klientowi to, czego chce. Sęk w tym, żeby odczytać to, co nie zostało jeszcze zapisane. Ustalić, czego klient będzie chciał, zanim on sam tego zapragnie: "Ludzie nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażę". I... trudno się z nim nie zgodzić. Wiedział już o tym zresztą sam Henry Ford. On też nie pytał ludzi, czego sobie życzą ("bo powiedzieliby, że szybszego konia!"). Po prostu dał im coś, co okazało się szybsze niż wszystkie mustangi tego świata. Wiedział o tym też krawiec z Llanfairpwll. Dał im więc wioskę o najdłuższej nazwie w całej Walii, w całym UK, w całej Europie. I jedną z najdłuższych na świecie.
Przyznam jednak, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby geneza tej nazwy była zgoła inna, a stojąca za nią historia bardziej trywialna i żartobliwa. Jak zresztą sami wyspiarze. Jeśli Walijczycy są choć w połowie tak dowcipni jak Irlandczycy, to któryś z nich na pytanie amerykańskiego turysty ("Jak nazywa się ta wioska?") mógł kiedyś z powodzeniem odpowiedzieć: "Kościół świętej Marii w dolinie białych leszczyn, niedaleko rwącego wiru, i kościół świętego Tysilio koło czerwonej pieczary!", a potem spokojnie udać się do pubu, szturchnąć w ramię swojego kumpla i powiedzieć: "nie uwierzysz, stary, co właśnie zrobiłem!". A potem, przez długie, długie lata, razem z nim zaśmiewać się do rozpuku z bujdy na resorach sprzedanej łatwowiernemu jankesowi, i nie dowierzać, że coś tak absurdalnego potrafiło się przyjąć!
Jeśli więc będziecie kiedyś zapisywać bądź wymawiać którąś z tych nazw: Księżomierz Gościeradowska, Potrzymiech Rzeszynkowski albo Tworkowizna Oraczewska i zastanawiać się, kto wymyśla te wszystkie twory, przypomnijcie sobie ten wpis i tę walijską wioskę.
A tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, dla porównania kilka najdłuższych irlandzkich nazw miejscowości: Glassillaunvealnacurra i Muckanaghederdauhaulia (hrabstwo Galway), Newtownmoneenluggagh (hrabstwo Kildare), Scartnadrinymountain (hrabstwo Waterford).
Ach, i jeszcze jedno! Na koniec małe ostrzeżenie: nie próbujcie wymawiać nazwy tej walijskiej wioski w towarzystwie innych osób. Ja spróbowałam - brzmiało to tak, jakbym się krztusiła. Albo spróbujcie, dlaczego nie? W końcu co złego może się stać? Najwyżej jakiś niewtajemniczony, ale dobry samarytanin zastosuje na Was uchwyt Heimlicha.
Wioska jest niewielka, ale ma dość duże "centrum handlowe" - jako że znajduje się stosunkowo niedaleko od portu w Holyhead, można tu z powodzeniem kupić przeróżne pamiątki z Walii