Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Różności. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Różności. Pokaż wszystkie posty

środa, 13 stycznia 2016

Obrazkowe podsumowanie 2015 roku

Zgodnie z obietnicą, a także z nie tak dawno zapoczątkowaną tradycją, zamieszczam dziś wybrane zdjęcia z 2015 roku. Jedne lepsze, inne gorsze. Jak widać po niektórych z nich - mojej lampy w aparacie nadal nie udało się wskrzesić. Wycieczka do stolicy, odbyta specjalnie dla polecanego sklepu fotograficznego, nie przyniosła pomyślnego rozwiązania i aparat nie poszedł pod nóż. Pech chciał, że ich specjalista od Nikonów zmarł, więc nie mieli nikogo, kto mógłby zająć się sprzętem na miejscu. Wysyłanie aparatu do UK w celu wyceny ewentualnej naprawy mnie nie bawi, podobnie zresztą jak kupno lampy błyskowej, która swoją drogą wcale taka tania nie jest. Zamiast reanimować gruchota, chyba jednak wolę trochę dołożyć i nabyć nowy aparat. Nie popisały się Japońcyki w przypadku mojego aparatu, nie popisały ;) Nikon trochę mnie rozczarował. Nie wiem, czy nie czas powrócić do Canona - mam nadal dwa aparaty tej marki i ciągle działają, mimo że jeden z nich pamięta czasy, kiedy po Ziemi chodziły dinozaury.


W 2015 roku znacznie powiększyła się nam kolekcja planszówek. Do "7 cudów świata" nadal nie mogę się przekonać, ale za to "Osadnicy z Catanu" wymiatają. "Carcassonne" daje radę, choć to dość krótka gra i wielkich emocji nie gwarantuje.


A tu "Scrabble". Wielkanoc upłynęła pod ich znakiem.


Gdyby szukali ochotników do jedzenia, to ja już się zgłaszam ;)


To był jeden z tych zwyczajnych, leniwych niedzielnych poranków. Książka super, ale jako że ma rozmiary cegły i naszpikowana jest mnóstwem ciekawych informacji, to jej czytanie idzie mi dość powoli.


Bo życie to nie tylko słońce. Czasami mam wrażenie, że tęcza to irlandzki wynalazek. Nie zliczę, ile razy widziałam ją w tym roku.


Kocia mama dorobiła się spersonalizowanej poduszki :) W rzeczywistości jest dużo ładniejsza niż na zdjęciu, snieżnobiała. PS. Dobra rada na przyszłość: nazywajcie swoje koty tak, żeby nie trzeba było cenzurować ich imienia przed publikacją ;)


Jeśli nie chcesz mojej zguby, kwiaty kup mi, luby ;) Hiacynty i tulipany to jedne z moich ulubionych kwiatków. Ale tak naprawdę należę do tych osób, którym można dać jakikolwiek bukiet, nawet ostów, a one i tak będą się cieszyć ;)


Tęsknię za latem i możliwością czytania na świeżym powietrzu w ogródku.


Jej wysokość hortensja. Piękna i dostojna. Na nowo odkryłam urok tych krzewów. Przypominają mi mój pobyt we Francji sprzed ponad 10 lat. Swoją drogą, brakuje mi w mojej mieścinie jakiejś giełdy kwiatowej.


1000 kawałków, 2-3 wieczory pracy w tandemie. Satysfakcja nie do opisania.


W żadnym innym roku nie odwiedziłam tylu plaż, ile w 2015. Ktoś Ci opowiadał, że w Irlandii nie ma piaszczystych plaż? Wybacz mu, bo nie wiedział, co czynił.


Nie ma lata bez plażowania!


Stary człowiek i morze ;)



Beztroskie chwile na plaży. Jedne z moich ulubionych wspomnień z minionego roku :) Kilkaset przejechanych kilometrów i piknik na plaży... w deszczu. Tego się nie zapomina :) Prawie jak Słoneczny Patrol ;)


Wreszcie nauczyłam się pozbywać książek, których już nie potrzebuję. Te akurat powędrowały do miejscowej biblioteki. Pani bibliotekarka oniemiała z wrażenia: "wyglądają jak nowe!"


W 2015 nie tylko docierałam do nowych miejsc, odwiedzałam też te stare. Były leśne wędrówki...... a także ruiny. Dużo ruin.



Okrągłe wieże - nieoficjalny symbol Irlandii. Na całej wyspie jest ich kilkadziesiąt. Przypuszcza się, że oprócz pełnienia roli dzwonnic, służyły także jako skarbiec oraz schronienie w przypadku najazdów.


Jak miło, że na wyspie są jeszcze darmowe zamki do zwiedzania.


Kto chce (w) dynię? ;) Halloween nie do końca do mnie przemawia, ale zwyczajowi rzeźbienia dyni zdecydowanie mówię TAK.


Boże Narodzenie było wyjątkowo bezstresowe w tym roku. Nie bez znaczenia pozostał tu fakt, że wszystkie prezenty zgromadziłam na długo przed nim. Dzięki tegorocznym wyprzedażom udało mi się kupić kilka prezentów dla bliskich. Tylko najchętniej już teraz bym je rozdała, a nie czekała na specjalną okazję...


czwartek, 24 grudnia 2015

Ho, ho, ho, Merry Christmas!


Ho, ho, ho! Udało mi się wygospodarować chwilę na zostawienie Wam małej notki.


Przybywam do Was z Zielonej Wyspy, która tradycyjnie już udowodniła, że nie bez kozery nosi taki, a nie inny przydomek. Choć w ostatnim czasie temperatury nieco spadły, to jednak śnieg pozostał w sferze moich marzeń. Dziś przez chwilę popadał śnieg z deszczem, ale tak naprawdę więcej było w tym deszczu niż śniegu. Boże Narodzenie jest zatem zielone. Tak jak rok temu, i dwa, i chyba trzy.


Jejku, chyba jeszcze do końca nie dowierzam, że to ostatnie podrygi 2015 roku. Powie mi ktoś, kiedy zleciały te wszystkie miesiące? Nie mam specjalnych planów na Sylwestra, choć przyznam, że marzy mi się krótki wyjazd nad morze lub ocean. Chociaż jednodniowy. Portmagee byłoby idealne. Tu jednak dużo będzie zależało od pogody, a ta pod koniec tego roku jest wyjątkowo niekorzystna. Wichury, sztormy, huragany i powodzie… Nasza listopadowa i grudniowa rzeczywistość.


Wiem, że nie dla wszystkich Boże Narodzenie jest wyjątkowym okresem. Nie dla każdego jest ono synonimem ciepłej, rodzinnej atmosfery, szczęścia i dobra. Nie dla wszystkich będzie ono niezapomnianym przeżyciem. Tutaj szczerze łączę się w bólu z tymi wszystkimi, którzy cierpią. Z tymi, którym podtopienia i wichury zniszczyły domostwa i dobytek, z tymi, którzy niedawno stracili kogoś bliskiego. Którzy są samotni, nieszczęśliwi i nie mają pomocnego ramienia, na którym mogliby się wesprzeć. Mam nadzieję, że Wasze smutki odejdą niedługo w zapomnienie.


Na świecie jest tyle zła i tyle nieszczęść. Codziennie jesteśmy zalewani falą złych newsów. W ostatnim czasie celowo narażam się na to, iż wyjdę na ignorantkę i ograniczam do minimum oglądanie wiadomości oraz słuchanie wiadomości radiowych, bo nadmiar złych wiadomości działa na mnie przygnębiająco. Odbiera mi spokój umysłu.


Nie możemy naprawić całego świata, ale możemy uszczęśliwić choć jednego człowieka, możemy zmienić czyjeś życie na lepsze. Możemy podać dalej swoją cząstkę dobra. Chciałabym, abyśmy zmieniali to, co możemy zmienić, abyśmy małymi gestami, uśmiechem i dobrem czynili nasze życie przyjemniejszym. Kochajmy się i miłujmy. Wybaczajmy. Zapominajmy o tym, co było złe. Cieszmy się życiem, bo życie to cud.


Mam nadzieję, że spędzicie te święta w taki sposób, jaki lubicie. Niech będą one zdrowe i szczęśliwe, a nowy, 2016 rok, niech przyniesie Wam wiele dobra.


Przy okazji chciałabym podziękować Wam za kolejny rok spędzony razem. Wiem, że są wśród Was tacy, którzy zaglądają do mnie już od wielu, wielu lat. I to Wam jestem wyjątkowo wdzięczna. Specjalne podziękowania składam też tym, którzy zawsze znajdują dla mnie czas, co objawia się zostawianiem mi komentarzy i maili. Bardzo je wszystkie doceniam i już obmyślam plan, jak Was za to wynagrodzić.


A teraz… sio! Bo jak się dowiem, że zbyt dużo czasu spędzaliście przed komputerem, to wtedy będzie inna gadka.


Wszystkiego najlepszego, moi mili!

sobota, 3 października 2015

Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi... miszmasz

Przyznać się, kto rzucił na mnie urok? Komu nie podobała się moja – i tak niezbyt częsta – aktywność blogowa i internetowa? Obiecuję, że nie będę zbyt surowa w wybieraniu kary i rozpatrzę wszystkie okoliczności łagodzące.


Wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło. Nie dość, że od jakiegoś czasu Internet działa mi tak topornie jak kwadratowe koła u wozu, to do tego doszła jeszcze jakaś gruba awaria ImageShacka, który odpowiedzialny jest u mnie za hosting zdjęć. Jak co niektórzy zauważyli, pojawiły się problemy, będące nieprzyjemnym następstwem wykrzaczenia się serwerów - zdjęcia tajemniczo poznikały z niektórych wpisów, pozostawiając samiuteńki tekst, i za nic na świecie nie chciały wrócić na bloga.


Problemy z hostingiem znacznie też utrudniały mi publikację kolejnej fotorelacji. Czekając zatem aż wszystko wróci do normy, i litując się nad tymi, którzy coraz bardziej zaczynają przebierać nogami ze zniecierpliwienia, publikuję taki oto miszmasz, będący zlepkiem przeróżnych, mniej lub bardziej [choć po prawdzie z naciskiem na „mniej”] ciekawych informacji.


Owszem, mogłabym teoretycznie wrzucić na bloga wpis z dużą liczbą zdjęć, ale nie chcę nadwyrężać przestrzeni dyskowej, która i tak już ledwie zipie i patrzeć tylko, kiedy padnie i już nie powstanie.


Próby interweniowania w sprawie haniebnie (nie)działającego „okna na świat” kończą się fiaskiem. Bowiem magicy od Internetu z uporem maniaka powtarzają, że to liście są wszystkiemu winne. Te liście, których coraz mniej na drzewach, bo przecież jesień przyszła. Nic to. Są pancerne brzozy w Rosji, to czemu na wyspie nie mogłyby występować pancerne liście, osłabiające sygnał?


A właśnie! Jesień. Znowu, bitcha, przyszła i na dobre odebrała mi możliwość wykąpania się w oceanie. Nie wiem, jak to się stało, ale nie udało mi się w tym roku dotrzeć do mojej rajskiej plaży na wyspie, która dostarczyła mi w przeszłości więcej frajdy niż wór słodyczy dziecku. Mam co prawda chytry plan pożegnania się z oceanem na dobre kilka miesięcy, i już nawet zakupiłam sobie ciepłe okrycie, by wiatr zbytnio mnie nie sponiewierał, ale o kąpieli nie ma już mowy. Aż takim hardkorem nie jestem. Sam wyjazd zaś stoi pod wielkim i grubym znakiem zapytania i uzależniony będzie tylko i wyłącznie od wyniku jednego, niezwykle ważnego wydarzenia, które będzie miało miejsce już w środę.


W międzyczasie zaś uskuteczniam gorące kąpiele stóp z dodatkiem płynu o uwodzicielskim zapachu czekolady i granatu. Za każdym razem towarzyszy mi ten sam błogi, ale strasznie głupi, wyraz twarzy. Na szczęście niewiele osób może mnie wtedy oglądać, bo przeważnie skrywam się wówczas za jakąś książką. Cieszy mnie fakt, że teraz częściej sięgam po książki, niż to miało miejsce latem. Martwi za to wizja tego, że mogę popsuć sobie wzrok i za niedługo nosić okulary ze szkłami jak denka od butelek. À la Stępień z „Trzynastego posterunku”.


Gdyby nie to, że co roku powraca do mnie problem masowo wypadających włosów, może nawet rzekłabym, że ta jesień to całkiem fajna pora roku jest.  Mogę za to bez obaw wchodzić do wszystkich zakamarków, zaułków i labiryntów – i nie potrzebuję do tego nici Ariadny. I bez niej w ekspresowym tempie trafię do wyjścia, idąc śladem pozostawionych przez siebie włosów.


Mam teraz niezły problem na głowie. Dosłownie. Moje długaśne włosy, którym udało się dobić do 60 cm długości i doprowadzić do wyczerpania mojej cierpliwości do nich. To jest właśnie ten moment, w którym z przyjemnością udałabym się do porządnego fryzjera, by je ujarzmił i nadał im pożądanego kształtu, a najlepiej także koloru. Jest jednak jedno „ale”. Wcale nie takie małe. Ciągle nie pozbyłam się traumy po mojej byłej fryzjerce, która wszystkie moje sugestie wpuszczała jednym uchem, a drugim wypuszczała.


O ile chętnie poeksperymentowałabym z włosami, o tyle nie kwapię się już do eksperymentów w ogródku. Do tej pory miałam sprawdzone gatunki kwiatów, które co roku z powodzeniem zdobiły mój dom i ogródek, jednak w tym roku postanowiłam otworzyć się nieco na nowości. Wypatrzyłam u znajomej kalibrachoę, która z miejsca tak mnie urzekła, że niedługo później sama nabyłam dwie sztuki w trzech barwach i udekorowałam nimi patio. No ładnie się prezentowała, ale przyznam, że wiązałam z nią większe nadzieje. Ani specjalnie się nie rozrosła, ani nie cieszyła oczu długim okresem kwitnięcia. Teraz to nawet bardziej straszy niż cieszy. W przyszłości już się raczej na nią nie skuszę. Dianthusowi kahori też już podziękuję. Nie wiedzieć czemu, nie podobało się paniczowi w moim ogródku.


Pozytywnie za to zaskoczyły mnie niecierpki, które rozrastały się niczym magiczna fasola ze znanej bajki o Jasiu. Szałwia ogrodowa też okazała się strzałem w dziesiątkę. Ależ fantastyczna roślina w energetyzującym, czerwonym kolorze! Zdecydowanie będziemy ze sobą współpracować w przyszłości. Nie wiem, co zrobię z nemezją, bo na początku urzekła mnie swoimi maleńkimi kwiatami i jasnymi kolorami, ale też dość szybko przekwitła. Za to geranium jak zwykle pięknie kwitnie. Jemu jesień nie jest straszna. I to chyba te kwiaty - oprócz surfinii, którą niestrudzenie atakują mi przeklęte mszyce - będą w następnym roku dominować w moim ogrodzie.


W poniedziałek wysłałam Połówka do Lidla, bo akurat mieli tydzień francuski i wpadło mi kilka rzeczy w oko. Koniecznie chciałam przetestować słynne macarons, bo tak się składa, że mimo iż byłam we Francji kilkukrotnie, nigdy nie miałam okazji ich skosztować. Napaliłam się na nie jak szczerbaty na suchary. Wracam z pracy, siadamy do kawy, chwytam łapczywie za pudełko z cytrynowymi ciastkami, otwieram je, a tam… dwie torebki: jedna z proszkiem na ciasto, druga na krem. Moja mina? Chyba taka, jaką miał niejeden amator Tajek, który właśnie zorientował się, że ma w łóżku babę z przyrodzeniem.


Jeszcze tego samego wieczoru zakasałam rękawy i przystąpiłam do robienia tych francuskich ciastek. Przepis nie był zbyt skomplikowany, ale efekt średnio mnie zadowolił – Połówek dyplomatycznie stwierdził, że macarons są OK, ale jednak trochę za słodkie. Tak w ogóle, to tak się rozkręciłam, że z rozmachu machnęłam też szarlotkę z bezą według przepisu Okrasy, mimo że absolutnie jej nie planowałam. A potem, jak największa idiotka, zapakowałam ją na noc do lodówki, a  na drugi dzień z grymasem zdziwienia na twarzy stwierdziłam, że jest z nią coś nie tak. Bo przecież w przeszłości wychodziła taka dobra! Nie wiem, co ja sobie myślałam, wkładając ją do lodówki. Najprawdopodobniej nic. Na drugi dzień wyjęłam ją stamtąd, przypomniawszy sobie, że poprzednimi razami zawsze trzymałam ją w piekarniku. Smak od razu inny.


Jako że dzieci nudzą się, kiedy pada deszcz, i kiedy… nie ma dostępu do sieci, zaczęłam częściej zasiadać przed szklanym ekranem. Coraz bardziej wkręciłam się we włoskiego X Factora, w którym w komisji zasiadają Skin, Fedez, MIKA i Elio. Nie mam z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia, bo od przyjazdu do Irlandii zaniedbałam włoski, więc programy tego typu pomagają mi w odświeżeniu pamięci, o czym doskonale przekonałam się oglądając latem włoski serial „Gomorra” [w stylu irlandzkiego „Love/Hate”, który kiedyś namiętnie oglądałam]. Niedawno obejrzałam też trzy włoskie filmy z Checco Zalone - którego muzykę lubię też od czasu do czasu posłuchać - i nieźle się uśmiałam. Polecam, szczególnie tym, którzy znają język włoski [nie jestem pewna, czy wszystkie te filmy mają napisy po angielsku].


Ale do rzeczy. Nie wiedziałam, że MIKA jest na żywo taki pociągający! I że tak świetnie mówi po włosku! Zazdrość razy sto. Gdyby tak dodać mu kilka kilogramów, to spokojnie mogłabym powiedzieć, że tak [na chwilę obecną] wygląda mój męski ideał. Widziałam go wielokrotnie na zdjęciach, ale wtedy jakoś nie robił na mnie specjalnego wrażenia. A może po prostu dojrzał i jest jak wino: im starszy, tym lepszy? W każdym razie cieszę się, że nie mam go w swoim otoczeniu, bo miałabym gwarantowane złamane serce [zważywszy, że piosenkarz nie ukrywa swojej orientacji seksualnej]. Ach, te jego oczyska, urocze kręcone włosy i te zmysłowe usta… No,  ale wystarczy już tych wstydliwych wyznań.


W którymś z odcinków wyszedł na scenę, by zaśpiewać ze swoją fanką – w tamtym momencie naprawdę nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że przestałam słuchać jego płyt. Wygrzebałam je zatem ze stosu innych i… tak, to zdecydowanie był dobry pomysł. Ku mojemu zdziwieniu odkryłam, że wydał nową płytę, a ponieważ piosenki przypadły mi do gustu [zwłaszcza „Staring At The Sun”’, która dodaje mi kopa do działania w tym nieco depresyjnym okresie], to najprawdopodobniej niedługo ją kupię. Z przyjemnością wybrałabym się na jego koncert, ale mój szósty zmysł mi podpowiada, że jeśli już na jakimś się znajdę w najbliższej przyszłości, to będzie to kwietniowy występ Muse w Dublinie. O ile nie wykupią biletów.


I to chyba tyle na dziś. Czas wracać do obowiązków.

poniedziałek, 13 lipca 2015

(Niedoszła) Dama z Łasiczką

Takiego nietypowego gościa w moim ogródku zdecydowanie się nie spodziewałam. Gdyby tego samego ranka ktoś podsunął mi pod nos ankietę z zapytaniem: „Na kogo dzisiaj przez przypadek trafisz?” i z odpowiedziami takimi jak:


a) czterorogą owcę,


b) Baracka Obamę,


c) łasicę,


d) ufoludka


zdecydowanie wybrałabym b. Miałabym ku temu co najmniej kilka powodów. Bo po pierwsze on jako jedyny nie pasuje do pozostałych odpowiedzi [a ja pewnie upatrywałabym się jakiegoś podstępu i podchwytliwości],  po drugie – świat jest przecież taki mały, a po trzecie – on ma przecież irlandzkie korzenie [nie mówcie, że nie zauważyliście tego uderzającego podobieństwa do typowego Paddy’ego?!]. No i rzecz najważniejsza – za parę dni w Moneygall, rodzinnej wiosce przodków Obamy, miał odbyć się Obama Country Fest, więc pewnie pomyślałabym, że prezydent USA zrobi niespodziankę swoim wielbicielom i zaszczyci ich obecnością. A ja jakimś dziwnym zrządzeniem losu będę tego świadkiem.


Bardzo bym się myliła.


Wieczorem tego samego dnia stojąc w kuchni i krojąc warzywa na sałatkę kątem oka dostrzegłam coś, czego mój umysł nie chciał zatwierdzić i zaakceptować. Ze zdziwienia mało co nie odcięłam sobie palca. I dobrze, że tak się nie stało, bo z pewnością nikt nie doceniłby faktu, że tym razem do sałatki dorzuciłam od siebie coś więcej niż zwyczajne składniki.


Gdyby zrobiono mi w tamtym momencie zdjęcie, kiedy w szoku niemalże przecierałam oczy, a później porównano je z fotką karpia i kazano komuś znaleźć kilka podobieństw, gwarantuję Wam, że jako pierwszą wskazałby naszą minę.


Spod szopy w ogródku wychyliła się mała ciekawska główka z szyją dziwnego stwora, rozejrzała na boki i na moment zastygła w bezruchu, tak jak nieraz po wyjściu z domu roztargniona pani domu zastanawia się, czy aby na pewno wyłączyła żelazko i uruchomiła alarm. Najwidoczniej  futrzany peryskop uznał, że nie zlokalizowano żadnego niebezpieczeństwa, bo chwilę później stwór wyszedł na światło dzienne w całej okazałości.


Żeby było śmieszniej, w ogródku jak co dzień zresztą, przebywały koty, no ale najwidoczniej w oczach stwora wyglądały nad wyraz łagodnie lub zostały sklasyfikowane jako „taki przeciwnik to nie przeciwnik”. Jeszcze śmieszniej było wtedy, kiedy te same koty, tak na oko ze dwa-trzy razy większe i cięższe, w popłochu uciekały gdzie popadnie, kiedy stworzenie ruszyło w ich kierunku, poruszając się w przezabawny sposób.


I wtedy mnie oświeciło. Wiem! Wiem, co to za zwierz! Przypomniało mi się, że znam go ze słyszenia. Słyszałam o nim w dzieciństwie. Za każdym razem, kiedy pojawiał się u nas na wsi, na ludzi padał taki strach jak na Dolinę Muminków wtedy, kiedy pojawiała się w niej Buka. Toż to przecież łasica musi być! To ją starszyzna wioskowa pieszczotliwie nazywała „tą k***ą jedną", która znów nocą zjadła przytulaśnego królika albo żółciutkiego kurczaczka.



Podekscytowałam się tym wydarzeniem jak galerianka wizją nowych spodni i poleciałam do ogródka, żeby mieć lepszy widok, tak na wszelki wypadek jednak nie wypuszczając z ręki noża. Lepiej dmuchać na zimne. Pyton też niekoniecznie wygląda super groźnie, a przecież bez trudu potrafi zjeść człowieka. Strzeżonego Pan Bóg strzeże!



Łasiczka okazała się przekomicznym zwierzątkiem, bardzo przyjaźnie nastawionym do człowieka, przed którym wcale, ale to wcale, nie uciekała. Dobrych manier jej tylko nieco brakowało, bo wykorzystała fakt, że zostawiliśmy otwarte drzwi do ogródka i wparowała do kuchni bez niczyjego zaproszenia. Trochę też „nagadała” Połówkowi, kiedy zagrodził jej drogę butami i lekko nakierował w stronę wyjścia.


Głodna „bida” być musiała, bo węszyła w ogródku niczym pies tropiący, albo świnia za truflami, więc jak nakazuje staropolski dobry zwyczaj, postanowiłam ugościć ją tym, czym chata bogata. A że akurat robiłam wspomnianą na wstępie sałatkę, to miałam pod ręką skórkę z łososia i kawałek pomidora. Skórkę zajumała i uciekła z nią pod szopę, wielce ukontentowana, a na pomidora nawet nie spojrzała. Czyli wszystko w normie. Jak później wyczytałam w sieci, łasice nie gustują w wegetarianizmie.


Ta ucieczka pod szopę dała mi trochę do myślenia. A co jeśli ona tam urządziła sobie mieszkanko? A może ma małe, którym zaniosła tę skórkę? W pewnym momencie już nawet pogodziłam się z myślą, że mam w ogródku łasicę. Jejku, wielkie mi co, jedni mają krasnale ogrodowe, to ja mogę mieć łasiczkę. A poza tym, to kto wie? Może nawet znajdzie się jakiś współczesny Leonardo Da Vinci, który postanowi kiedyś namalować zmodernizowaną wersję obrazu „Dama z łasiczką” ze mną w roli głównej?


Niedługo później okazało się jednak, że łasiczka ma swoje plany. I że wcale nie jest łasiczką, tylko tchórzofretką. I że wydano za nią list gończy.


Taka sytuacja. Udzieliłam schronienia zbiegowi.

czwartek, 9 lipca 2015

Długo zapowiadany comeback

Prawie trzy miesiące upłynęły od mojego ostatniego wpisu, a mnie zwyczajnie nie chce się w to wierzyć. Gdyby nie to, że znaleźli się wierni i niestrudzeni Czytelnicy [też Was kocham!] systematycznie, acz taktownie przypominający mi o tej przedłużającej się ciszy, pewnie nieprędko bym tu coś napisała. Prawda jest taka, że jakoś ostatnio nie po drodze mi z blogiem. Mijamy się jak skłócone małżeństwo, a nasze ścieżki za nic nie chcą się połączyć. Co najgorsze – wydaje się być nam z tym dobrze. Nie tęsknimy za sobą, nie odczuwamy potrzeby naprawiania czegokolwiek.


Nie mogę się oprzeć, by nie sparafrazować popularnych słów piosenki Andrzeja Rosiewicza - „trzy miesiące minęły, jak jeden dzień”. Z niecodziennych wydarzeń chciałabym odnotować, że w tym czasie udało mi się wydrzeć ptaka z paszczy śmierci, no i prawie zostałam damą z łasiczką, ale o tym opowiem Wam może następnym razem. Stuknęła mi też niedawno prawie, że okrągła rocznica pobytu na wyspie i też nie wiem, kiedy te wszystkie lata przeleciały. Trochę to dziwne uczucie, bo czuję się czasami, jak osoba, która po prawie dziesięciu latach została wybudzona ze śpiączki. Mentalnie ciągle tkwię w przeszłości, w tym roku, w którym „zapadłam w śpiączkę” i nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że jestem nagle starsza o prawie dekadę. Przecież to było wczoraj! Mrugnięciem oka – ot, czym jest nasze życie.


A skoro już mowa o życiu, to biję się właśnie z własnymi myślami i próbuję podjąć ważną decyzję życiową. Dotarłam w pracy do punktu, do którego wiedziałam, że kiedyś dotrę. Nie widzę już w niej miejsca ani perspektyw dla siebie. Prawdę powiedziawszy nie mam też motywacji, o czym uczciwie doniosłam szefowi wszystkich szefów. Wygarnęłam mu przy okazji parę innych rzeczy, które leżały mi na wątrobie. Choć rozmawiamy normalnie i obyło się bez fochów i rękoczynów, to jednak sytuacja zrobiła się niezręczna i napięta jak gacie na tyłku Kim Kardashian, bo każda strona czuje się teraz tą poszkodowaną. Nie podobają mi się zmiany, które zaszły, a jemu to, że mnie się może coś nie podobać. Nie usłyszałam tego na własne uszy, ale mam wrażenie, że wyszło na to, że jestem straszną niewdzięcznicą. Dziwne, że jeszcze nie usłyszałam, że toczą się boje o tak zajebistą pracę, a na moje miejsce jest iluś tam chętnych. Nie satysfakcjonuje mnie już wizja podwyżki i zmniejszenia godzin pracy. Kusi mnie, naprawdę mnie kusi, by złożyć wypowiedzenie, choć z drugiej strony nie palę się do tego, by przekonać się, jak to jest być bezrobotną. Może kiedyś pożałuję swojej decyzji, ale póki co, mam dużą potrzebę utarcia komuś nosa.


Ze spraw mniejszej wagi – jestem właśnie na etapie poszukiwania fajnego kosza piknikowego. Co prawda piękne i gorące irlandzkie lato najwyraźniej już się skończyło, ale łudzę się, że jeszcze powróci. Po okresie wysokich temperatur, kiedy słupek rtęci praktycznie codziennie przekraczał 25-26 stopni, temperatury poleciały w dół na łeb na szyję i znów trzeba było wyciągnąć z szafy kurtkę i robić za trolla waciakowego. Oczywiście miało to miejsce teraz, kiedy już jedną nogą jestem na urlopie. Jakie to typowe. A mój nowy i piękny kapelusz leży bezużytecznie i się kurzy.


Wracając jednak do koszyka na piknik – jeśli wiecie, gdzie można znaleźć takie cudo, dajcie znać. A jak nie wiecie, to chociaż wypowiedzcie się, który ładniejszy: niebieski, szary czy może ten w kształcie serca? Tego ostatniego tak naprawdę nie biorę zbytnio pod uwagę, bo jest mało pojemny i przeznaczony dla dwóch osób, nie dla czterech.


A tak w ogóle to morze mi się marzy. I plaża. I jakaś irlandzka samotnia, gdzie w ciszy, tylko wśród dźwięków przyrody i ewentualnie mojej ulubionej muzyki będę mogła oczyścić umysł i całkowicie się zresetować.


Jako, że niedługo spodziewam się corocznej „delegacji” z Polski, wymyśliłam sobie, że może by tak zabrać gości na jakiś  tygodniowy pobyt nad morzem lub oceanem. Piękna plaża, przytulny domek – te klimaty. Upiekłabym wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu: zaspokoiłabym wyżej wspomnianą potrzebę, a przy okazji zapewniłabym atrakcję gościom. Zaczęłam więc węszyć i szukać, ale coraz bardziej zaczyna to przypominać orkę na ugorze. Co by nie mówić, pomysł roku to to nie jest. Co fajniejsze domki w atrakcyjnej lokalizacji i cenie są już dawno zarezerwowane, a jak trafi się jakiś wolny, to ma tak wyśrubowaną cenę i śmieszny standard, że musiałabym na głowę upaść, by wydać sześćset euro za takie coś. Chyba ze dwa razy przekopałam się przez Internet i udało mi się trafić na taki, który mógłby spełnić moje oczekiwania, ale jeszcze nic nie rezerwowałam. Wyciągnęłam za to następujące wnioski: sierpień to zdecydowanie nie jest najlepszy miesiąc na wynajem domów letniskowych, a Irlandia jest cholernie droga pod tym względem. Taniej wychodzi wynajem domu na Wyspach Kanaryjskich, gdzie pogoda jest raczej pewna. A, i jeszcze jedna rzecz. Jak już koniecznie chcesz wynająć taki dom w Irlandii na sierpień, to nie bądź łosiem i nie szukaj go w lipcu. Taka mała rada od… klępy.

piątek, 7 listopada 2014

(Nie) Perfekcyjna Pani Domu

Nie od dziś wiadomo, że każda kobieta ma wiele twarzy. Do tej pory znaliście mnie od innej strony. Pokazywałam Wam głównie moje podróżnicze oblicze. Dziś z kolei odsłonię Wam kolejne z moich wcieleń: Taitę (Nie) Perfekcyjną Panią Domu. A wszystko za sprawą krążącego po blogach tagu i Elsy, mojej koleżanki blogowej, której to przy okazji oficjalnie i uroczyście dziękuję za wciągnięcie do zabawy, a przede wszystkim za bycie ze mną w tym blogowym świecie już od… 7 lat! Takiej wiernej publiki mi potrzeba. Niewielu znanych mi czytelników czyta mnie od tak dawna, więc teraz celowo Was prowokuję i pytam: kto jeszcze może konkurować z Elsą, no kto?




1. Dwa obowiązki domowe, które lubisz robić w domu.


Może od razu wyjaśnijmy sobie tę sprawę. Sprzątanie to nie jest coś, co zapewnia mi przeżycia na miarę orgazmu. Sprzątam nie dlatego, że jakoś szczególnie to lubię. To tylko środek do uzyskania efektu, który uwielbiam: czystego, świeżego, pachnącego i przytulnego domu. Tak, przytulnego. Bo nie uważam, by brudny i usyfiony kąt do życia w jakikolwiek sposób mógł być przytulny.


Ale wracając do tematu - z szeregu czynności domowych lubię robić pranie [pewnie dlatego, że głównie samo się robi], a później pakować je do kosza i rozwieszać. Szczególnie latem i w ogródku. Ale nie na tych beznadziejnych obrotowych suszarkach ogrodowych, tylko na prawdziwych poczciwych, długich [emfaza na dłuuugich] sznurkach, gdzie swobodnie mogę rozwiesić pościel, prześcieradła i narzuty.


Odkurzanie [ale nie auta] też nie jest złe. To dobra czynność dla niecierpliwych osób – szybko przynosi efekty. Co jeszcze? Trawę lubię kosić, ale tylko kosiarką z koszem. Prasować nawet lubię. Pod warunkiem, że nie ma za dużo koszul, że nie są to niebotycznych rozmiarów tkaniny, ani spódnice z koła, ani inne plisowane fatałaszki. Tyle tych zastrzeżeń wymieniłam, że wszystko wskazuje na to, iż wcale tego nie lubię :)


I to chyba tyle, bo trzeba było wymienić dwie czynności, a ja jak zwykle nadgorliwa…


2. Dwa obowiązki domowe, których nie lubisz robić w domu.

Generalnie sprzątam dom bez większego marudzenia i żadna ze zwyczajowych czynności nie sprawia mi większego problemu. Jako że robię to regularnie, a przy tym nie bałaganię, to sobotnie posprzątanie czteropokojowego domu, dwóch łazienek, toalety, kuchni i klatki schodowej zajmuje mi maksymalnie dwie godziny.


Jak zaznaczyłam na wstępie, te standardowe, zwyczajowe obowiązki są OK. Nie znoszę jednak wszystkich generalnych porządków, w czasie których przetrząsa się chatę od A do Z. Czyścić piekarnika nie lubię, i lodówki też nie. Za zmianą pościeli nie przepadam [zwłaszcza tej w rozmiarze king size], ale mimo to robię to często, bo uwielbienie do czystej pościeli przewyższa moją niechęć do jej zmiany. Odgruzowywania i wszelkich prac poremontowych też nie znoszę. O, i jeszcze nie lubię czyścić muszli klozetowej ani kociego wychodka [dzięki Ci, Boże, za mężczyznę].



3. Czy lubisz gotować? Jeśli tak, to jaka jest Twoja ulubiona potrawa?


Na to pytanie mogłaby odpowiedzieć tabliczka, która wisi u mnie w kuchni: I only have a kitchen because it came with the house ;) Na pewno nie jest to moje hobby i coś, w czym czuję się jak ryba w wodzie. Nie uważam się też za kobiecego Gordona Ramsaya, Wojciecha Amaro, ani nie pretenduję do bycia drugą polską Magdą Gessler.


Lubię pogotować sobie w spokoju, kiedy mam na to odpowiednio dużo chęci, czasu i gdy nikt i nic mnie nie pogania. Nie lubię za to przymusowego gotowania po pracy, tak na „chybcika”. Unikam pracochłonnych potraw, nie muszę codziennie zjadać gorącego posiłku [latem wręcz ich unikam], a kiedy jestem sama w domu, to nie gotuję. I to chyba doskonale pokazuje, jak bardzo lubię gotować. Wolę pieczenie. Generalnie jest tak, że jeśli chodzi o kuchnię, to ochoczo przekazuję pałeczkę innym, lepszym ode mnie.


Ulubionych potraw znalazłoby się kilka, ale taka pierwsza, ukochana, która przychodzi mi do głowy to oczywiście pierogi ruskie mojej mamy. Koniecznie z cebulką :) Kultowe danie w moim rodzinnym domu. W moim irlandzkim też. Pierogi ruskie robiłam już w podstawówce. Prościzna. Zwłaszcza jak ma się specjalny gadżet do ich wykrajania i sklejania. Trochę pracochłonna czynność, ale opłaca się.


4. Podziel się dwoma trikami à la (Nie) Perfekcyjna Pani Domu.

Od trików to są magicy i iluzjoniści [czy mówiłam Wam, że uwielbiam Crissa Angela?], ja jestem od dobrych rad. No więc, moje drogie panie, pierwsza rada jest taka: sprawcie sobie siatkę do prasowania. Kosztuje grosze, a niesamowicie ułatwia prasowanie. Dzięki niej unikniecie brzydkiego błyszczenia się materiałów, nic nie przypalicie i nie uszkodzicie nadruków. Odkąd ją nabyłam, prasowanie czarnych spodni na kant nabrało nowego wymiaru.


Jeśli jesteście eko, nie macie kompostownika, a nie lubicie marnować produktów, to polecam Wam zachowywać skorupki po jajkach, by dodawać je do wody, którą podlewacie kwiaty.


Kolejna, nadprogramowa rada, to niezaśmiecanie domu zbędnymi rzeczami. Polecam na bieżąco wyrzucać papiery, papierzyska, uszkodzone rzeczy, nieużywane sprzęty i nienoszone ciuchy.


Pościel na zmianę zawsze układam w jedną kostkę: to znaczy do środka wkładam także poszewki i prześcieradło. Dzięki temu mam ułatwioną pracę, bo kiedy muszę zmienić pościel w jakiejś sypialni, otwieram szafę i wyjmuję potrzebny komplet, w środku którego już jest zwinięte prześcieradło w odpowiednim rozmiarze. Nie muszę wyciągać każdej rzeczy pojedynczo i upewniać się, że wyjęłam prześcieradło w rozmiarze double a nie np. single.


5. Wymień dwóch ulubieńców domu.


Nie jestem pewna, czy to o takiego ulubieńca chodzi, ale mniejsza z tym. Uwielbiam moją kuchnię [żartobliwie zwaną przez Połówka „moim pokojem”] i bardzo chętnie w niej przebywam, nawet jeśli nic akurat nie gotuję. W naszym poprzednim domu [tu uwaga dla mało spostrzegawczych – przeprowadziłam się parę miesięcy temu, mój stary adres jest już nieaktualny] była mała, średnio praktyczna kuchnia z ciemnymi meblami. Teraz mam taką full wypas: naprawdę dużą, z oknem i drzwiami wychodzącymi na ogródek, skąd mam fajny widok latem, z jasnymi szafkami,  po prostu taką, jaką sobie zażyczyłam. Nie jest to kuchnia marzeń, ale i tak bardzo ją lubię.


Inni ulubieńcy – ekspres do kawy za szybkie i bezproblemowe przygotowanie smacznej kawy i łóżko w najmniejszej sypialni za to, że ilekroć się na nim kładę, stwierdzam, że leżenie rządzi. Mimo że jest w rozmiarze single, to i tak na głowę bije te w rozmiarze podwójnym. I tu dowód na to, że rozmiar nie zawsze ma znaczenie :) Nie wiem, dlaczego, ale uwielbiam się na nim wylegiwać.


6. Mieszkanie czy dom?

Zawsze mieszkałam w domu, nigdy natomiast w bloku i nie powiem, by mi było z tym źle. Wręcz przeciwnie. Od blokowisk stronię, bo nie lubię zbyt dużego „natężenia” ludzi na małym obszarze. Poza tym nie widziałam jeszcze mieszkania w bloku, które zrobiłoby na mnie super wrażenie. Dom to jest to. Niekoniecznie wielka willa, czy inna powalająca rezydencja – po prostu ciepły, przytulny, ze smakiem urządzony dom o przyzwoitych rozmiarach. Nie kawalerka.


7. Kto prowadzi budżet domowy?

No jak to kto? Mężczyzna i Pan Domu w jednej osobie. Ja mam tylko jedno zadanie -przynosić pieniądze do domu ;) Praktycznie wszystkie rachunki wystawione są na Połówka, więc to jemu co miesiąc „tajemniczo” znikają pieniądze z konta.


8. Pedantka czy bałaganiara?


No jak to? Jeszcze się nie domyśliliście? Oczywiście, że porządnisia i czyścioszka :) Nie żyję po to, by sprzątać całymi dniami, ale sprzątam, bo ład i porządek ma na mnie dobroczynne działanie. Nie znoszę brudu, bałaganu, śmieci i zagraconych pomieszczeń. Ale też nie przeginam pały. Nie latam za gośćmi ze zmiotką i szmatką w ręku. Nie karcę ich i nie torturuję za okruszek ciasta, który upadł na mój świeżo odkurzony dywan. Mszczę się dopiero po czasie ;) Spokojnie, tylko żartuję. Możecie wpadać na kawę. Jak rzekł kiedyś Einstein: „tylko geniusz panuje nad chaosem”, więc co mi pozostało? Sprzątanie.


9. Jak wyglądałby Twój wymarzony dom?


Tak naprawdę to nie mam jakiegoś jednego wymarzonego wzorca i stylu. Jestem otwarta na propozycje architektów. Lubię styl skandynawski, ale na przykład urocze, drewniane górskie chatki też mnie czarują swoim ciepłem i urokiem. Wiem na pewno, że mój wymarzony dom znajdowałby się w jakiejś fajnej scenerii, byłby jasny, przestronny z dużymi oknami, miałby duży  ogród na mój własny i koński użytek :) A idealny byłby wtedy, kiedy miałby w pakiecie mojego osobistego asystenta do smyrania pleców, w idealnej opcji dostępnego 24/7, na pstryknięcie palców :) Tak, to byłby raj na ziemi.


10. Tradycja wyniesiona z domu, którą praktykujesz do dziś?


Wcześniej wspomniane podlewanie kwiatów wodą ze skorupkami jajek, wycieranie okien gazetą, własnoręczne pieczenie ciast i przygotowywanie potraw świątecznych jak i tych zwykłych, niedzielnych.

***


Uff, zadanie wykonane. Ups, ale się rozpisałam. Szacun dla tych, którzy dotarli do samego końca. Możecie już zacząć wysyłać do mnie podania o medal okolicznościowy [nie podlega wymianie na nic innego]. Kto pierwszy, ten lepszy. Oferta limitowana.


A do zabawy zapraszam: Hrabinę, Monikę [Cookiesandcats], Klavell, Pełnoletnią i Olę z USA. Bardzo chętnie zapoznałabym się z Waszymi odpowiedziami. A jeśli któraś z czytelniczek wyraża chęć podzielenia się ze mną dobrymi radami lub odpowiedziami na przytoczone pytania, to proszę się nie krępować. Komentowanie nie boli, a sprawia przyjemność autorce bloga.

środa, 8 stycznia 2014

Mikołaj się napracował, a Filomena ma już nowy dom

Jeszcze do niedawna żyłam w przekonaniu, że święty Mikołaj przychodzi tylko do dobrych dzieci. Nie mogło być inaczej, skoro taką prawdę przekazywano dziatwie z pokolenia na pokolenie. Tymczasem doświadczenia z kilku ostatnich lat dobitnie pokazują co innego. Może kiedyś, w odległej przeszłości, tak to wyglądało, ale pozmieniał się świat, pozmieniały się Mikołaje. Mówcie co chcecie, ale ja tam jestem święcie przekonana, że ten dziadyga z workiem na plecach, w czerwonym kubraku, co spuszcza się przez komin, to stary perwers jest lubujący się w niegrzecznych dziewczynkach. Daleko mi do słodkiego aniołka i niewinnej dziuni, a mimo to pod choinką znalazłam mnóstwo prezentów, mimo że w najśmielszych marzeniach widziałam tam tylko jeden. Mikołaju, skądkolwiek przybywasz, kimkolwiek jesteś, należy Ci się ukłon z przyklękiem, kufelek piwa i biuściasta kobita. Wykazałeś się niesłychanie trafnym gustem, szczodrobliwością i dobrocią serca przewyższającą tę Matki Teresy. Masz chłopie gest! A my dzięki Tobie mieliśmy - i zapewne jeszcze będziemy mieć - mnóstwo godzin dobrej zabawy, relaksu i uciechy.





Książki, filmy, płyty CD, gry planszowe, kosmetyki – umiejętnie dobrane są naprawdę świetnym prezentem. „Pan tu nie stał” i „Wsiąść do pociągu” to dwie gry planszowe, które wyjątkowo przypadły nam do gustu. Ta pierwsza nawiązuje do czasów PRL-u i stania w kolejkach za towarem. Ta druga jest z kolei o ruchu kolejowym, przemierzaniu różnych tras europejskich. Świetna zabawa zarówno dla dzieci jak i dorosłych.




Ilość naszych łupów książkowych pozwala mi przypuszczać, że przez jakieś najbliższe dwa-trzy miesiące nie będę zaglądać do biblioteki. W sobotę oddałam do niej wypożyczony w grudniu stos.



Biorę chwilowy urlop od Jamesa Pattersona. Książki, które ostatnio czytałam, trochę mnie zawiodły. Zmieniam tematykę, zmieniam autora. „Między nami” M. Tusk i „Oskar i pani Róża” E. E. Schmitta już przeczytałam. Teraz przerabiam „Cień Dextera” Jeffa Lindsaya i „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów. Recenzja powinna ukazać się za jakiś czas.



Zestaw czterech sezonów „Love/Hate”, irlandzkiego serialu kryminalnego, to był przesympatyczny i zupełnie niespodziewany upominek. Nie sądziłam, że ten serial tak bardzo mnie wciągnie. Zaczęliśmy go oglądać bodajże w pierwszy dzień świąt i kilka dni później mieliśmy za sobą wszystkie dwadzieścia dwa odcinki. Dobra gra aktorska, chwytliwa i aktualna tematyka [przestępczość narkotykowa w Dublinie], intrygująca fabuła. Lubię filmy i seriale, których akcja toczy się w znanych mi miejscach. Wtedy nabierają one dla mnie zupełnie innego wymiaru. To nie był jednak jedyny powód, dla którego tak bardzo polubiłam ten serial. Szkoda, że tak mało odcinków powstało. Pozostał niedosyt i niecierpliwe oczekiwanie na najnowszą serię.




W zimowe wieczory filiżanka kawy i kubek gorącej herbaty nabierają zupełnie innego znaczenia. Dzięki szczodrobliwości Mikołaja wzbogaciliśmy się nie tylko o ekspres ciśnieniowy Tassimo, lecz także o zapas smakowitych herbat prosto z Polski. Jako że nie jesteśmy zbyt wielkimi miłośnikami espresso, ekspres wyjątkowo przypadł nam do gustu. Dzięki niemu przygotowywanie cappuccino i latte jest bajecznie przyjemne i proste. Po ponad dwóch tygodniach użytkowania dostrzegam tylko jedną małą wadę tego ekspresu – kapsułki znikają w tempie… ekspresowym. Nie jest to najtańsze rozwiązanie dla tych, którzy dość często piją kawę. A tak na marginesie - gdybyście wiedzieli, gdzie można kupić w Irlandii eleganckie, pojemne (przynajmniej 330ml, najlepiej z uchwytem) szklanki do latte/macchiato, to będę dozgonnie wdzięczna. Te przyniesione przez Mikołaja, okazały się odrobinę za niskie. Są w sam raz do cappuccino w rozmiarze L, ale już nie do latte XL.



Do mojej kolekcji perfum dołączyła długo wyczekiwana woda toaletowa Versace, Bright Crystal. Jakoś nigdy nie mogłam na nią natrafić w miejscowych drogeriach. Ciężkie i przytłaczające zapachy, boa dusiciele z serii Chanel n°5 to nie moja bajka. Wolę zapachy lekkie, eleganckie, powabne i zmysłowe. Bright Crystal przypadł mi do gustu, ale nie zdetronizował moich ulubieńców. Zapach przyjemny, ale mam wrażenie, że u mnie trzyma się blisko skóry i że nikt - łącznie ze mną - go nie wyczuwa. Wolałabym, by bardziej mnie otulał. Trwałość również mogłaby być nieco lepsza. Mimo że jeszcze nie zebrałam za nie tak przemiłego komplementu jak wtedy, kiedy po raz pierwszy pojawiłam się w pracy "ubrana" w perfumy J'adore, i tak jestem z nich zadowolona.



Kosmetyki L’Occitane to jakość i klasa. Warte swojej ceny, warte uwagi. Zestaw, który otrzymałam, zawiera kosmetyczkę, żel pod prysznic, krem do rąk, stóp, mydełko, balsam do ciała i mini pomadkę do ust. Każdy z tych produktów zawiera masło shea, które bardzo lubię. Po otwarciu kosmetyczki wydobył się z niej obłędny zapach kosmetyków. Jeszcze nie miałam okazji wszystkich przetestować. Na nieco wysuszone usta stosowałam pomadkę, ale mam wrażenie, że dużo lepiej spisuje się u mnie ta z Nivea Hydro Care – świetnie nawilża usta. Zawsze mam ją w torebce. To zdecydowanie moja ulubiona pomadka z serii Nivea. Skuteczna a do tego tania jak barszcz.



Kokos i miód to kolejne składniki, które lubię w kosmetykach. Z żelem pod prysznic Yves Rocher z miodem i muesli jeszcze nie miałam do czynienia. Do tej pory w mojej łazience najczęściej gościły żele pod prysznic i płyny do kąpieli z Radox. Uwielbiam je za obłędne linie zapachowe, wydajność i przystępną cenę. Nie zmienia to jednak faktu, że z zainteresowaniem zapoznam się z kokosowym mydełkiem Yves Rocher i miodowym żelem pod prysznic tej samej firmy. Ogromne podziękowania dla wariackiego Mikołaja z Polski! Wiesz, że to było szaleństwo z Twojej strony, prawda?



Płyty. Niezbyt często słucham ich w domu, jednak nie wyobrażam sobie spędzania kilku godzin w aucie bez dobrej muzy. Szczęśliwym trafem upodobania muzyczne Połówka są bardzo zbliżone do moich. Są jednak małe wyjątki. Ja nie podzielam jego sympatii do Muse [podoba mi się zaledwie kilka piosenek tego zespołu], on z kolei nie przepada za cenionymi przeze mnie Kings of Leon. Bezpieczna dawka, którą może przyjąć bez skutków ubocznych, ogranicza się u niego do kilku utworów. W aucie mamy na szczęście sześciopłytowy odtwarzacz CD – zazwyczaj znajdują się w nim dwie moje płyty, dwie jego i dwie, które obydwoje możemy słuchać do woli, bez ukradkowego wciskania przycisku zmiany płyty. Krążek The Killers „Direct Hits”, zawierający największe hity tej grupy, z pewnością umili nam niejedną podróż i pozwoli uniknąć wzroku pełnego wyrzutów ze strony poszkodowanego. To akurat jeden z tych bandów, który obydwoje bardzo lubimy. "Killersi" ciągle trzymają wysoki poziom. „Mechanical Bull” – najnowsza płyta Kings of Leon szybko przypadła mi do gustu. To mój ulubiony album tej grupy. Tuż po „Only By The Night” i „Come Around Sundown”. Mam z nimi wiele wspaniałych wspomnień z trasy. Liczę, że „mechaniczny byk” również dostarczy mi mnóstwo cudnych emocji i będzie za jakiś czas nierozerwalną częścią moich irlandzkich wspomnień.



A skoro już mowa o irlandzkich klimatach muzycznych, to wzbogaciłam się także o dwa albumy skromnych lecz uzdolnionych „chłopców” z The High Kings. Zawsze świetnie spisywali się wtedy, kiedy miałam ochotę na trochę irlandzkiego folku. „Friends for Life” to ich najnowsza płyta, która ukazała się w 2013 roku. Panowie zaserwowali fanom coś nowego, coś z czym jeszcze nie do końca się oswoiłam. Nie sądzę, by ten krążek zyskał kiedyś tytuł mojego ulubionego. Do gustu bardziej przypadła mi ich starsza płyta, na które umieszczono dobrze mi znane ballady. Minusem tej płyty jest zdecydowanie jej opakowanie. Czy Was też denerwują te nietrwałe, papierowe opakowania? Nie znoszę ich. To ostatnio jakaś plaga wśród płyt kompaktowych.



Assassin’s Creed IV: Black Flag to oczywiście upominek dla Połówka. Bo jak wiadomo, mężczyźni to duże dzieci. Zabawki do Xboxa i PS3 zawsze w cenie. Choć przyznam uczciwe, że nie jestem ich zwolenniczką, a na połówkowe PS3 regularnie łypię okiem. Odgrażam mu się, że kiedyś przez przypadek się pośliznę i je zniszczę. Nowy Assassin jest jeszcze dziewiczy. Czeka na swój czas. Nic mi zatem nie wiadomo, czy jest godny polecenia.



Na koniec pozostaje mi ogłosić szczęśliwego zwycięzcę, który otrzyma książkę autorstwa Martina Sixsmitha – „Philomenę”. Do wzięcia udziału w losowaniu zgłosiły się cztery osoby. Przypisałam Wam numery zgodnie z kolejnością zgłaszania: 1. Rose, 2. Hrabina, 3. Marta, 4. Una Invitada. Najchętniej wysłałabym książkę każdej z Was, bo uważam, że jest wartościowa i godna przeczytania, jednak w moim miejscowym sklepie książka rozeszła się niczym świeże bułeczki. Mam tylko jeden egzemplarz, który powędruje do... Marty! Gratuluję i proszę o podesłanie mi maila z adresem. Najlepiej w przeciągu dwóch tygodni. Jeśli po tym czasie zwycięzca się nie zgłosi, książka może powędrować do innego szczęśliwca. A tak na marginesie – Marto, czy jesteś tą samą osobą, która kilka lat temu wygrała u mnie dvd „Córka Ryana”? Bo jeśli tak, to powinnaś grać w lotto, kobieto. Niebywałe szczęście do losowań!

sobota, 4 stycznia 2014

Nothing Lasts Forever

Ach, co to były za święta! Żal, że trwały tak krótko i że od następnych dzieli mnie kolejne kilkanaście miesięcy. Minione Boże Narodzenie dobitnie przypomniało mi, za co uwielbiam te święta. Za niepowtarzalną atmosferę, za to coś w powietrzu, co sprawia, że choć przez te kilka grudniowych tygodni łudzę się, że ludzie nie są wcale tacy źli, a świat taki okrutny, jak mogłoby się wydawać.


Uwielbiałam je dawno temu, kiedy spędzałam je w polskim domu i kiedy były zazwyczaj białe, pozbawione prezentów, za to zawsze wypełnione aromatycznymi zapachami dobiegającymi z kuchni. Uwielbiam je nadal, choć najczęściej są zielone, bo przecież taka jest moja nowa "ojczyzna", Irlandia. Mimo tego, że za większość przygotowań do nich to ja jestem odpowiedzialna. Kocham je za to, że zazwyczaj są wymarzone: spędzone tylko wśród tych, których naprawdę szanuję i cenię. Za to, że nie ma w nich obłudy, działań pod publikę, spięć, nerwowej atmosfery i robienia tego, czego się nie lubi. I to jest właśnie moja recepta na święta idealne: otaczanie się tylko tymi, których się kocha, robienie tylko tego, co się lubi.

Robiłam zatem to, co chciałam i co sprawiało mi przyjemność, nawet jeśli nie było to najmądrzejszym posunięciem z punktu widzenia mojego organizmu. Spędzanie nocy na robieniu różnych ciekawych rzeczy i chodzenie spać nad ranem to moje guilty pleasures, na które z niebywałą radością pozwalam sobie zawsze wtedy, kiedy jestem wolna od pracy.

Przy okazji po raz kolejny przekonałam się, że czasami do pełni szczęścia – zwłaszcza wtedy, gdy za oknem wiatr żałośnie zawodzi, lub wszystko szaleńczo chłosta niemalże z siłą huraganu - wystarczy dach nad głową, dobra książka, filiżanka smacznej kawy, dziecko w ramionach, mięciutka sierść mruczącego kota i ciepły koc.

Bez rodziny jesteśmy tylko smutnymi bytami pozbawionymi korzeni i przeszłości. Potwornie samotnymi w dodatku. Nigdy nie zamieniłabym się z Nieśmiertelnym na jego nigdy niekończący się żywot. Nie przehandlowałabym swojej marnej, ściśle określonej egzystencji. Nie chciałabym dożyć dnia, w którym obudziłabym się i z przerażeniem stwierdziłabym, że jestem na tym świecie sama – beż żadnej bliskiej mi duszy, z którą łączą mnie wspólne geny i ta sama krew.

To, co piękne, zawsze się kiedyś kończy. Nawet w niektórych bajkach. Dlatego po tygodniowym nurzaniu się w błogim lenistwie, trzeba było wziąć się w garść i stawić czoło szarej rzeczywistości. Wiem, że do realizacji moich planów będę potrzebować mnóstwo konsekwencji i woli walki, ale nie poddaję się. Wykonuję wojenną hakę i stawiam się na placu boju. Dopóki będę walczyć, na pewno nie przegram.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Znokautowana

Kiedy jakiś czas temu Onet wyzwał na pojedynek wszystkich swoich blogerów, podjęłam rzucone mi wyzwanie. Zwolenniczką przemocy nie jestem, ale kto chciałby uchodzić za złamasa życiowego i tchórza, który przed każdą przeszkodą załamuje ręce i rozpoczyna inwokacje do wszystkich znanych mu świętych? No właśnie.


Zatem stawiłam się na ringu i podniosłam rękawice. Z każdą rundą mój zapał malał, a walka stawała się coraz bardziej uciążliwa. Męczące to było przedstawienie i wątpliwej atrakcyjności widowisko, o czym zapewne nieraz przekonali się widzowie. Każda runda sprowadzała się w zasadzie do przyjmowania na siebie gradu prawych sierpowych i lewych prostych.


Co mogę Wam powiedzieć po takim doświadczeniu? Nie mam już ochoty być 'workiem treningowym'. Miłośniczką boksu nigdy nie byłam i chyba czas pozwolić, by wyszło ze mnie dziecko: tupię zatem nóżką, rzucam ze złością rękawicami w narożnik ringu i już mniej dziecięcym tonem i słownictwem mówię swojemu przeciwnikowi głośno i wyraźnie: I don't give a damn! Nie dbam już o nic.


Ogarnęła mnie rezygnacja i już nawet wizja przytwierdzanej do moich pleców etykietki "złamasa" nie jest straszna. Walkę Onet vs Taita ostatecznie wygrywa faworyt poprzez nokaut techniczny. To nie była walka fair. Nie mogła być, bo przeciwnicy niekorzystnym trafem plasowali się w zupełnie innych kategoriach wagowych. Mam dość nokautów, ale jeszcze uda mi się wykrzesać odrobinę siły, by zwlec swoje poobijane zwłoki z ringu i w domowym zaciszu leczyć posiniaczoną powłokę cielesną.


***


Nie zdecydowałam jeszcze, czy na dobre porzucę blogowanie, czy też może poszukam innego, bardziej przyjaznego grafomanom środowiska, w którym weterani blogowi w spokoju mogą dogorywać. Na razie brak mi jakiejkolwiek motywacji. A to bardzo źle. Bo jeśli nie czuję do czegoś pasji, jeśli robienie czegoś nie daje mi satysfakcji, to zwyczajnie tego nie robię. Nie wtedy, kiedy nie muszę. A blog to była moja odskocznia. Coś na kształt hobby. Nie żaden tam przymus.


Jeśli ktoś zna choćby jeden powód, dla którego powinnam jeszcze pisać bloga, albo może polecić porządne blogowisko, to niech teraz zabierze głos, albo zamilknie na wieki.


***


Wszystkie skargi, zażalenia, groźby, prośby o ewentualny nowy adres bloga kierujemy na taita@onet.eu Możecie też pisać tutaj, jeśli - rzecz jasna - Szanownie Panujący Onet Wam pozwoli.


***


To by było na tyle. Na koniec chciałam życzyć Wam przyjemnej końcówki Wielkanocy - spokojnej, spędzonej w miłej atmosferze, bez stresu, niechcianych wizyt, nieproszonych gości i przepełnionych brzuchów.

sobota, 24 grudnia 2011

Magicznych Świąt!





W pierwszym tomie swojego obszernego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcel Proust umieścił scenę spożywania magdalenki przez głównego bohatera. Scena z pozoru błaha, jednak kryje się za nią coś więcej. Smak magdalenki sprawia, że w Marcelu budzi się wspomnienie z dzieciństwa, a on sam zostaje na chwilę do niego przeniesiony.


Proust nigdy nie podbił mojego serca i czytanie czegokolwiek jego autorstwa jest dla mnie tym, czym czytanie Szekspira w oryginale: nudziarstwem i męczarnią. Doskonale jednak rozumiem bohatera powieści Prousta. Dla mnie rolę magdalenki zawsze pełnią święta Bożego Narodzenia. Od najmłodszych lat je uwielbiałam. Odkąd pamiętam, zawsze nie mogłam się ich doczekać. Nigdy z tego nie wyrosłam. I jest mi z tym naprawdę dobrze.


Boże Narodzenie jest dla mnie synonimem magii – wyjątkowym okresem, z którym wiążą się przemiłe wspomnienia: oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, trzeszczący śnieg pod moimi stopami, kiedy późnym wieczorem szłam na pasterkę, zapach ciast domowej roboty i woń przeróżnych innych smakołyków. Było coś magicznego w tym łamaniu się opłatkiem, wspólnym spożywaniu kolacji wigilijnej, modlitwie i śpiewaniu kolęd – coś, do czego chce się wracać i o czym nigdy nie chce się zapomnieć.


Przyjemnie wracało się z kościoła w mroźny grudniowy wieczór, wiedząc, że to światełko oddalone o kilkaset metrów to mój dom, gdzie czeka na mnie ciepłe łóżko i dach nad głową. Fajnie było wiedzieć, że najbliższe kilka dni spędzę w beztroskiej atmosferze: będę mogła tarzać się w śniegu z rodzeństwem, oglądać świąteczne filmy, czytać okryta pierzyną i oparta plecami o kaloryfer.


Takie wspomnienia chce się samolubnie zatrzymać na zawsze. Dlatego znów siedzę w domu odpowiednio udekorowanym i pachnącym jabłkami z cynamonem. W piekarniku jest makowiec, w lodówce sałatka śledziowa i bigos. Są kartki od bliskich i upominki pod choinką. Późnym wieczorem, jak za starych dawnych lat, udam się na pasterkę, by dać otulić się magii. I naprawdę nie jest istotne, że będzie to msza po angielsku, a znak pokoju będę otrzymywać z rąk uśmiechniętych Irlandczyków – w tym wypadku magia świąt nie zna granic.


Nie powtórzę słów znanej piosenki „I wish it could be Christmas every day”, bo zwyczajnie nie chciałabym, by święta były każdego dnia. Straciłyby swoją magię. Przytoczę za to jedno z wielu pięknych irlandzkich błogosławieństw:


May you always be blessed


With walls for the wind


A roof for the rain


A warm cup of tea by the fire


Laughter to cheer you


Those you love near you


And all that your


Heart might desire




Życzę Wam, byście zawsze mieli schronienie przed wiatrem i deszczem, pomocną dłoń i słowa otuchy, zawsze wtedy, kiedy tego potrzebujecie, nieograniczoną ilość powodów do śmiechu i radości. Życzę Wam, aby w te święta ktoś o Was pamiętał. I Wy też pamiętajcie o innych, bo chyba nie ma piękniejszej zapłaty za pamięć niż łzy wzruszenia i szczery uśmiech.


Podróżujcie bezpiecznie, cieszcie się świąteczną atmosferą i pamiętajcie, że czasami lepiej jest ugryźć się w język niż potem żałować, że się powiedziało o jedno słowo za dużo. Są też takie słowa, które zapewne większość z nas powinna wymawiać dużo częściej. O tym też pamiętajcie, bo być może po raz ostatni będziecie spożywać kolację wigilijną w takim, a nie innym gronie. I być może więcej już nie będziecie mieć okazji, by skierować te słowa do tej konkretnej osoby. A to później boli.


Dziękuję przy okazji, że jesteście. I za te wszystkie ciepłe słowa, które od Was dostałam w grudniu. Za wszystkie sympatyczne wpisy do księgi gości, za maile, komentarze i Wasze kartki naprawdę dziękuję – to najlepszy upominek, jaki mogłam od Was dostać.


 

sobota, 16 lipca 2011

Z pamiętnika asystenta kier-owcy

Są na tym świecie dziwy, o których nie śniło się nawet filozofom - westchnęła sobie Taita, przyglądając się nietypowemu zjawisku.


 


Minutę wcześniej siedziałam wygodnie rozpostarta w aucie, nie przeczuwając nadchodzącej - choć bardziej adekwatne byłoby tutaj stwierdzenie "leżącej" - atrakcji. Pół minuty później, z rękami zaciskającymi się na aparacie, już krzyczałam do Połówka, by zatrzymał na chwilę auto. Przyczyną takiego stanu rzeczy był obraz, który zauważyłam kątem oka.


 


Wysiadłam z auta. Wstrzymując oddech i przemykając cicho niczym lis skradający się do kurnika, podeszłam do ogrodzenia, wysyłając tajemniczej istocie leżącej w trawie przede mną prosty przekaz: "tylko nie uciekaj, tylko nie uciekaj, proszę". Szybko przekonałam się, że tak naprawdę mogłabym wykonać potrójne salto, lądowanie z telemarkiem albo po prostu zacząć naśladować bojowe okrzyki Indian, a stworzenie leżące w trawie i tak pewnie by mnie zignorowało.


 


Fenomenalne zwierzę, które leżało na soczyście zielonym pastwisku, miało wyjątkowo smutne spojrzenie, w którym dopatrzyłam się oznak cierpienia. Oczywiście pierwszym moim odruchem bezwarunkowym była chęć dotknięcia nietypowej owcy, zupełnie jakby to w jakiś sposób mogło ulżyć jej ewentualnemu cierpieniu. Dzielące nas ogrodzenie w połączeniu z zakorzenionym szacunkiem do cudzej własności kazało mi pozostać tam, gdzie jestem. Pozostało nam zatem mierzenie się spojrzeniem.


 


W samej tylko Irlandii widziałam setki owiec, ale jak żyję, takiej jeszcze nie spotkałam. Jeszcze długo, już po powrocie do auta, zastanawiałam się nad tym, czy widziana przeze mnie czteroroga owca to wybryk natury, czy też może taka odmiana. Tak jak niespodziewanie natrafiłam na tę nietypową owcę, tak samo przez przypadek trafiłam na odpowiedź. Otóż sfotografowana przeze mnie owca - bo po cechach morfologicznych mniemam, że to samica była, a nie samiec - jest prawdopodobnie [bardziej lub mniej szlachetną] przedstawicielką uroczej rasy Jacob's sheep, owiec Jakuba.


 


Trzoda tej rasy charakteryzuje się posiadaniem ładnego, plamistego, biało-czarnego umaszczenia. Owce Jakuba mogą posiadać od jednej do trzech par rogów, jednak najczęściej spotyka się osobniki czterorogie. To dość rzadka rasa hodowana przede wszystkim dla walorów smakowych mięsa, lecz także dla wełny i skór. Zdarza się, że hodowcy nabywają je tylko ze względu na ich ozdobny i miły dla oka wygląd. Co ciekawe owce tej rasy wykorzystywane były do pełnienia funkcji obronnych na farmie: do chronienia innych zwierząt gospodarskich przed drapieżnikami, a także przed złodziejami i wandalizmem.


 


Niektórzy twierdzą, że przedstawiciele tej rasy są bezpośrednimi potomkami plamistych owiec Jakuba opisanych w Starym Testamencie. Inni nazywają je "Spanish sheep", hiszpańskimi owcami. Według wersji tych drugich zwierzęta miały przybić do brzegu po rozbiciu okrętów hiszpańskiej Armady udającej się z atakiem na Anglię w 1588 roku.


 


Jakiekolwiek jest pochodzenie tych urodziwych owiec, Jacob's sheep ciągle pozostaje rasą cenioną nie tylko ze względu na swe walory estetyczne, lecz przede wszystkim inteligencję, a także wysoko rozwinięty instynkt macierzyński samic. Jagnięta już chwilę  po przyjściu na świat stają się aktywne i pełne energii. Zarówno samce jak i samice posiadają rogi, ale te należące do baranów są zdecydowanie bardziej imponujące. I co ciekawe nie jest to jedyna wieloroga rasa.


 


Człowiek uczy się całe życie.