Bałam się, że już nie uda mi się zajrzeć na bloga i napisać Wam tu kilka słów z okazji świąt, ale na szczęście się myliłam. Nareszcie mogę cieszyć się w pełni zasłużoną przerwą, i spokojnie usiąść przed komputerem z kubkiem kawy i herbaty (nie będę sobie przecież żałować!).
Wczorajszy dzień był bowiem niczym mokry sen zatwardziałego mizogina - spędziłam w kuchni prawie cały piątek, wyrabiając kilometry między zlewem, stołem i kuchenką, lepiąc świąteczne pierogi, robiąc sałatki, krokiety, zupę grzybową, rybę po grecku i bigos (przy tym ostatnim na szczęście już dołączył do mnie Połówek, bo skończył pracę).
Tu muszę zaznaczyć - jako że czytają mnie różne przypadkowe osoby - że zrobiłam to na własne życzenie, nie zaś pod wpływem chłostania batem jakiejś szowinistycznej świni trzymającej w jednej ręce bicz, a w drugiej znak "baby do garów!". Bóg mi świadkiem, nie miałam też noża na szyi ani pistoletu przy skroni.
Zrobiłam, bo chciałam. Taki miałam kaprys. W Irlandii mamy co prawda zatrzęsienie tak zwanych "polskich sklepów", i nie ma żadnych problemów, by kupić sobie gotowe dania wigilijne, skusiłam się jedynie na barszcz czerwony i uszka (bo są mikroskopijne, przez co nie cierpię się w nich babrać, te sklepowe zaś są całkiem smaczne). Rybę i resztę świątecznych przysmaków chciałam mieć domowej roboty. Tak jak zawsze było w moim rodzinnym domu.
To chyba w ramach rekompensaty za zeszłoroczne kijowe święta Bożego Narodzenia, które z przyczyn zupełnie niezależnych ode mnie, okazały się smutniejsze niżbym chciała. Zdecydowanie nie takie, jak sobie wymarzyłam.
W tym roku więc chciałam, aby było "idealnie". A przynajmniej inaczej - przede wszystkim bardziej wesoło i nastrojowo. Wymyśliłam więc (a myślenie nie jest moją najmocniejsza stroną), że w tym roku chcę mieć kolorową choinkę, a w zasadzie to lampki na niej. Wkrótce potem w salonie pojawiła się - jak co roku - dwumetrowa jodła szlachetna od naszego sprawdzonego sprzedawcy: piękna, pachnąca i rozłożysta. Jakiś tydzień później zawisło na niej 1000 jarmarcznych LED-owych światełek, a kolejne siedem dni później dołączyły do nich bombki: od srebrnych, przez złote, czerwone, na różowych kończąc.
Rano, kiedy wstałam i zeszłam do salonu, aby popatrzeć na to "dzieło" sztuki, o mało co nie padłam z wrażenia (tego negatywnego niestety):
JEZUS! MARIA! Wieś tańczy i śpiewa! Ale wiocha! Ale kicz! Co robić?! CO ROBIĆ?! Podrzucić komuś, żeby sobie postawił koło krasnala ogrodowego? Rozebrać (zanim ktokolwiek zobaczy i pomyśli, że ukradłam ją z remizy) i ubrać na nowo? Ale to tysiąc światełek i kilkadziesiąt bombek! (Na to jestem zbyt leniwa). Nie chce mi się!
Szybko ściągnęłam z niej kilka różowych bombek (żeby nie wyglądała jak rekwizyt na paradę równości), dołożyłam więcej czerwonych i złocistych, a potem oddychając nieco z ulgą, sprawnie wycofałam się rakiem, żeby moja przaśna choinka dłużej nie patrzyła na mnie z wyrzutem.
W głowie, w której nadal huczało mi od tysiąca myśli na minutę, powoli kiełkował jeden sensowny pomysł. A im dłużej patrzyłam w kuchenny róg, tym moja koncepcja przybierała wyraźniejsze kształty.
Ten kuchenny róg miał być bowiem moim ratunkiem. To w nim miała pojawić się druga choinka - tym razem z KLASĄ. Bez żadnej ekstrawagancji: prosta i klasyczna. Taka, której nie powstydziłaby się zawsze schludna i elegancka Jackie Kennedy.
Los nam sprzyjał (najwyraźniej on też już nie mógł patrzeć na naszą wieśniacką choinkę), bo kiedy ponownie pojawiliśmy się u naszego sprzedawcy świątecznych drzewek, ten z jakiegoś (do dzisiaj nieznanego) powodu ewidentnie chciał nam sprzedać jeden konkretny egzemplarz, który wstępnie wycenił na 60 euro (tyle co poprzednią).
Kiedy jednak nie spotkał się z naszym entuzjazmem, wkrótce sam zaproponował 55€, mimo że przy poprzedniej (też dwumetrowej i rozłożystej jodle szlachetnej) nie był skory do obniżki ceny. Niedługo później zaś stwierdził z pełnym przekonaniem, że za jedyne 50€ może być nasza. W przeciągu zaledwie kilku minut zszedł z ceny o 10€. Jestem pewna, że gdybyśmy się nie zgodzili na to 50, to za dziesięć minut prosiłby nas na kolanach i nawet oferował dopłatę!
Uff, święta uratowane! Choinka numer dwa stanęła w kuchni, mocno zaznaczając swoją obecność aromatem lasu i żywicy. Co najważniejsze - można patrzeć na nią do woli, nawet godzinę, i nie dostanie się od niej oczopląsu!
Kończąc tę "fascynującą" i przydługawą historię, życzę Wam wspaniałych, zdrowych i szczęśliwych świąt Bożego Narodzenia. Niech będą takie, jakie lubicie: białe jak ośnieżone górskie szczyty, albo zielone jak Irlandia. Ciche i spokojne jak mysz pod miotłą, albo głośne, tłoczne i gwarne jak świąteczny jarmark.
No i żebyście dostali lepsze prezenty od moich kotów (bo te chyba niezbyt były grzeczne, skoro święty Mikołaj sprezentował im kolejnego czworonożnego kolegę, na którego na razie podejrzliwie łypią okiem, na mnie zaś patrzą z ewidentnym wyrzutem w oczach - "za jakie grzechy?!".
Prawda jest jednak taka, że nic nie przeskrobały. Mały po prostu jest przesympatyczną znajdą-kuternogą, która albo sama się zgubiła, albo została bezwzględnie pozbawiona domu, przez co całe mroźne/deszczowe dni i noce spędzała na zewnątrz, leżąc skulona w ziemi. Wzięłam go do domu, bo jego noga ewidentnie wymaga interwencji weterynaryjnej (nie jest to niestety tylko skaleczenie/stłuczenie), a być może nawet operacji w celu jej naprawienia, ale tego dowiemy się już w nowym roku po prześwietleniu. Na razie mały został odrobaczony i grzecznie przyjmuje tabletki przeciwbólowe + lekarstwo na powiększone węzły chłonne. Apetyt ma aż za duży, a swoimi pokładami energii mógłby spokojnie obdarować ze dwa inne koty! Bryka po całym domu i cieszy się jak małpa na plantacji bananów.
Gdyby komuś chodziło teraz po głowie natarczywe pytanie: "ale po co?"/"dlaczego?". No cóż - jest takie piękne stwierdzenie: "miej serce i patrzaj w serce". Mam nadzieję, że nie muszę tłumaczyć go żadnemu przykładnemu katolikowi. A tym, którzy nie wiedzą, co oznacza, podpowiem jedynie, że nie wypowiedział go Zbigniew Religa do żadnego ze swoich kardiochirurgów.
Wesołych świąt, kochani!