wtorek, 27 lutego 2024

Magda, jakiej nie znacie


Kolejną pozycją podsuniętą mi prosto przed nos przez biblioteczny algorytm była autobiografia Magdy Gessler. Gdyby nie on, zapewne nigdy bym tej książki nie przeczytała.

Choć czytam dużo, to jednak bardzo rzadko sięgam po biografie i autobiografie. Kiedy się zastanawiam nad istotą tego zjawiska, to dochodzę do wniosku, że wynika to w głównej mierze z tego, że raczej nie mam autorytetów. Jeszcze więcej czasu zajęło mi dojście do tego, kogo ewentualnie mogłabym określić takim mianem. Wyszło mi, że najbliżej ma do niego irlandzki weterynarz, Noel Fitzpatrick (pisałam o nim tu i tutaj), a także nieżyjący już Stephen Hawking. Obydwu można z powodzeniem określić tytułem megamózgów dokonujących przełomowych rzeczy.

Wróćmy jednak do Magdy Gessler, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Pomimo tego, że doskonale znałam ją z telewizji, bo wielokrotnie oglądałam jej "Kuchenne rewolucje", to tak naprawdę niewiele mogłam powiedzieć na jej temat. Nic poza tym, że to niezwykle kontrowersyjna osobowość telewizyjna - albo się ją kocha na zabój, albo nienawidzi do szpiku kości i do trzech pokoleń wstecz. 


Miałam ją raczej za niegroźną, ale ordynarną "wariatkę", chamkę i prostaczkę, bo z jej ust nieraz leciały na antenie przekleństwa, a z rąk talerze. Pani Madzia niejako też wyspecjalizowała się w wylewaniu różnych świństw na uczestników programu, i  w subtelnych torturach polegających na zmuszaniu ludzi do wypicia szklanki oleju albo zjedzenia czegoś paskudnego.

Jakoś tak automatycznie przyjęłam, że skoro zaistniała w telewizyjnym środowisku za sprawą "Kuchennych rewolucji", to właśnie one będą fundamentem książki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odkryłam, iż poświęcono im marginalną część autobiografii, a sama kuchnia stanowi wątek poboczny, nie zaś główny. 


Przewodnim motywem jest raczej życie osobiste Magdy, a to miała wyjątkowo bogate, oj miała! Dziś, patrząc na nią, może mało kto okrzyknąłby ją mianem łamaczki męskich serc - tak łatwo przecież zapomnieć, że ona też kiedyś była młoda i urodziwa. A poza tym na całokształt cudzej atrakcyjności składa się wiele czynników, a nie jedynie nasza zewnętrzna powłoka. 


Na kolejnych kartach książki absztyfikanci wyrastają więc jak grzyby po deszczu, a autorka coraz bardziej jawi się jako nieskruszona i temperamentna femme fatale. Odsłania też swoje zalety i tę zdecydowanie wrażliwszą, delikatniejszą i lepszą część siebie, którą niekoniecznie objawiła widzom w swoim programie.

Ta autobiografia bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Czytałam ją z wielką przyjemnością, a na lekturę kolejnych rozdziałów, dość hojnie wzbogaconych o fotografie z prywatnych albumów, czekałam z niecierpliwością jak na najlepszy serial. 


Absolutnie nie był to czas stracony. Poznałam zdecydowanie inną Magdę. Magdę, której wcale nie znałam: dziecko z dobrego domu rzucone w barwny i ciekawy świat dyplomatów, systematycznie odkrywające wielowarstwowe piękno tego świata, Magdę-artystkę, Magdę-matkę i żonę, Magdę-lwicę salonową gotującą dla najznamienitszych tego świata. 

Można ją lubić bądź nie, ale na pewnie nie można jej odmówić zaradności, przedsiębiorczości i żyłki do interesów. Ciekawa kobieta i ciekawa książka.

wtorek, 20 lutego 2024

Spacerem po Youghal


Przedstawiłam Wam tu niedawno arcyciekawą historię związaną z irlandzkim miasteczkiem Youghal (przeczytaj), wtedy jednak skupiłam się na filmowej genezie "Moby Dicka". Dziś z kolei chciałabym napisać coś więcej o samym pobycie w tym miejscu. 


Zacznę może od tego, że ten wyjazd przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jego głównym celem był udział w występie irlandzkiego artysty, Patricka Sheehy, ekswokalisty zespołu Walking on Cars. Koncert odbył się w pobliskim Ballycotton, o którym już Wam opowiedziałam w minionym roku (relacja).


Youghal to mała miejscowość (szczególnie w porównaniu do tych polskich), a Ballycotton jeszcze mniejsza. I choć to właśnie w tę drugą celowałam, szukając sprzyjającego noclegu, to ostatecznie nic z tego nie wyszło. Czy żałuję? Absolutnie nie! Bo to właśnie jeden z tych przykładów idealnie obrazujących powiedzenie "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło". 


Gdzie przenocować?


Zaplecze turystyczne jest tu całkiem przyzwoicie rozbudowane, jako że miasto od kilku stuleci cieszy się mianem popularnego kurortu nadmorskiego, a długie i złociste plaże przyciągają tu plażowiczów i amatorów morskich kąpieli. Można zatem zdecydować się na nocleg w B&B, przyczepie kempingowej, hotelu przy nabrzeżu, a nawet w domku latarnika przylegającym do XIX-wiecznej latarni. 


Miejsce jest niewątpliwie bardzo ciekawe (choćby ze względu na długoletnią historię latarników z nim związaną, albo nietypowe położenie - latarnia "w środku" miasta), lokalizacja piękna (na klifie), ale ci, co nie śmierdzą groszem, raczej nie mają czego tutaj szukać. 


Właścicielka, rudowłosa Irlandka Saoirse, parę lat temu zmodernizowała dom, znacznie uszczupliła portfel jego renowacją i promocją (w 2020 roku chatka latarnika wystąpiła w bardzo popularnym tutaj programie "Home of the Year" i dotrwała aż do finału), co też mocno odzwierciedla się w cenie. W zależności od sezonu jest to nawet 400-450€/noc, co w połączeniu z opłatami za sprzątanie i prowizją dla airbnb, daje czterocyfrową liczbę. Minimalny pobyt to dwie doby. Niegdyś miałam to miejsce na oku, ceny były wówczas bardziej przyjazne, jednak jakiś czas temu właścicielka je ujednoliciła i znacznie podwyższyła, więc nocleg w tej latarni spadł na dół mojej listy. 

 

Summerfield Lodge:


Za ćwierć tej ceny znalazłam za to nocleg w sympatycznym B&B na wzgórzu, Summerfield Lodge, z którego rozciągała się panorama na morze. Pokój był ciepły, łóżko wygodne, łazienka mała, ale nowoczesna, z mocnym prysznicem. Śniadanie bardzo smaczne, a nade wszystko właściciele - Barbara i Peter - bardzo pomocni i życzliwi. 


Gdzie zjeść/wypić?

Po śniadaniu przegadaliśmy chyba z pół godziny, o wszystkim i o niczym, skorzystaliśmy też z jej rekomendacji dotyczących jadłodajni, i jeszcze tego samego wieczoru zameldowaliśmy się w "The Quays", gdzie cudem udało nam się dostać stolik, musieliśmy go jednak zwolnić przed 19:00.


 

Dość szybko zrozumiałam, dlaczego właśnie to miejsce Barbara określiła swoim ulubionym. Miało fajny, bezpretensjonalny charakter, ładny wystrój świąteczny, miłą atmosferę i całkiem przyzwoite jedzenie. Z przyjemnością bym tam wróciła. 



Kolejnego dnia udaliśmy się do pubu Paddy'ego Linehana, "Moby Dick's", o którym już pisałam. Jednak naszym celem nie była strawa ani napitek - z uwagi na wszystkie memorabilia filmowe lokal nieco przypomina muzeum. 


Głupio mi jednak było traktować to miejsce niczym darmowe źródło wiedzy i sensacji, więc zamówiliśmy sobie po kawie i przysiedliśmy na jednej z sof, aby w spokoju ją wypić. 



Pani barmanka, kobieta w średnim wieku, była dla mnie niesamowicie wyrozumiała, przemiła, dostałam nawet taśmę, która była mi potrzebna do zaklejenia koperty, a jedyny klient siedzący wtedy przy barze, uczynnie schodził mi z drogi, jakbym była nie wiadomo jakim VIP-em, kiedy niczym niemiecki pancernik krążyłam po całym lokalu i przyglądałam się poszczególnym pamiątkom. Onieśmieliło mnie to przemiłe i ciepłe przyjęcie, tutaj również wróciłabym z wielką przyjemnością. 

 

Na pożegnalny lunch wybraliśmy restaurację "Clancy's" przy nabrzeżu, i to również był udany wybór. Miejsce nieco bardziej formalne niż te dwa poprzednie, ryba z frytkami była tutaj lepsza niż w pierwszym pubie, a mój wrap z frytkami był wprost przepyszny!


 

Wrażenie popsuła nieco moja zupa. Chowder Połówka był gorący, moja zupa zaś chłodna, a niczego tak bardzo nie lubię jak chłodnych "gorących napojów": herbaty, kawy i zupy. 



Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę powrotną, kolejny raz udaliśmy się na spacer po mieście, tym razem jednak w świetle dziennym. Youghal jest urocze zarówno za dnia, jak i nocą. Jako że był to okres przed Bożym Narodzeniem, miasto było odpowiednio udekorowane, co nadawało mu przytulności i klimatu. 



Ten dzienny spacer znacząco wpłynął na nasz pozytywny odbiór tego miasta. I nie mówię tutaj o walorach estetycznych, bo te choć nie bez znaczenia, bledną przy ludzkiej dobroci i życzliwości. 



To był jeden z tych pięknych zimowych dni - słońce intensywnie świeciło od samego rana, a szron pokrywał nawierzchnię. Miasto było nadal uśpione, bo chociaż pogoda dopisywała, po nabrzeżu spacerowało niewielu ludzi.



Jednym z nich był Irlandczyk wyprowadzający na spacer swojego niesfornego szczeniaka. Mijając się z Połówkiem wymienił z nim grzecznościowe powitanie, po czym tajemniczy nieznajomy zareagował na jego "Hi, how are you", przystając i stwierdzając: "hej, to nie jest lokalny akcent z Youghal! Skąd przybywasz, błędny rycerzu?" (aż chciałoby się odpowiedzieć: "z PGR-u Ryczywół" - taki żarcik). 


I w ten niepozorny sposób rozpoczęła się ich przemiła pogawędka. Kiedy wyłoniłam się zza winkla (byłam nieco w tyle, bo przecież jak na nawiedzoną turystkę przystało, musiałam zrobić tysiąc niemal identycznych zdjęć), nieco zdębiałam, bo panowie namiętnie ze sobą rozmawiali, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi, i w pierwszej chwili tak właśnie pomyślałam, kiedy do nich dołączyłam - że Połówek trafił na jakiegoś swojego znajomego i teraz zaciekle nadrabiają zaległości.  



To nie był nikt nam znany, ale człowiek z ogromnym potencjałem, żeby stać się bardzo dobrym znajomym. Rozmowa bardzo dobrze się kleiła, zahaczała o wiele wątków, a sam Irlandczyk okazał się człowiekiem nie tylko otwartym na innych, ale także światłym - sam intensywnie podróżował w młodości, zwiedził wiele krajów, miał też sporą lokalną wiedzę, bo serdecznie zachęcał nas między innymi do wizyty w średniowiecznej świątyni, Saint Mary's Collegiate Church, kościele, który jest wyjątkowy pod wieloma względami (odkryto w nim m.in. starożytne ogrzewanie podłogowe) i jest jednym z najstarszych (jeśli nie najstarszym) w Irlandii. 


Ten wyjątkowy kościół to tylko jeden z wielu ciekawych zabytków Youghal. Osiemnastowieczna wieża zegarowa (Clock Gate) jest chyba tym, który najbardziej rzuca się w oczy. 


Dziś na szczęście nikt już nie zrzuca z jej okien wisielców. To tu bowiem powieszono irlandzkich patriotów w XVIII wieku, tak ku przestrodze, gdyby kolejnym nacjonalistom przyszły do głowy jeszcze inne głupie pomysły.  


Wieża służyła również jako tymczasowy areszt, wartownia i dzwonnica, a umieszczony na niej zegar wskazywał czas. Co ciekawe, jej kopuła miała tylko trzy tarcze zegara: jedną na wschodzie, jedną skierowaną na północ i jedną na południe. W latach 70. XVIII wieku uważano bowiem, że lud zamieszkujący obszary położone na zachód od Youghal, znajdujący się poza miejski murami obronnymi, nie musi wiedzieć, która godzina. 


A właśnie! Miasto ma całkiem dobrze zachowane mury miejskie, i choć nie są one tak okazałe jak te w walijskim Conwy, warto ruszyć ich śladem na to niecodzienne spotkanie ze średniowiecznymi reliktami. Warto też dla widoków! 



 


czwartek, 8 lutego 2024

Jakie to było dobre!

Całkiem niedawno po raz kolejny przekonałam się, że nieświadomość jest błogosławieństwem.

Nieświadoma, że po wielkim sukcesie "La Casa De Papel" ("Domu z papieru") twórcy przystąpili do realizacji "Berlina", który niejako miał być jego preludium, któregoś wieczoru z wielkim zaskoczeniem odkryłam jego istnienie na Netfliksie. A jako że okoliczności mi sprzyjały, do jego oglądania przystąpiłam od razu.

Wbiło mnie w fotel. Plan był bowiem wybitnie nieskomplikowany - obejrzeć odcinek, może dwa, aby zobaczyć, czy to zjadliwe. Jednak nawet najprostsze plany biorą czasem w łeb. Po każdym odcinku chciałam więcej i więcej. W efekcie obejrzałam całość za jednym zamachem, co zdarza mi się niezwykle rzadko.

Połknęłam nie tylko przynętę, ale także haczyk i linkę!

Ludzie, jakie to było dobre! Palce lizać!

Zacznę może od tego, że serial jest niezwykle estetyczny dla oka. Ktoś tu chyba porządnie odrobił zadanie domowe. Tajemnicą poliszynela bowiem jest, że ludzie lubią to, co piękne. Mamy więc nie tylko urodziwe tło - wygładzoną i sterylną wersję Paryża, która idealnie wpisuje się w romantyczną kliszę stolicy Francji: ani jednego papierka na ulicy, ani jednego nielegalnego imigranta.

Do tego urodziwa obsada aktorska. Dla każdego coś miłego. Dla młodego i dla starego.

Jest efemeryczna Camille z oczkami błyszczącymi jak supernowa. Przywodziła mi na myśl młodą wersję Sophie Marceau. Choć aktorka wcielająca się w Camille jest Meksykanką, doskonale wpisuje się w wyobrażenie stereotypowej Francuzki.

Jest tytułowy bohater, Berlin - niepoprawny romantyk, gotów zrobić wiele głupstw i niemal wszystko dla miłości.

Jego młodszy wychowanek Roi - bardzo apetyczny i tajemniczy "pan czarna rękawiczka".

Jest zniewalająca "wariatka" Cameron, chodząca bogini, która z powodzeniem może przyprawić mężczyzn o bolesny skręt karku.

Jest Keila - "brzydkie kaczątko". Usposobienie dziewicy orleańskiej, mózg Einsteina, umysł ostry jak brzytwa.

Jest też jej całkowite przeciwieństwo: Bruce. Na pierwszy rzut oka ciemny jak tabaka w rogu, obcesowy i obciachowy prostak mający DNA w 90% zgodne z burakiem.

Dla pań lubiących dojrzałych panów na poziomie jest łebski i delikatny jak mimoza Damian.

Twórcy kokietują widza, wręcz prowadzą z nim grę wstępną, obiecując więcej później, a bohaterowie flirtują ze sobą i z innymi. Mimochodem jest wspomniane, że za tymi ładnymi buźkami kryje się coś więcej. Uważny oglądacz wyczuje trop i pójdzie jego śladem. Jest tu bowiem historia do odkrycia.

Jest tu wciągająca jak tornado fabuła serialu. Z powodzeniem może przyprawić nerwowych widzów o arytmię serca i obgryzione do krwi paznokcie. A jeszcze innym zafundować płaskodupie od zbyt długiego siedzenia w fotelu, albo... zwolnienie z pracy, jeśli delikwent zarwie noc i zapomni się do niej stawić następnego dnia.

Uda się im? Nie uda? Nakryją ich? Będzie coś z tego? Czy nie będzie? Te i inne pytania błąkały mi się po głowie w czasie seansu "Berlina".

Choć serialowi daleko do komedii, to momentami naprawdę się uśmiałam. Inne sceny z kolei wzbudziły we mnie sentyment i przywiodły na myśl piękne lata młodości, kiedy włoska muzyka była integralną częścią mojego życia. (Ach, kiedyś to było!)

Jako że nie miałam żadnych konkretnych oczekiwań wobec tego serialu, nie czułam się rozczarowana jak wiele innych osób, które z niecierpliwością na niego czekały, później zaś z radością wylały na niego wiadro pomyj.

Tak sobie myślę, że "Berlin" trochę padł ofiarą naszych czasów, a widz (ten, który czytał recenzje i się nimi ekscytował) ofiarą samego siebie.

Dziś dobrych seriali mamy na pęczki. Wyrastają jak grzyby po deszczu. Gdyby "Berlin" powstał z 15-20 lat temu, to niemal wszyscy biliby mu brawa. Zachwycaliby się nim jak "Dr House", pialiby z zachwytu jak nad "Skazanym na śmierć" ("Prison Break") czy "Zagubionymi" ("Lost").

Ja tam prosty człowiek ze wsi jestem i się nie znam, ale jak już wspomniałam na wstępie, mnie akurat "Berlin" przygwoździł do fotela. I tak jak normalnie marudzę, kiedy film trwa dwie godziny albo dłużej, tak tu po każdym odcinku błyskawicznie włączałam kolejny, i siedziałam do późna w nocy, bo MUSIAŁAM dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie.

Nawet dubbing mi nie przeszkadzał, a lubimy się tak jak diabeł z wodą święconą.

Czy było to górnolotne kino? Nie. Pewnie gdyby się człek uparł, znalazłby w fabule tyle dziur, ile jest w szwajcarskim serze, tylko po co? To nie jest dokument, lecz kino rozrywkowe. I jako takie doskonale wywiązuje się ze swojej roli.

Można nawet dopatrzeć się w nim pozytywnego przesłania, o którym trąbili już starożytni mędrcy - carpe diem. Żyj pełnią życia. Wystarczy bowiem dobrze się rozejrzeć wokół siebie. To smutne, ilu ludzi wegetuje. I dla ilu z nich pojęcie szczęścia i radości stanowi jakiś absurdalny i nieosiągalny koncept.