piątek, 9 kwietnia 2021

How Animals Saved My Life

W dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.

Nie wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek, wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.

Jakiś czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił. 

 

Do Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić dla niego wyjątek. 

 

Nie wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne. Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało. 

 

Miałam na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym, zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet przez usta.

Jeszcze do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it happens".

Dorastaliśmy na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów (spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę. Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod monopolowego.

Jako kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka, i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot" to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.

Tak samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem, gdzie go zakopano.

Noel tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.

Zdawałam się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz. Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż jakąkolwiek inną.

Jako to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości, by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy stawali się niemi i głusi.

Człowiek to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił doktorat z podkładania świni. 

Doskonale za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.

Za każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.

Jak słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie, jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne. Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.

O tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej placówce.

Znam to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"

Obracając się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad życia, a pewnie nawet datę śmierci.

Sprawy nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot, które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie. Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.

Od tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.

W przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad astra. Przez trudy do gwiazd.

Do czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi, że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25 pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy, albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko, trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie zainspirować.

Mało kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość - opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku, to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.

"How Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często wynikających z niej samobójstw.

Megamózg i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą, to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.

Bardzo podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne, wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje poczucie porażki.

I tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo najszczerszych chęci nie udało się pomóc.

W młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych, tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny, wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.

Krew na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam" to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma miejsca na sentymenty.

Wzdęte brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury obgryzły łapki.

Owieczka w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.

Czasami, kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha, nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.

W czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził - wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci: "This place right here, the skull between my ears, that is a bad neighborhood. I should not be in there alone".

Noel, który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi: zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział książki.

Tak jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć ("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego wykładu).

I tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie, kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed". Ouch.

Nie będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.

Wspaniały człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.

12 komentarzy:

  1. Sokole Oko

    Przeczytałam i po raz n-ty ucieszyłam się szczerze, że jednak nic mnie nie wiąże z wsią i nigdy tam nawet nie bywałam żeby widzieć takie rzeczy o jakich piszesz. Wiem że na wsi zwierzę ma służyć innym celom niż w mieście ale ta brutalność i bezwzględność na szczęście była mi obca. Choć nie mówię, że to samo nie dzieje się w mieście bo się dzieje. Nie dalej jak w tym tygodniu rzuciły mi się w oczy dwa nagłówki w prasie gdzie jakiś poseł i jakaś inna znana osobistość (kobieta) ciągnęli psa za samochodem w ramach zapewne jakiejś mega wychowawczej kary. W XXI wieku takie rzeczy są niepojęte. Ale mam znajomych weterynarzy i ich z kolei dołuje też to jak wiele osób kiedy już dotrze ze swoimi zwierzętami do lecznicy (bo wielu nawet tego nie robi) to słysząc, że leczenie potrwa i będzie kosztowne od razu żąda uśpienia zwierzęcia.

    Ale żeby tak nie było strasznie to z kolei na FB obserwuję od czasu do czasu weterynarza który założył schronisko dla chorych i porzuconych zwierząt i leczy od ptaków przez zwierzęta domowe i dosłownie wszystko co mu ludzie podrzucą albo co sam znajdzie chorego w okolicy. Robi zbiórki na finansowanie swojego projektu i pokazuje leczenie tych zwierząt i postęp. Taki człowiek z misją w dodatku jego małe dzieci już mu w tym pomagają :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieje się, niestety dzieje. Wieś nie ma monopolu na okrucieństwo wobec zwierząt, tak samo jak nie jest to domena tylko i wyłącznie Polaków. W mieście, w którym mieszkam zdarzały się przypadki topienia szczeniąt w rzece, umyślnego potrącenia kota (bo to tylko kot, samych zainteresowanych bardzo bawiła cała sytuacja), czy porzucania kociąt w pudle/wrzucenia do kubła na śmieci. A to tylko czubek góry lodowej i mniej "drastyczne" przypadki. Nawet nie wiem, jak nazwać te akty okrucieństwa, w których zwyrodnialcy wybebeszali cudze konie, albo zabijali farmerowi kilka(naście) owiec, a ich wnętrzności rozrzucali po pastwisku. Nie jest to coś, co zdarza się bardzo często, ale jednak.

      Nieco ponad miesiąc temu miał tu miejsce skandal z udziałem Gordona Elliotta, znanego i cenionego trenera koni wyścigowych - ktoś zrobił mu zdjęcie, gdy siedział na martwym koniu i szeroko się uśmiechał. Faktycznie bardzo śmieszne! Tylko boki zrywać! Do dziś nie mogę przestać się śmiać. Nie oddałabym temu kretynowi gumowej kaczki do kąpieli pod opiekę, a co dopiero ukochanego konia.

      A skoro mowa o koniach, "wielkiej miłości Irlandczyków", to dość często dochodzą mnie słuchy o tym, że kolejny padł z powodu zaniedbania właściciela. Sama niedawno, wracając pieszo z lekarskiej wizyty, niespodziewanie natrafiłam na wychudzone stado koni: dwa dorosłe osobniki i źrebaka. Widok tego najmniejszego o niesamowicie smutnych oczach tak mnie później prześladował, że jeszcze tego samego dnia musiałam tam wrócić z torbą jabłek i marchewek, nie zaś w czasie następnej wizyty, jak początkowo planowałam. Żadne udomowione zwierzę nie powinno mieć tak smutnych oczu i z taką ogromną nieufnością spoglądać na człowieka. A to wszystko - jak piszesz - w XXI wieku wśród "cywilizowanych" ludzi.

      Problemem jest nie tylko nieludzkie zachowanie ludzi wobec zwierząt, ale także to, że one nie mają sprzymierzeńców w postaci ustawodawców. System prawny pobłaża człowiekowi, który go ustanowił, nie chroni natomiast zwierząt.

      Usługi weterynaryjne są niestety bardzo drogie, szczególnie wtedy, kiedy mamy do czynienia ze skomplikowanymi przypadkami, więc zawsze znajdzie się ktoś, kto chcąc oszczędzić sobie "niepotrzebnych wydatków" pójdzie po linii najmniejszego oporu. Ale są też tacy, którzy będą niemal walczyć do ostatniej kropli krwi, albo raczej do ostatniego posiadanego przez nich funta, o czym Noel też wspomina w swojej książce.

      To może podeślij mi do niego linka, co? :) Muszę się podszkolić w tym temacie, bo niestety od czasu do czasu mam do czynienia z poturbowanymi ptakami.

      Usuń
  2. Miło Cię znowu widzieć Taito, gdzieś była, jak Cię nie było, chciałoby się powiedzieć.

    Jak byłem małolatem każde wakacje spędzałem na wsi. Wiele wspomnień z tamtych czasów wywiozłem. Mojego brata zaatakował kogut, kuzyn tak nieszczęśliwie zarzucił spinning, że wbił sobie błystkę w skroń, szerszeń mnie w czoło użądlił - tak nasada nosa mi spuchła, że oczu nie mogłem zamknąć, wujek przygrywał szanty na gitarze, ojciec wdrapał się na starą gruszę nazbierać owoców, miał prawie pełen kosz wiklinowy, a wówczas drugi wujek zestrzelił go procą z gałęzi (koszyk, nie ojca).

    Ech, aż mi łezka się w oku zakręciła, tak fajne to były czasy. Niemniej jako miastowego dzieciaka dziwiło mnie jak obcesowo się podchodzi do zwierząt. Zakładam, że jeśli się kurę na rosół ubija siekierką, a nie kupuje zapaczkowaną w supermarkecie, wytwarza się pewna ... hmm, delikatnie rzecz ujmując gruboskórność wobec zwierzaków. Jak się suka oszczeni, to nikomu się nie chce chodzić po wsi dopytując, kto szczeniaka przygarnie, tylko do wora i do wody, albo od razu na pieniek.

    Kiedyś babeczka ze wsi z dwoma psami do nas przyszła. Siedzieliśmy wieczorem przed domem i już ciut zimno się robiło. Jeden z psów cały się trząsł, więc wyniosłem kocyk i dawaj go okrywać. Babeczka patrzyła na mnie jak na jakiego dziwoląga.

    No cóż, cytując Rachel z kultowego serialu komediowego, czasami rzeczy są takimi jakimi są, a nie takimi jakimi chcielibyśmy, żeby były...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie jeszcze milej widzieć Ciebie :)

      O tak, fajne to były czasy - zwłaszcza w porównaniu z tymi, w których żyjemy. Nie było tego apokaliptycznego klimatu, jaki panuje teraz, a największym zmartwieniem była pluskwa milenijna i wąglik. Błoga dziecięca nieświadomość pozwalała zjadać agrest, truskawki, maliny, czereśnie i inne owoce prosto z krzaka. Gruszki i jabłka znalezione pod drzewem wystarczyło tylko "zdezynfekować" własnym oddechem ewentualnie wytrzeć w swoje (często zresztą umorusane) ubranie :) Tęskno mi za tymi czasami, kiedy nie musiałam myć każdego liścia sałaty z obawy przed lamblią i innymi pasożytami :) Kiedyś to było! ;)

      Jako osoba, która pół życia spędziła na wsi, a pół w mieście jak najbardziej zdaję sobie sprawę, że ta pierwsza ma swoje zalety. Nie daj się jednak zwieść pozorom - oprócz tych niefortunnych wspomnień związanych z okrucieństwem wobec zwierząt, ze żniwami i wykopkami, mam sporo takich, które - podobnie jak Ty - wspominam z łezką w oku: kuligi i zimy z prawdziwego zdarzenia, wakacyjne ogniska z kolegami brata, z pieczeniem kiełbasy i ziemniaków (jadłeś kiedykolwiek?), letnie kąpiele w rzece, spanie w stodole na sianie, przejażdżki wozem drabiniastym i dwukółką (rollercoaster dla ubogich)...

      Na wsi zawsze podchodziło się bardzo pragmatycznie do zwierząt i... dzieci (dodatkowe ręce do roboty). Psy najczęściej spędzały swój żywot uwiązane na łańcuchu koło budy. Kiedy zabierałam swojego psa na spacer na smyczy, czułam się jak awangardzistka i burzycielka ;) Nikt tego nie robił.

      O tak - wieś potrafiła szokować. Połówek (wychowany w wielkim mieście) jako dziecko nabawił się "traumy" po tym, jak był świadkiem ubicia kury na rosół. To wydarzenie tak głęboko odcisnęło na nim swoje piętno, że zaczął odtwarzać tę scenę na swoich rysunkach, aż się nauczycielka zaniepokoiła, że pod jej skrzydłem wyrasta mały Dexter :D

      Zawsze wiedziałam, że równy z Ciebie ziomek! Dzięki za Twoje dobre serce, ludzkie odruchy i za to, że przez te kilkanaście minionych lat nie dałeś mi powodów, by zmienić o Tobie zdanie :)

      Usuń
  3. Och, jesteś wreszcie! mam nadzieję, że cokolwiek to było, co Cię trzymało z dala od pisania, już przeszło, albo sie wyprostowało, a w każdym razie pozwala Ci znaleźć chwilę na pisanie.


    Ja większośc życia, a w zasadzie dzieciństwa, spędziłam na wsi. I widziałam to wszystko, i musiałam stwardnieć, zeby nie płakać za każdym królikiem, kurą, czy kogutem, które straciły życie. Ile kotów i psów zabitych na szosie niedaleko naszego domu widziałam... ile tych kotów mój ojciec szuflą musiał "zdzierać" z asfaltu, zeby je zakopać. Brrrr!
    Ale w mieście, w Warszawie, napatrzyłam się też na bezmiar okrucieństwa: w stosunku do kotów, do psów...
    A schroniska też nie są lepsze, bo wolą uśpić połowę zwierząt, niż oddać, bo w ich mniemaniu to, że mam o 4 m2 za mało dla psa, to znaczy, że będę się nad nim znęcać. Nie liczy się, że pies byłby zadbany i kochany.

    W sumie to nie wiem, czy nie napisałam tego wszystkiego bez sensu, bo nijak się to nie odnosi do treści książki, ale tak mi się skojarzyło...

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakie serdeczne powitanie, Hrabino :) Dziękuję - tak za nie, jak i za czas, który poświęciłaś na napisanie swojego komentarza. I niech Ci takie głupie myśli nawet nie przychodzą do głowy - wszystko, co napisałaś, było z sensem i na temat! Trudno przecież, żebyś wypowiadała się na temat treści książki, skoro jej nie przeczytałaś.
      Choć przyznam Ci się, że kiedyś tak właśnie zrobiłam, haha, i jeszcze dostałam za to piątkę ;) Generalnie jednak nie polecam takiego postępowania :) Moja polonistka zrobiła nam kiedyś sprawdzian z wiedzy na temat "Lalki", która to okrutnie mi się nie podobała. Miałam ją wypożyczoną w dwóch tomach, przeczytałam tylko jeden, drugiego już nie zdzierżyłam, ale w wypracowaniu "solennie" zapewniałam nauczycielkę, że bardzo mi się podobała ;)

      Co więcej, "cieszę się" (choć to niefortunne i nie do końca odpowiednie wyrażenie w tym kontekście), że masz podobne doświadczenia - to tak na wypadek, gdyby znalazł się niedowiarek negujący wiejskie realia. You'll back me up, won't you? ;)

      Okrucieństwo nie zna granic. Także tych geograficznych.

      Koty, mam wrażenie, mają znacznie gorzej niż psy. Te ostatnie są traktowane z większą sympatią, podczas gdy te pierwsze są często spostrzegane jako "szkodniki". Dotyczy to głównie tych "zdziczałych" i bezdomnych - które wylądowały na ulicy dzięki uprzejmości człowieka - rozmnażających się w szybki i niekontrolowany sposób. SPCA robi, co może w tej kwestii (TNR - trap, neuter, return), ale to ciągle walka z wiatrakami. Pomimo regularnie przeprowadzanych kampanii zachęcających do sterylizacji i oferujących zniżkowe vouchery, ludzie nadal konsekwentnie lekceważą problem przyrostu naturalnego kociej populacji.

      Co do schronisk i organizacji non-profit zajmujących się porzuconymi zwierzętami - to jest bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Tutaj priorytet kładzie się na dobro zwierzęcia. Nie odbieraj tego osobiście, ale "vetting", "screening programmes" i tym podobne procedury są koniecznością. Nie mam wątpliwości, że Ty zapewniłabyś takiemu zwierzakowi wspaniały dom, ale niestety nie brakuje takich ludzi, dla których pies jest tylko chwilowym kaprysem i czasową przyjemnością. I takich, którzy będą zapewniać, że ten kociak będzie przez nich niesamowicie kochany, podczas gdy tak naprawdę potrzebują go (i wielu, wielu innych) jako żywą przynętę do tresury psów (dog fighting). I pomimo wielu apeli, by nie oddawać obcym ludziom kociąt za darmo, ludzie nadal robią swoje. To w końcu problem z głowy dla nich. Do czasu, aż ich kotka znów się okoci...



      Usuń
    2. Koty mają zdecydowanie gorzej, bo też i w sieci, która jest teraz taka "opiniotwórcza" i przez niektórych traktowana jak wyrocznia, roi sie od komentarzy, że koty są gorsze. Bo nie są tak wierne, bo chodzą własnymi drogami, bo to, bo tamto....
      W moim życiu na wsi przewinęło się mnóstwo kotów, wiele z nich zgineło w sidłach kłusowników z okolicy, wiele zginęło pod kołami samochodów... To co pamiętam, to to, że choć są indywidualistami, to bardzo się przywiązują. Nieodmiennie przychodziły i kładły mi się na brzuch, kiedy miałam trudne dni:), na kolana, kiedy stawy mnie bolały - tak, jakby wiedziały. Pamiętam kotkę, która przyszła rodzić do piwnicy i pozwoliła mi ułożyć jej maleństwa w przygotowanym koszyku. Ufała bezgranicznie.
      Fakt, że mnożą się na potęgę, nie przysparza im wielbicieli i ta sterylizacja jest jednak warta rozważenia.

      Mój teśc i moj tata mają złe zdanie o schroniskach. Teść bierze już kolejnego psa z przytuliska, które po prostu nie stawia ci miliona warunków, nie przyjeżdża na inspekcje domu itp.
      Kobieta ze schroniska była po prostu chamska, może dlatego tak się zraziłam. Mniejsza o większość. Tego tematu już nie będę rozwijać.

      A tak jeszcze nawiązując do Twojego tekstu... jak możesz sobie zabraniać kupienia książki:)? Ja wiem, że dom nie jest z gumy i nie rozciągnie się, ale tak do końca to chyba się nie da.....i choć czasem, to trzeba kupic prawdziwą, papierową książkę:)

      Usuń
    3. Miałam w swoim życiu już ponad dziesięć kotów, i w zasadzie to wszystko mogę o nich powiedzieć, ale nie to, że są samotnikami (bardzo krzywdzący mit!) stroniącymi od człowieka. Teraz mam trzy (zupełnie niespokrewnione, w innym wieku i o różnym temperamencie), i pomimo tego, że żyją w symbiozie, lubią bawić ze sobą i przebywać z innymi, obcymi kotami, to jednak każde z nich szuka kontaktu z człowiekiem, i to nie tylko wtedy, kiedy chcą się bawić ulubioną zabawką lub zostać wygłaskane. Czasami mam wyrzuty sumienia, bo jak chcę poczytać książkę w spokoju, a moja kotka jest w domu, to muszę się przed nią chować ;) Jak tylko usłyszy/zobaczy, że kładę się na łóżku (najczęściej czytam leżąc na brzuchu), to od razu do mnie dołącza i kładzie się na książce. Z kocurem mam łatwiej, bo on albo kładzie się koło mnie (tak, żeby czuć moje ciepło), albo wskakuje na moje lędźwie/tyłek i zaczyna mnie "masować". Technikę ma dobrą, więc nie narzekam :) Gorzej, kiedy robi to moja najstarsza kotka - nie dość, że waży tylko odrobinę mniej od worka cementu, to strasznie drapie. O relaksującym masażu w jej wydaniu można więc zapomnieć, ma się za to darmową akupunkturę, jeśli ktoś lubi (ja nie) :)

      A co do porodu, to nasza przeszkodziła nam w oglądaniu TV i przyszła zaanonsować, że to już. Asystowałam jej więc w porodzie, ale na dobrą sprawę mogłoby mnie tam wtedy nie być - był bezproblemowy i pięknie sobie poradziła, instynkt macierzyński wziął górę. Nie zaakceptowała jednak "pokoju", który jej wybrałam do wychowywania małych, i... miała rację, bo muszę przyznać, że kierowałam się wtedy pragmatyzmem i własną wygodą, nie zaś jej komfortem. Niedługo po jej porodzie przeprowadziliśmy się do innego domu, więc zrobiłam jej legowisko na parterze w toalecie - z myślą, że to pomieszczenie będzie najłatwiej utrzymać w czystości (płytki zdecydowanie łatwiej umyć niż wykładzinę podłogową, którą mam w każdym pokoju na piętrze). W toalecie było jednak cały czas jasno i niezbyt przytulnie, więc któregoś dnia przyłapałam ją na schodach, kiedy trzymała kociaka w zębach i niosła na piętro do szafy. No i postawiła na swoim - trzeba było ją przenieść do ciemnej i ciasnej szafy :) Swoją drogą, do dziś można ją tam czasami znaleźć (o ile akurat nie śpi w pudełku) ;)

      Uwielbiam kupować i dostawać książki, ale im starsza się robię, tym bardziej staram się ograniczać mój dobytek. Jak sobie pomyślę o przeprowadzce i pakowaniu tego wszystkiego, to od razu przechodzi mi ochota na kupno nowych rzeczy ;) Wolę więc wypożyczać biblioteczne egzemplarze niż kupować swoje, bo to trochę wydawanie pieniędzy w błoto. Rzadko wracam do raz przeczytanej powieści (wyjątek stanowią np. albumy), teraz więc wolę kupować sobie fajne wspomnienia z wyjazdów :) Swoją drogą, jak dobrze, że wreszcie nas odblokowują, bo już mam po kokardy tych podróżniczych restrykcji!

      Usuń
    4. Zdecydowanie koty to nie samotniki. A samo głaskanie, czy to psa, czy kota - choc wolę kota - to dla mnie sama przyjemność. A kiedy się jeszcze przytuli... Ach..
      No tak, kotki chyba wolą takie ciemne, ciasne miejsca na porody i na legowiska dla dzieci. U nas też w koncu wyniosła kociaki ze skrzyniołóżka do kąta w piwnicy, obok marchewek i buraków :) I widac tak było jej dobrze.

      Ja staram się nie myśleć o przeprowadzce, bo głowa mnie boli na myśl o książkach - choć to pół biedy(ciężkie, to prawda, ale przyjamniej się nie potłucze), ale moje szkła, porcelana i kryształy!?
      Artur jeszcze dodał kwiaty, ale to akurat dla mnie nie problem, wszak wiem, jak je "spakować" żeby wyjechały bezpiecznie, nawet te krzaczory ogrodowe :) choć niektóre bym jednak zostawiła, albo oddała sąsiadowi.

      Cieszę się ogromnie, że może w końcu gdzieś ruszymy; obawiam się tylko, że parkingi i wszelkie trasy będą oblegane. Nic to, zobaczymy

      Usuń
    5. O tak - całkowicie się z Tobą zgadzam, Aniu :) Głaskanie tego aksamitnego i mięciutkiego kociego futra to nie tylko relaks, ale także przyjemność (wnioskuję, że obopólna, bo moje strasznie się przy tym ślinią!) :)

      Tak! Pamiętam z Polski z dzieciństwa, że kotki często wiły sobie gniazdo w... wersalkach - jeśli przedostały się do domu - albo na stajennym strychu, do którego wchodziło się po długiej drabinie (zawsze się bałam, że z niej spadnę, haha).

      A mówią, że od przybytku głowa nie boli! ;)

      W tych popularnych miejscach pewnie tak, ale zawsze można znaleźć jakieś ustronne :)

      Usuń
  4. Dzień dobry,

    Po pierwsze-co to za postanowienie, aby przestać kupować książki? ;) Jak będąc zaprawionym książkofilem można sobie obiecać coś takiego! Jak można być dla siebie tak okrutnym, no jak Taito?;)

    Zgadzam się nie w stu, ale nawet w dwustu procentach z tym, co napisałaś. Nigdy nie zroumieć dlaczego ludzie potrafią być okrutni nie tylko wobec siebie, ale również wobec zwierząt. Przez całe życie, a chciałabym tu zaznaczyć, że jestem już dosyć wiekowa nie nauczyłam się znosić krzywdy zwierząt. Ilekroć zobaczę tylko nagłówek wiadomości jak ktoś okrutnie znęcał się nad zwierzęciem od razu udaję, że nie widzę. Nie jestem w ogóle na to odporna.

    Doceniam ludzi, którzy pomagają zwierzętom, sama chętnie bym pracowała tylko z nimi, ponieważ one niejednokrotnie potrafią odwdzięczyć się lepiej niż człowiek, być lepszym przyjacielem. Wydaje mi się, że im bardziej teoretycznie sięgamy postępu ludzkości, tym mniej mamy w sobie z człowieka. Tracimy więzy z naturą, autorytety i ludzkie odruchy. Coraz częściej w aktualnym świecie liczy się: mieć i zdeptać po drodze do celu.

    Aktualnie marzę o tym, by mieć dowolngo sierściucha w domu. Zawsze będę uważać, że dom bez zwierząt jest martwy.

    Zbaczając troszę z tematu-dziś w nocy przeczytałam Księgi zapomnianych żyć i długo mnie nic tak nie wciągnęło jak ta książka!

    Pozdrawam Cię serdecznie i życzę miłej reszty tygodnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór, Rose :)

      Musiałam, nie miałam wyjścia! ;) Nałóg - nawet taki chwalebny jak w tym przypadku - to zawsze nałóg, i choćby dlatego należało wziąć go w karby! Poza tym nie miałam już gdzie trzymać tych wszystkich książek, a nie znoszę zagraconych przestrzeni. Wiesz, dopóki biblioteki były otwarte, to doskonale sobie radziłam z tym postanowieniem. Kryzys dopadł mnie jednak w czasie przedłużającego się lockdownu, kiedy nie mogłam wypożyczać nic nowego. Zakup książki Noela spowodował efekt kuli śnieżnej - od tamtego momentu kupiłam chyba z siedem książek, a w moim koszyku w Easons i Book Depository jest w chwili obecnej prawie dziesięć szalenie kuszących mnie pozycji! Jeszcze ze sobą walczę, codziennie jakieś wyrzucam z niego, ale coś mi podpowiada, że niedługo ulegnę i kupię te, które w nim zostały! (Ratunku!!!)

      Ja również się tego nie nauczyłam, i obawiam się, że już do końca życia pozostanę miękką bułą. Dziś przez własny debilizm uśmierciłam przepięknego ptaka i jest mi z tym strasznie źle :( A tak w ogóle, to jeśli kiedyś trafię do paki i będziesz musiała mi słać paczki żywnościowe, to zapewne będzie to za zabicie kogoś, kto znęcał się nad zwierzętami ;)

      Dobrze prawisz. Żyjemy w nieludzkich czasach. Jak słusznie zauważyła pewna polska pisarka - "Ludzie ludziom zgotowali ten los".

      No, jednego "sierściucha" już masz ;) A tak całkiem serio - to może już pora zrealizować to marzenie, hmm? Co Cię konkretnie powstrzymuje?

      "Księgi zapomnianych żyć" - zapisane! W ostatnim czasie udało mi się trafić na kilka interesujących lektur, jednak mimo wszystko najbardziej cenię te, które nie tylko mnie wciągają, ale przede wszystkim poruszają do głębi i sprawiają, że nie mogę przestać o nich myśleć.

      Dzięki i wzajemnie - mam nadzieję, że resztę tygodnia będziesz mieć znacznie luźniejszą i przyjemniejszą :)



      Usuń