Kiedy dotarliśmy na miejsce do ikonicznej atrakcji Wyspy Man, o mało nie odebrało mi mowy z wrażenia. Great Laxey Wheel było dokładnie takie: great ‒ wielkie. Kolosalne wręcz! Widziałam je już wcześniej na zdjęciach, jednak one nigdy nie oddawały jego rzeczywistych rozmiarów. Żeby naprawdę je docenić, trzeba stanąć oko w oko z tą atrakcją. Rzadko czuję się jak kruszynka, ale tu właśnie tak było.
Można sobie żartować, że to ogromne koło wodne to niespełnione marzenie każdego chomika, jednak rzeczywistość już taka zabawna nie jest. Historia tego miejsca jest stara jak świat. To ponadczasowa historia ucisku i wyzysku: bogaci się bogacą, a biedota na to ich bogactwo pracuje w pocie czoła. Każdy zna opowieści tego typu. Jeśli nie z życia, to choćby z "Germinala" Balzaca.
Cofnijmy się zatem do lat 80. XVIII wieku, bo to właśnie wtedy zaczyna się historia tego miejsca. To wtedy zaczęto wydobywać tu rudy ołowiu, cynku i srebra, były to jednak działania prowadzone na niewielką skalę przez małą grupkę spekulantów. Dopiero 50 lat później całe przedsięwzięcie nabrało rozmachu. Jako że odnotowano pierwsze znaczące dochody, zwiększono liczbę zatrudnionych górników do 200 pracowników. Kiedy brak rentowności przestał być problemem, pojawił się inny ‒ woda w dolnych partiach kopalni. Trzeba było ją jakoś wypompować.
Tu na scenę wkraczają: Szkot, Walijczyk i Mańczyk (a w zasadzie to nawet dwóch). Nie, to nie będzie kawał o Rusku, Niemcu i Polaku. Raczej historia ojców Lady Isabelli, bo taki właśnie przydomek nosi to ogromne koło wodne, a jak doskonale wiemy ‒ porażka jest sierotą, sukces zaś ma wielu ojców.
Ojciec numer 1. Charles Hope. Ten, co zlecił wykonanie tego dzieła. Szkot. Polityk. Przez 15 lat pełnił funkcję gubernatora porucznika na wyspie. To na cześć jego żony nazwano tę atrakcję Lady Isabellą.
Ojciec numer 2. Robert Casement. Mańczyk. Mózg całej operacji. Ten, który zaprojektował. Zaimplementował nowoczesną technologię do starodawnego konceptu koła wodnego. Bez niego by się nie udało.
Ojciec numer 3. George W. Dumbell. Walijczyk. Prezes zarządu kopalni. Dumny i ambitny, adwokat i biznesmen, showman. To prawdopodobnie za jego przyczyną koło przyozdobiono triskelionem, symbolem Wyspy Man: trzema nogami w ostrogach, zwróconymi w różnych kierunkach. Mają one symbolizować m.in. niezłomność i zaradność. "Gdziekolwiek nie wyląduję, tam stanę na nogi" ‒ takie jest właśnie motto mieszkańców tego kraju. Pomysł fajny, wykonanie kiepskie. Normalnie na fladze wyspy i innych symbolach narodowych te nogi biegną w lewo. Tutaj natomiast przez niedopatrzenie stopy skierowane są w prawą stronę.
Na mój rozumek tych ojców było tak naprawdę więcej: byli nimi także ci bezimienni robotnicy, którzy przez 4 lata mozolnie pracowali nad realizacją tego ambitnego projektu, nad umieszczeniem Lady Isabelli na kartach historii. Historia ma jednak to do siebie, że lubi pamiętać tylko o bogatych i wpływowych.
Ostatecznie Lady Isabella urodziła się pod koniec września 1854 roku i choć dziś liczy sobie 170 lat, nadal zachwyca urodą i gabarytami. Ma prawie 22 metry średnicy, 50 ton wagi i 180 cm szerokości. A także dumny tytuł największego koła wodnego, które nadal działa!
Złota era nastąpiła 20 lat po wybudowaniu Lady Isabelli. To właśnie wtedy wydobywano tu rekordowe ilości rud cynku i ołowiu, a w kopalni zatrudniano aż 600 robotników. Akcjonariusze byli sowicie wynagradzani, a ci, którzy wykonywali czarną robotę, niestety nadal pracowali w opłakanych warunkach. Nadal wykonywali niebezpieczną, katorżniczą pracę, za którą otrzymywali niewspółmierne wynagrodzenie.
Przed rozpoczęciem swojej zmiany wielu z nich musiało najpierw dotrzeć do pracy, co wiązało się z pieszym pokonaniem sporego dystansu i wystawieniem się na łaskę i niełaskę pogody. Później, już na miejscu, czekały na nich kolejne "atrakcje". Już samo dotarcie do wyrobiska znajdującego się jakieś 700 metrów pod ziemią zabierało im niemal godzinę. Prawie 60 minut schodzenia po drewnianych drabinkach.
Z każdą kolejną minutą stawali się coraz bardziej ubłoceni i mokrzy, w skutek czego jeszcze zanim przystąpili do pracy, wyglądali jak obraz nędzy i rozpaczy. Jedynym źródłem światła była świeczka przymocowana do kasku, i to właśnie przy jej blasku wykonywano wszystkie prace. Po ich zakończeniu zaś znów musieli pokonać te kilkaset metrów, które dzieliło ich od powierzchni ziemi. Obolali, utrudzeni, tym razem musieli wspiąć się po drabinkach.
I tak sześć razy w tygodniu przez cały rok. Z malutką przerwą na Boże Narodzenie i Wielki Piątek.
Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, lata 80. XIX wieku przyniosły zmianę. I nie była ona dobra. Nie dość, że na rynku zbytu pojawiła się tańsza zagraniczna konkurencja, to do tego jakość surowca pozyskiwanego z kopalni Laxey zaczęła spadać. Niegdyś nowoczesny sprzęt stawał się coraz bardziej bezużyteczny i wyeksploatowany. Dla zakładu górniczego w Laxey zaczęła się nowa era w historii ‒ początek końca. Małym światełkiem w tunelu była dla niego restrukturyzacja w 1903 roku. Powiało wówczas świeżością: nowy kapitał, nowy sprzęt, nowa nadzieja. Ostatecznie jednak 17 lat później spółka przeszła w stan likwidacji.
W 1922 roku lokalny biznesmen, Robert Williamson, zwęszył interes i odkupił trupa z zamiarem wskrzeszenia go. Plan może nie do końca wypalił, ale ten osobliwy "Frankenstein" działał jeszcze przez kilka lat, aż w 1929 roku na dobre zakończył swój żywot ‒ w ten oto sposób upadła ostatnia działająca kopalnia na wyspie, a wraz z nią zakończył się przemysł górniczy. Koło wodne znalazło się w impasie, ale nie życie górników. Wielu z nich wyemigrowało za pracą do USA, Australii albo Południowej Afryki.
I jak to w życiu bywa, tam, gdzie jest truchło, zaczynają krążyć padlinożercy. Szabrownicy i handlarze złomem szybko rozkradli wszystko to, co miało jakąkolwiek wartość. Tylko łut szczęścia sprawił, że Lady Isabella nie podzieliła tego samego losu.
Tu na scenę wkracza ojciec numer 4. Ten, który ocalił. Na horyzoncie pojawił się on ‒ Edwin Kneale. Trzydziestodwuletni "rycerz na białym koniu", a tak naprawdę to lokalny budowlaniec. Jako jedyny dopatrzył się w ‒ nadgryzionej zębem czasu ‒ Lady Isabelli nieocenionej wartości historycznej i piękna.
W grudniu 1937 roku wydzierżawił koło wodne z zamiarem odrestaurowania go i ocalenia dla przyszłych pokoleń poprzez udostępnienie go turystom. W 1946 roku stał się jej prawowitym właścicielem. Wpompował w nie mnóstwo swoich pieniędzy, pomimo tego, że ono już nie musiało pompować wody. Prace wykopaliskowe już dawno ustały.
Dziewiętnaście lat później oddał Lady Isabellę w ręce państwa, zastrzegając uprzednio, że ma być cały czas utrzymywana w perfekcyjnym i działającym stanie.
Lady Isabella to tak zwane koło nasiębierne o ruchu wstecznym, co oznacza, że jest ono od góry zasilane wodą. Już tłumaczę w prosty sposób, bez wdawania się w technikalia. Otóż okoliczna woda spływa sobie kanałami do cysterny na wzgórzu.
Widzicie tę białą wieżyczkę, wokół której wije się 96 schodków niczym wąż boa? No więc zgromadzona w cysternie woda transportowana jest podziemną żeliwną rurą do podstawy tej wieży, a następnie na sam jej szczyt, gdzie płynie niezauważona pod platformą widokową. Z platformy spada na łopatki koła, a jej ciężar wprawia koło w ruch przeciwny do ruchu wskazówek zegara.
Ponoć
najwcześniejsza znana wersja koła wodnego pochodzi z III w p.n.e z Bizancjum. Choć
żaden z wyżej wymienionych ojców nie wynalazł koła, to jednak wspólnymi siłami
udało im się unieśmiertelnić Lady Isabellę i umieścić ją na kartach historii
jako największe koło wodne na świecie, a to już coś, nieprawdaż?
The way you've personified Lady Isabella, giving her a life of her own, adds a layer of charm to the story. It's fascinating to learn about her "fathers" and their contributions, and you highlight the often-overlooked stories of the workers who toiled to bring this project to fruition. Your mention of the wheel's operational status today as the largest in the world is a testament to its engineering and the legacy it represents.
OdpowiedzUsuńThe contrast between the wealth generated for shareholders and the harsh working conditions of the miners is a poignant reminder of the historical struggles for labor rights. It truly brings to light the idea that while history may remember the influential figures, it is the countless unnamed individuals whose hard work makes such achievements possible.
Thank you for sharing this captivating glimpse into the Isle of Man's heritage! I can't wait to read more about your adventures and discoveries.
You are invited to read my new blog post: https://www.melodyjacob.com/2025/02/our-pre-valentine-visit-to-pitlochry.html
These miners are the real heroes in this story, there is no way I could forget about them! I admire their physical and psychological resilience. It takes a special man to endure such harsh treatment and hard work.
UsuńTak myślałam że ten mostek to akwedukt. A trójnóg taki sam choć bez ostróg jest też symbolem Sycylii. Wszędzie można go tam spotkać.
OdpowiedzUsuńKoło faktycznie robi wrażenie 🙂
Gdy zobaczyłam zdjęcia koła wodnego a właściwie Lady Isabelli, to z wrażenia odebrało mi mowę. Jednym tchem przeczytałam Twój post. A potem kolejny i kolejny... Naprawdę, nie miałam pojęcia, że gdzieś w świecie istnieje takie cudo architektury przemysłowej. Niewątpliwą atrakcją jest też imponujący akwedukt, który również przykuwa wzrok. Jest wspaniały w każdym calu, niczym symbol antycznej inżynierii. Triskelion przypomina sycylijską trinacrię, u której zgięte nogi, oznaczają między innymi przemijanie pór roku i cykliczność. Nie koniec moich zachwytów. Urzekły mnie jeszcze kwitnące krzewy budlei Dawida. Ta piękna roślina tak zwabia motyle, że trudno uwierzyć. Widać to na Twoim zdjęciu. Odnoszę wrażenie, że w Irlandii te rośliny rosną wszędzie bo to uciekinierki z ogrodów ozdobnych, wyrosłe z nasion rozniesionych przez wiatr.
OdpowiedzUsuńPrzesyłam Ci moc uścisków i serdecznych pozdrowień:)