Pokazywanie postów oznaczonych etykietą urlop. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą urlop. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 kwietnia 2024

Podążając morskim szlakiem Wild Atlantic Way: Dungloe, Maghery & Termon House


Dungloe to małe miasteczko w hrabstwie Donegal, gdybyście jednak wybierali się na urlop do Termon House'u, opisanego tutaj, albo w jego okolice, to warto się w nim zatrzymać na chwilę. Jak na tak niewielkie rozmiary i małą populację (nie ma chyba nawet dwóch tysięcy mieszkańców), jest zadziwiająco rozwinięte. 


Muszę przyznać, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie liczba sklepów. Biorąc pod uwagę, że te strony to niejako zapyziałe peryferia Irlandii (bez obrazy, sama chciałabym mieszkać w tym hrabstwie), byłabym zadowolona, gdyby w Dungloe był tylko jeden supermarket. Tymczasem dużych sklepów było tam niemal na pęczki: Aldi, SuperValu, Lidl, z czego oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy.


Już od samego początku wiedzieliśmy, że nasz grudniowy pobyt w tej pięknej posiadłości nad Atlantykiem będzie dość leniwy - będzie się głównie sprowadzał do siedzenia w domu (zabrałam w tym celu kilka książek i gier planszowych) i ewentualnym eksplorowaniu bezpośredniej okolicy, czyli plaż i wioski Maghery, jeśli oczywiście pogoda łaskawie na to pozwoli. Z góry więc wiedzieliśmy, że sami musimy sobie zapewnić prowiant na kilka dni. Pytanie sprowadzało się jedynie do tego, czy wieźć go ze sobą, czy może zrobić zakupy na miejscu. 

 

Po zrobieniu rekonesansu w sieci szybko okazało się, że nie ma sensu pakować jadła na kilkugodzinną drogę, bo chcący dotrzeć do punktu końcowego, i tak musimy przejechać koło wspomnianych sklepów. 

 

Jak wkrótce się przekonaliśmy, to był świetny pomysł. Przy okazji zakupów spożywczych w Lidlu skusiłam się też na kilka żywych roślin: majeranek, aby mieć  świeże zioła do gotowania, a także na miniaturową różę i gwiazdę betlejemską, aby nieco oswoić i udekorować dom. 


Może wydać się to niektórym dziwne, ale przyznam się, że już zrobiłam sobie z tego taką małą prywatną tradycję. Ilekroć wyjeżdżam na urlop, tylekroć staram się nadać temu nowemu miejscu osobistego charakteru, uroku i ciepła. Tak jakby nie wystarczyło, że rozjaśniam je swoją osobą ;) A co bardziej mogłoby odzwierciedlić mój osobisty charakter, jeśli właśnie nie kwiaty?



W tym celu staram się właśnie przywozić ze sobą wiązankę kwiatów. Niby mała rzecz, a cieszy. U siebie w domu często mam kwiaty cięte, czy to na swoim biurku, czy też we wspólnej przestrzeni, jaką tworzą kuchnia i salon. Zawsze robi mi się cieplej na sercu, kiedy je widzę. Tym razem jednak padło na kwiaty doniczkowe. Gwiazda betlejemska jest przecież uosobieniem Bożego Narodzenia. Róża - nie bardzo, ale jako że mam słabość do różu, a w dodatku była tania, to sami rozumiecie.



Dobrym pomysłem było też przywiezienie ze sobą drewna na opał. W domu były dwa kominki, jeden okazał się celowo zablokowany, z drugiego jednak można było swobodnie korzystać. 


Jak nauczyło mnie doświadczenie z poprzednich pobytów w historycznych posiadłościach znajdujących się pod pieczą Irish Landmark Trust, w tych miejscach zawsze jest śladowa ilość opału. O ile w ogóle jest, bo jednak miejsc doglądają tylko ludzie i czasem zwyczajnie coś komuś umknie. Tak jak na przykład było w Termon - kiedy zabrałam się za przyrządzanie jedzenia, nagle okazało się, że w całym domu nie ma żadnego tłuszczu, który można by było użyć do posmarowania patelni. Do sklepu w Dungloe było na szczęście tylko kilka kilometrów. 



Z oliwą z oliwek nie było żadnego problemu - od razu ją dostałam. Dużo więcej zgryzot przyprawiły mi za to poszukiwania widokówek, które mogłabym wysłać. To kolejna moja tradycja wyjazdowa. Przezornie zabrałam ze sobą papeterię, aby mieć na czym pisać listy, za to nigdzie nie mogłam znaleźć kartek. Z tymi bożonarodzeniowymi nie było problemu, ja jednak chciałam widokówki, które choć w połowie ukazywałyby piękno okolicy. Kto by pomyślał, że w XX wieku to będzie taki herkulesowy wyczyn? 


Nie powiem, żebym była usatysfakcjonowana, ale ostatecznie udało mi się zakończyć te mozolne poszukiwania na miarę świętego Graala. W jednym ze sklepików (Bonner's), w stylu mydło i powidło, gdzie można kupić przynętę i kartę wędkarską, a także pamiątki, natrafiłam na widokówki. Brzydkie jak noc listopadowa, stare jak dinozaury i drogie jak złoto, ale jednak widokówki. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Posłałam je w świat, bo co miały tylko mnie straszyć?



Przy okazji wizyty w mieście udało mi się też uwiecznić bożonarodzeniową odsłonę Dungloe. Nie miałam jednak okazji przetestować żadnej jadłodajni, bo sama bawiłam się w kuchcika, nic Wam więc tutaj nie polecę. Mogę za to powiedzieć, że warto odwiedzić Dungloe. Można się nawet zatrzymać w samym mieście, jako że nad zatoką znajduje się Waterfront Hotel o dość dużych rozmiarach. 



Może nie jest to najładniejsze miasto Irlandii, ale na pewno jest świetną bazą wypadową. A poza tym jest ono jednym z nielicznych miast, które należą do obszaru Gaeltacht, w którym na co dzień można usłyszeć rodzimą mowę mieszkańców. Oczywiście z każdym mieszkańcem można dogadać się po angielsku. 



A na zakończenie dodam jeszcze, że niedawny spis powszechny wykazał, iż Dungloe ma najstarszą populację ze wszystkich miast w hrabstwie Donegal. A tych, których przeraziła wizja wakacji wśród tetryków, już uspokajam - to nie sanatorium w Kołobrzegu. Średnia wieku to tylko 45 lat. 



 


poniedziałek, 11 marca 2024

The Beach is Always a Good Idea


Za każdym razem, kiedy mam przyjemność przebywać nad morzem albo oceanem, zastanawiam się, czy taki widok może się kiedykolwiek znudzić. Czy po wielu latach można przestać go dostrzegać? Czy może się znudzić, spowszechnieć? Zarówno rozum jak i serce podpowiadają mi, że to niemożliwe, ale przemawia przeze mnie romantyczny człowiek, który nigdy nie mieszkał nad wielką wodą. 


Co ciekawe, ta sama wielka woda była mi dość długo obojętna. Od Bałtyku zawsze dzieliły mnie długie kilometry, a kiedy wreszcie znalazłam się nad nim w swoje pierwsze nadmorskie wakacje, byłam... nawet nieco rozczarowana. Ten znamienny wyjazd nie odmienił mojego życia, nie wróciłam z niego ani zakochana w morzu, ani w przygodnym amancie. Myślałam sobie raczej wtedy "i o co tyle szumu?" Morze ani mnie ziębiło, ani grzało. Rzeki, stawy i jeziora tym bardziej nie ruszały. 


Wszystko zmieniło się niecałe dziesięć lat później, i jak to już w życiu bywa z miłością, trzeba było po prostu trafić na odpowiedniego kandydata. No i ja trafiłam. Na Atlantyk. Od tamtego momentu już zawsze wodziłam za nim rozmarzonym wzrokiem niczym zakochany kundel za swoją ukochaną Lady. I zawsze też kombinowałam, niczym stęskniona kochanka, jak doprowadzić do kolejnego upojnego spotkania. 


Jeśli jechałam gdzieś na irlandzki urlop, od razu było wiadomo, że jadę gdzieś nad ocean. Lata upływały, a moja lista ulubionych nadmorskich miejscówek tylko się powiększała. Jakiś czas temu dołączył do niej właśnie Termon House. Jego lokalizacja była spełnieniem moich mokrych snów. Z niemal każdego okna masz piękny widok na Atlantyk. Otwierasz drzwi wejściowe, a tam... BAM! TAKI widok! Trzeba się jedynie trzymać futryny, żeby się nie przewrócić z wrażenia! 


Nie miejcie mi za złe, że bombarduję Was takimi samymi zdjęciami, ale dla mnie każde z nich jest inne. Tak samo jak ten sam Atlantyk każdego dnia jest inny. W słoneczne dni wygląda jak Morze Karaibskie, przyciąga wówczas plażowiczów jak magnes opiłki żelaza, ale nawet w te szare i zachmurzone jest piękny. Chyba nawet bardziej mi się podoba, kiedy jest taki grymaśny, naburmuszony i stalowoszary. Ten, kto twierdzi, że szary jest nudnym kolorem, chyba nigdy nie widział szarego Atlantyku. 


Korzystałam więc, oj korzystałam, ile tylko mogłam z tego krótkiego pobytu w Termon. A to nie było znów wcale takie proste i łatwe, bo ocean miał największego konkurenta właśnie w postaci Termon House'u. Każde z nich walczyło o moją uwagę, a żadne nie przebierało w środkach. 


Ocean szumiał zalotnie, wodził mnie na pokuszenie niczym zdradzieckie syreny Odyseusza, nie chciał, bym wracała do mojej Itaki, ale dom, który tymczasowo pełnił jej funkcję, również równo mnie bałamucił. Wabił ciepłem drew trzaskających w kominku, wygodą foteli, interesującą książką i otulającą miękkością koca. Termon - którego irlandzka nazwa oznacza sanktuarium - okazał się dla mnie właśnie tym. 


O tej porze roku, czyli jego schyłku, życie turystyczne praktycznie nie istniało. Sezon letni już dawno się zakończył, a nowy jeszcze nie nadszedł. Pobliskie plaże świeciły pustkami i miało się je na wyłączność. Inni ludzie byli tu tak rzadko spotykani jak wędrowcy na pustyni. Niewątpliwie miało to swój niepowtarzalny urok, ale też mały minus. 


Pobliski bar, do którego z powodzeniem można dojść z domu w przeciągu kilkunastu minut, był pusty jak turecki bęben. Moja wizja wieczoru spędzonego w pubie wśród miejscowych i muzyki na żywo pękła z hukiem niczym przekłuty balon. 


Jak zupełnie inaczej musi to wyglądać latem, kiedy wioska zaczyna tętnić życiem, a miejscowe domki letniskowe zapełniać się kolejnymi wakacjuszami: ciepłe letnie wieczory spędzone pod niebem i sznurem nastrojowych lampek, sukienki wirujące w tańcu, głowa i nogi podrygujące do muzyki sączącej się z baru, jowialne towarzystwo z płynnym złotem w szklaneczkach, lody dla ochłody i ciepły piasek pod gołymi stopami... 


O tym mogłam jedynie pomarzyć. Spacer po Maghery i tak był przyjemny. Na dłużej zatrzymałam się przy ruinach skromnego kamiennego domku,  w którym w XIX i XX wieku mieszkał tkacz Noble Hunter wraz ze swoją żoną Bridget i ich dziesięciorgiem dzieci. 


W 2016 roku lokalna ludność pięknie ich upamiętniła za pomocą muralu przedstawiającego ich wyimaginowane życie. Noble zmarł 13 grudnia 1868 roku w wieku 60 lat, co jak na tamte czasy było naprawdę wyczynem, ale pamięć po nim pozostała.  



 

Od realiów, w których żył Noble upłynęło ponad 150 lat, ale charakter tej nadmorskiej wioski nie zmienił się jakoś znacząco. Nadal ma swój niepowtarzalny rustykalny charakter, nadal dominuje tu niska zabudowa, nadal można natknąć się (albo potknąć!) tutaj o relikty z zamierzchłej przeszłości: kamienne kręgi i grobowce. Gdzieniegdzie zaś natrafić można na domek dla wróżek czy sterty suszącego się torfu. Niektóre rzeczy nigdy nie zmieniają się w Irlandii. 


 


sobota, 2 marca 2024

Dom z duszą


Zabrzmi to jak początek ckliwej powieści dla pensjonarek, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłam go na własne oczy, moje serce zamarło. Był jakby żywcem wyjęty z moich marzeń. Sporo starszy ode mnie, ale niesamowicie uroczy, a do tego miał fantastyczne warunki fizyczne. To wtedy obiecałam sobie, że pewnego dnia nasze drogi się połączą. Koniecznie musiałam poznać go bliżej. W międzyczasie zaś zaczęłam wyobrażać sobie naszą pierwszą wspólną noc.


Powyżej pozwoliłam sobie na dość swobodną personifikację Termon House'u, a to dlatego, że wywiera on taki sam efekt jak wtedy, kiedy Dolph Lundgren albo Michele Morrone wchodzi do pokoju pełnego ludzi. Nawet jeśli nie jest to ktoś w Twoim typie, to i tak oko ucieka Ci w jego kierunku, jakby się miało zeza. Jego dostojność i rozmiary zdecydowanie przykuwają uwagę.


Wcale mnie to jednak nie dziwi. Ten dom powstał dokładnie w tym celu: miał onieśmielać swoją urodą, wyzwalać ochy i achy, robić piorunujące wrażenie. Bo widzisz, Termon House nie był takim zwyczajnym domem. Jest trochę niejasności związanych z jego historią, szacuje się jednak, że powstał w XVIII wieku z inicjatywy markiza Conynghama.


Członkowie tej arystokratycznej rodziny pochodzili ze Szkocji, a do Irlandii przybyli w XVII wieku w czasie kolonizacji tego kraju. Nie byli więc rodzimymi mieszkańcami wyspy, i losami Irlandczyków zbytnio się nie przejmowali. Jak wielu arystokratów przed nimi, jak i po nich, wiedli leniwy i wygodnicki tryb życia tak typowy dla mieszkańców starożytnego greckiego miasta Sybaris. Folgowali wszelakim przyjemnościom, żyli w luksusie i zbytku, podczas gdy chłopi na nich pracujący nie mieli nieraz co do garnka włożyć.


Kiedy zmarł drugi markiz Conyngham, Francis Nathaniel, "New York Times" wystawił mu wymowną laurkę na swoich łamach. Nie zważając na przyjętą zasadę mówiącą o tym, że o umarłych nie mówi się źle, czytelnicy gazety dowiedzieli się, kim tak naprawdę był zmarły jegomość - "arystokratą tego pokroju, który doprowadził do francuskiej rewolucji w 1789 roku, egoistycznym lubieżnikiem ślepym i nieczułym na potrzeby innych i obowiązki, jakie spadły na jego ramiona z tytułu swojego pochodzenia".

 

Miejscowi nienawidzili kolonizatorów z definicji, ale niektórzy z nich sami się o tę nienawiść prosili. Landlordowie (właściciele ziemscy) niejako hołdowali idei "remote working", tak dobrze nam znanej z obecnych czasów. "Pracowali" zdalnie i minimalnie, wszak nade wszystko byli arystokratami, politykami i dworzanami, mieli ważniejsze rzeczy na głowie niż los irlandzkiego chłopa.

 

Kiedy oni wznosili na irlandzkich ziemiach wyniosłe posiadłości, takie właśnie jak Termon, dla swoich zarządców ziemskich, aby pod ich nieobecność zarządzali majątkiem i pobierali renty feudalne od lokalnej ludności, u tej samej ludności bieda żałośnie piszczała. To irlandzcy chłopi niejako wynaleźli "patodeweloperkę" na długo przed tym, jak ten termin pojawił się w XXI wieku. Z tym że oni zrobili to z konieczności, nie dla zysku.


Budowali po taniości z tego, co mieli pod ręką. Z gliny, z kamienia, z drewna pozyskanego z torfowisk, wyrzuconego przez morze. Za dachy służyła ścięta trzcina. Same domostwa zaś były skromne, niskie i niewielkie. Pokój, albo dwa, często dzielony zresztą ze zwierzętami, maleńkie okienka i holenderskie drzwi. Drzwi poziomo "przecięte na pół", dzięki którym można było wpuszczać do chaty świeże powietrze, a jednocześnie trzymać w domu zamknięte dzieci i zwierzęta, te niepożądane zaś nie miały do niej wstępu.


Takie rozwiązanie miało też inną zaletę - drzwi były bardzo wygodne do opierania się o nie łokciami i plotkowania z sąsiadami, co odzwierciedla ich niemiecka nazwa "klöntür". W Irlandii znane są one głównie jako "half door", drzwi połówkowe, w brytyjskiej odmianie angielszczyzny jako "stable door", drzwi stajenne, a w tej amerykańskiej jako "dutch door", drzwi holenderskie.


Już wówczas Termon House musiał niesamowicie wyróżniać się na tle tych skromnych i ubogich chat. Jednak nawet dziś, blisko 250 lat później, nadal przykuwa wzrok, bo w tych przepięknych, ale surowych okolicznościach przyrody nadal dominuje niska zabudowa. Tak wysokie domy nadal są w tej okolicy rzadkością.



Posiadłość znajduje się tuż nad Atlantykiem, ale jako że zbudowano ją z głową, na planie litery L, front domu chroniony jest od destrukcyjnej siły żywiołów. Zabudowa jest wyjątkowo stabilna, budulec prawdopodobnie w dużej mierze pozyskano z kamiennych domów wygonionych dzierżawców, którzy nie byli dłużej w stanie płacić czynszu.


Formalny charakter domu przejawia się wysokimi sufitami na parterze, szczególnie w tych oficjalnych pokojach, w których przyjmowano gości. To właśnie one miały robić największe wrażenie i zdradzać majętność zarządcy ziemskiego.



Kuchnia była mniej oficjalna i urządzona w rustykalnym stylu, co zresztą widoczne jest po dzień dzisiejszy dzięki umiejętnie przeprowadzonej renowacji. Dla wygody i komfortu gości jest ona jednak na tyle nowoczesna, że zawiera potrzebne sprzęty AGD. W tym pomieszczeniu zamierzchłe czasy chyba najbardziej przeplatają się z teraźniejszością. 


Gdzie nie sięgnąć okiem, tam wspaniałe widoki. Jednak samymi widokami człowiek się nie naje, co doskonale pokazała irlandzka historia, kiedy to w drugiej połowie XIX wieku wyspę nawiedziła i spustoszyła klęska głodu. Nieopodal domu Termon, poza obrębem protestanckiego cmentarza, znajduje się masowa mogiła tych, którzy zmarli z głodu i wycieńczenia. Obok posiadłości są też tzw. "famine walls", kamienne ściany budowane w tamtym okresie przez najuboższych za "miskę ryżu".


Ci, którzy mogli, emigrowali do Ameryki. Część z nich już na zawsze tam pozostała, ale byli też tacy, którzy zarobiony kapitał przywieźli z powrotem do ojczyzny. Od 1950-1970 właścicielem domu był John Gallagher. Część z Was już zapewne wie, że John miał korzenie irlandzkie, bo zdradziło go nazwisko (zresztą bardzo popularne w hrabstwie Donegal, gdzie znajduje się Termon House).


John urodził się co prawda w USA, ale jego ojciec pochodził właśnie z tej okolicy. Jego rodzina powróciła na ojczystą ziemię pod koniec XX wieku, on sam jednak ponownie wyjechał do pracy w USA. Wrócił tu na stałe dopiero wtedy, kiedy przeszedł na emeryturę. To wtedy kupił Termon House wraz z ziemią, na której wypasał bydło. Po jakimś czasie ziemię odkupił od niego niejaki pan Doherty, który do tej pory ją użytkuje. Podejrzewam, że to właśnie z jego trzodą miałam okazję się zapoznać, kiedy spacerowałam po okolicy, i zazdrościłam lokalnym mieszkańcom ich osobistego skrawka nieba.


Po latach historycznych turbulencji wszystko wróciło na swoje miejsce i jest takie, jakie powinno być. Dziś Termon House i przylegające do niego włości już nie kojarzą się negatywnie z opresją i wyzyskiem. Dom należy do organizacji zajmującej się rewitalizacją historycznych budynków Irlandii, i przekształcaniem ich w zakwaterowania dla turystów (bez opcji wyżywienia), na okolicznych ziemiach zaś powyrastały kolejne domki dzięki uprzejmości Jamesa O'Donnella zamieszkującego Termon pod koniec XIX wieku - to on rozprzedał ziemię innym. Tym szczęśliwcom, którzy za darmo mają na co dzień to, za co przyjezdni muszą słono płacić.  



 

***

Zainteresowanych pobytem odsyłam do strony Irish Landmark Trust, gdzie można obejrzeć więcej zdjęć i zrobić rezerwację, a jeśli masz trzy minuty, to polecam obejrzeć ten filmik - świetnie ukazuje dom, okolicę i atrakcje w jego pobliżu.