niedziela, 29 maja 2011

Jerpoint Abbey - najładniejsze opactwo Irlandii

 

Zdarzyło się Wam kiedyś przejechać koło jakiegoś opactwa w Irlandii i pomyśleć sobie "Phi, znowu jakieś nieciekawe ruiny klasztorne, nawet nie ma sensu się tu zatrzymywać!". Tak? To absolutnie nie powtarzajcie tego numeru w przypadku Opactwa Jerpoint. Dlaczego? Bo po pierwsze spotka Was klątwa Białych Mnichów, a po drugie zrobicie niewybaczalny błąd. Jerpoint Abbey leżące w hrabstwie Kilkenny to jedno z najbardziej finezyjnych opactw Irlandii.

  

Dobra. Do rzeczy. Żartowałam z tą klątwą. Otrzyjcie pot z czoła i rozluźnijcie mięśnie. Pisałam jednak jak najbardziej poważnie o urodzie ruin. Nie lubicie zwiedzać eklezjastycznych obiektów? Zróbcie wyjątek i zwiedźcie chociaż ten. Jeśli obiecacie, że nie doniesiecie na mnie do irlandzkiej izby turystyki, zdradzę Wam, że jak już zobaczycie monastyr Jerpoint, to możecie odpuścić sobie pozostałe ruiny cysterskie na wyspie. Ładniejszych prawdopodobnie nie znajdziecie. Oryginalność tego kompleksu objawia się w uroczych kamiennych płaskorzeźbach. I to chociażby tylko dla nich warto obejrzeć opactwo.

  

Ciężko jest zweryfikować datę założenia klasztoru Jerpoint. Umownie przyjmuje się, że budowlę wzniesiono dla benedyktyńskich mnichów około roku 1160. Jednak już dwadzieścia lat później opactwo trafiło w ręce cysterskich mnichów z Baltinglass Abbey, położonego w uroczym hrabstwie Wicklow. I tutaj kończy się historia benedyktynów, a zaczyna cystersów.


  


Długo można by było opowiadać o samych cystersach. Z ważniejszych rzeczy warto wspomnieć, iż często nazywani są oni Białymi Mnichami, choć nazwa ta może nie do końca jest adekwatna. Cystersi noszą biały habit, jednak spora jego część przykryta jest czarnym szkaplerzem.

  

  


Zakon cysterski został założony we Francji w 1098 roku, a jego bracia żyją według reguły spisanej przez świętego Benedykta. Reguła jest prosta i tak naprawdę streścić ją można w trzech słowach. Ora et labora. Módl się i pracuj. Życie w ascezie miało być tym, co według świętego przybliżało zakonników do Boga. Tak więc mnisi pod szlachetnych hasłem swojego zakonu wyszukiwali ustronne miejsca, które zapewniłyby im ciszę potrzebną do modlitw i ograniczyły kontakt z innymi ludźmi.

  

Jako że zakonnicy przestrzegać musieli dość restrykcyjnych zasad, a większość dnia zabierać im miała medytacja, pojawiła się potrzeba "rąk do pracy". Ktoś musiał obsługiwać młyny, dokarmiać owce i kozy, czy też zajmować się pracą w kuchni, ogrodach i spiżarni. Opactwo musiało być samowystarczalne. Od tego byli konwersi. Zakonnicy drugiej kategorii. Ludzie od "czarnej roboty". To oni dbali o potrzeby zakonników. W 1228 roku w Jerpoint naliczono tylko 36mnichów i aż 50 konwersów, zwanych także czasami braćmi laikami.


  


Taki rodzaj życia najwyraźniej nieco rozleniwił samych mnichów. Kiedy w tym samym roku opat z Clairvaux dokonał inspekcji w Jerpoint, był zgorszony tym, co zobaczył. Życie mnichów zbyt oscylowało wokół rozmów, jedzenia i picia. Za dużo było kontaktu ze światem zewnętrznym, za mało modlitw i medytacji.

  

Spore odejście od rygorystycznych reguł cysterskich widoczne jest także w architekturze opactwa. Początkowo klasztory były budynkami wyjątkowo skromnymi. Bez zbędnych zdobień, malowideł i rzeźb. Miały przede wszystkim być funkcjonale. Proste i użyteczne. Dopiero w XII wieku uległo to zmianie. Do 1134 roku natomiast obowiązywał zakaz przedstawiania wizerunku zwierząt i ludzi, który rzecz jasna nie obejmował postaci Jezusa Chrystusa.

  

Nadejście XIII wieku to swego rodzaju przełom w cysterskiej architekturze. Zaczęto wprowadzać przeróżne detale architektoniczne, a to niebywale wpłynęło na atrakcyjność danych obiektów.

  

Jerpoint Abbey jest kompleksem budynków i detali pochodzących z różnych wieków. Do najstarszej części zalicza się wschodnią część kościoła, w skład której wchodzą transepty i kaplica. To tu znajduje się ciekawy grób z misternie wykonanymi płaskorzeźbami tak zwanych "weepers" czyli płaczek.


  


Ta piękna praca w kamieniu to dzieło sławnej rzeźbiarskiej rodziny O'Tunney. Palce same chcą dotykać tych zimnych zarysów szat i nieruchomych twarzy wyrzeźbionych postaci. Postaci, które z lekkim monalisowskim uśmieszkiem spoglądają na turystów. I które mają rozkosznie odkryte bose stopy. 

  

Duża duma - jeśli nie największa - opactwa Jerpoint to częściowo odrestaurowane płaskorzeźby umieszczone w arkadach w krużganku. Wspaniała galeria ludzkich i zwierzęcych postaci: od biskupa, poprzez uzbrojonego rycerza, damę w eleganckiej sukni, smoka, a nawet mnicha z bólem brzucha.


  


W opactwie znajduje się także szereg innych obiektów architektonicznych. Zalecam zwiedzanie w towarzystwie przewodnika. Bez jego pomocy możecie pominąć część atrakcyjnych i mało wyeksponowanych detali. Nie każdy jest tak widoczny, jak dodana w XV wieku wieża górująca nad opactwem.


  


Jerpoint Abbey podzieliło los wielu innych opactw. Zostało rozwiązane w 1540 roku na rozkaz Henryka VIII Tudora. Znajdujące się w nim dobra zostały skonfiskowane. Rok później nie było już dachu okrywającego kaplicę. To właśnie wtedy rozpoczął się powolny proces niszczenia, do którego przyczynili się w głównej mierze królewscy komisarze wydając rozkaz zburzenia kilku budynków opactwa. Po rozwiązaniu opactwa koncesję na użytkowanie gruntów otrzymał James Butler, hrabia Ormondu.


  

poniedziałek, 23 maja 2011

Święty, który stracił głowę

Opisując w poprzednim poście Droghedę i jej główne atrakcje, nie przez przypadek pominęłam jedną z nich - St. Peter's Church, czyli Kościół świętego Piotra. To zabytek, któremu zdecydowanie warto poświęcić osobną notkę. A dlaczego? O tym dowiecie się już wkrótce.


  


Aby wpis był w miarę sensowny i klarowny, wypadałoby zacząć od tego, że w Droghedzie znajdują się dwa kościoły noszące nazwę St. Peter's Church. Obydwa znajdują się w bliskiej odległości od siebie. Główna różnica polega na tym, że świątynia znajdująca się przy West Street, głównej arterii miasta, jest rzymskokatolicka, natomiast ta usytuowana na Magdalene Street protestancka.  To o tej pierwszej będę pisać.

  

Do świątyni można by było trafić nawet bez konsultacji z mapą. Wystarczyłoby podążać w kierunku iglicy dominującej w panoramie miasta. Kiedy docieram do celu mojej podróży, zatrzymuję się na dłużej. Stoję przed imponującą i - co tu dużo mówić - naprawdę ładną budowlą. Nie spodziewałam się, że jej wygląd na dłużej przykuje moją uwagę.

  

Ładny ten kościół, myślę sobie. Naprawdę ciekawy architektonicznie. Kiedy stoimy przed jego fasadą, starając się uchwycić całą budowlę w kadrze, podchodzi do nas mieszkaniec Droghedy. Według mojego opisu: sędziwy i sympatyczny. Według Połówka: przede wszystkim STRASZNY z wyglądu. Irlandczyk gorąco poleca nam wejść do środka budowli, bo przyjrzeć się zgromadzonym tam relikwiom. Nie zobaczycie tego nigdzie indziej - prorokuje staruszek i oddala się w sobie tylko znanym kierunku [albo w wersji Połówka: na plan horroru].

  

Musicie wiedzieć, że St. Peter's Church nie jest takim zwykłym kościołem. To memoriał poświęcony męczennikowi i świętemu - Oliverowi Plunkettowi. Ale o tym już za chwilę. Pierwsze prace nad kościołem świętego Piotra rozpoczęły się w 1791 roku i były prowadzone w oparciu o plan czołowego architekta ówczesnego okresu, Francisa Johnstona. Nic zatem dziwnego, że budowla była wtedy uważana za jedną z najpiękniejszych irlandzkich świątyń rzymskokatolickich.

  

Z upływem lat i postępem czasu budowla została uznana za staroświecką i zbyt skromną. Pojawiła się potrzeba rozbudowy kościoła. Ogłoszono zatem "przetarg" na przemodelowanie świątyni i z 25 zgłoszonych prac wyłoniono mistrzowski plan autorstwa dwóch dublińczyków. Ceremonię położenia kamienia węgielnego przeprowadzono z wielką pompą  w dwusetną rocznicę śmierci Plunketta. Nie będę się rozwodzić nad szczegółami prac budowlanych - wystarczy zapamiętać, że obecna postać kościoła zawiera kilka elementów tego pierwotnego, jak chociażby ambonę, czy rozetę w południowym transepcie.


  


Neogotycka fasada świątyni to misterna praca wykonana z lokalnego wapienia. Wewnątrz budowli dominuje z kolei granit. Budowla przyozdobiona jest nie tylko wysoką na prawie 70 metrów wieżą, lecz także kilkoma płaskorzeźbami i figurami. Główne statuy reprezentują św. Piotra i św. Olivera Plunketta. Wejścia do budowli strzegą marmurowe posągi: po prawej św. Józef, a po lewej Najświętsza Maryja Panna.

  

Wnętrze świątyni zawiera nie tylko niezbędne elementy wyposażenia każdego kościoła. W jego centralnej części, poniżej ołtarza, znajduje się imponująca płaskorzeźba wykonana z czystej postaci marmuru włoskiego pochodzenia. To "The Last Supper". Ostatnia Wieczerza. Imponuje nie tyle sam materiał, z którego wykonano płaskorzeźbę, lecz przede wszystkim wspaniałe odwzorowanie wszystkich detali.

  

Uwagę największej części turystów skupia jednak relikwiarz w lewej nawie. Wykonany z solidnego mosiądzu, chroniony grubą szybą i zdobiony długą na 9 metrów szpilą skrywa zabalsamowaną głowę świętego Olivera Plunketta, dawnego arcybiskupa Armagh i prymasa Irlandii. Obok zgromadzono jego korespondencję więzienną, garstkę kości, a także drzwi do celi, w której Plunkett spędził swoje ostatnie lata życia.

  

Dlaczego święty został świętym? Dlaczego jego głowa trafiła na widok publiczny? Plunkett urodził się w arystokratycznej angloirlandzkiej rodzinie w Loughcrew. Żył w czasach, kiedy katolicy nie mieli łatwego życia. To czasy wprowadzenia Praw Karnych: represjonowania katolickiej części społeczeństwa i faworyzowania protestantyzmu. Z uwagi na panującą sytuację katolicy musieli odprawiać msze święte w ukryciu. Przez ten trudny czas Plunkett cały czas prowadził swoje owieczki. Nauczał, bierzmował, udzielał święceń kapłańskich, narażał swoje życie.


  


W 1679 roku arcybiskup został aresztowany i oskarżony o spisek papieski. Spisek całkowicie wymyślony przez Titusa Oatesa. Po spędzeniu ośmiu miesięcy w Newgate Prison w Anglii, przetransportowano go do wioski Tyburn słynącej z dokonywanych tam egzekucji. To właśnie tam, 1.07.1681 roku, Oliver Plunkett został powieszony, a jego zwłoki poćwiartowane i spalone. Następnego dnia spisek został zdemaskowany. Oates zaś przywiązany do pręgierza, wychłostany i zamknięty w więzieniu za krzywoprzysięstwo. Nie wróciło to jednak życia ani Plunkettowi ani 35 innym mężczyznom straconym za rzekomy współudział.


  


Dzięki przyjacielowi Plunketta udało się ocalić od ognia głowę i przedramiona arcybiskupa. Głowa trafiła najpierw do Rzymu, a potem do Droghedy. Dziś może oglądać ją każdy, kto chce. Niektórzy specjalnie dla niej przyjeżdżają z oddalonych części kraju, a niekiedy i świata.


 

relikwiarz zawierający kości


Kiedy stoję tuż obok relikwiarza, do kościoła wpada grupka dzieciaków. Z podnieceniem i dziecięcą ciekawością pokazują palcami na głowę umieszczoną w relikwiarzu. Oglądają, chichoczą, uciekają. Dla nich to super atrakcja. Można się pochwalić kolegom, że się widziało autentyczną, odrąbaną głowę jakiegoś tam faceta. A kim on był - to już nie jest istotne.


 



Plunkett został kanonizowany w 1975 roku. Cztery lata później papież Polak zawitał do Droghedy, by pomodlić się przed relikwiami świętego. Jan Paweł II odszedł, ale została po nim pamiątka - krzesło, na którym siedział. Do wglądu w kościele. Podobnie jak relikwie "True Cross", które uważa się za pochodzące z krzyża, na którym zmarł Jezus.


  


W 1990 roku głowa zaczęła wykazywać ślady rozkładu, zatem zdecydowano się poddać ją odpowiednim badaniom DNA mającym na celu zweryfikowanie jej autentyczności. Wyniki ekspertyzy okazały się satysfakcjonujące. Głowa świętego znów została umieszczona w relikwiarzu. I to właśnie tu - w kapsule wypełnionej silikażelem - można ją dzisiaj oglądać.

  

środa, 18 maja 2011

Drogheda Town - małe miasto, duży potencjał turystyczny

- To co? Jedziemy w nasze rodzinne strony? - zzawadiackim uśmiechem rzekła Taita do Połówka w czasie śniadania spożywanego wuroczy, ciepły poranek.

Na oblicze Połówka wypełzł porozumiewawczy uśmieszek.


***

Trzy lata temu w czasiekonsumowania śniadania w pewnym B&B w uroczym hrabstwie Cork, podeszła donas gospodyni tego przybytku. Upewniwszy się, że niczego nie potrzebujemy,wdała się z nami w krótką pogawędkę.


- Skąd przyjechaliście? [zapytała sympatyczna staruszka i nie miałatu na myśli naszego etnicznego pochodzenia, jako że dzień wcześniej umiejętniesklasyfikowała mnie jako obywatelkę wschodniej Europy. Tak na marginesie - zPołówkiem nie poszło jej tak łatwo]


- Z.... [tu padła radosna odpowiedź Taity]


- Ah! From Drogheda! [rzekła entuzjastycznie Gospodyni, klepiącmnie delikatnie po plecach]


Nie, nie jesteśmy z Droghedy.Co więcej, nazwa naszego miasta zamieszkania wcale, ale to wcale nie przypominanazwy tego pierwszego. Od tamtej zabawnej chwili wspominamy Droghedę zsentymentem i wielkim uśmiechem na twarzy, nazywając ją dla żartu naszymirodzinnymi stronami.  

  

Zatem pojechaliśmy w"nasze rodzinne strony", bo wypadało w końcu bliżej poznać miasto, wktórym rzekomo mieliśmy mieszkać. W zasadzie to nie wiem, jak to się stało, żemieszkając na wyspie pięć lat, jeszcze tam nie dotarliśmy.

  

Drogheda leży sobie nadrzeką Boyne w hrabstwie Louth niekiedy pieszczotliwie określanym jako "weecounty". Jej irlandzka nazwa odnosi się właśnie do położenia miasteczka -oznacza "Most przez bród".  Tytułowymost połączył dwa brzegi rzeki, gdzie znajdowały się osady założone przezWikingów.

  

Z istotnych faktów zhistorii Droghedy warto wspomnieć, że jakieś sześć, siedem wieków temuzaliczała się ona do czterech głównych miast wyspy. Bito tu własne monety. Odbywałysię tutaj także posiedzenia parlamentu. Jedno z najbardziej krwawych wydarzeńmiało miejsce oczywiście za sprawą angielskiego rzeźnika, Olivera Cromwella. Toon doprowadził do masakry dwóch tysięcy żołnierzy stacjonujących w tutejszymgarnizonie. A potem - potem na szczęście, po dziewięciu latach od dokonaniamordu, na Irlandczyków spłynęło błogosławieństwo. I znienawidzony Cromwellzostał posłany do diabła. Tam, gdzie było jego miejsce.

  

Drogheda już w pierwszejchwili wkupiła się w moje łaski. Opuściłam parking, wyszłam na ulice i nigdzienie widziałam tłumów. Spacerowaliśmy po miejscami pustawych uliczkach iżartowaliśmy, że wiele się tu zmieniło od naszych czasów. Było spokojnie, a nawetsennie, jak na tę porę dnia.

  

Drogheda nie jest miastem,które określiłabym jako must-see. Szary kamień, z którego wykonano znacznączęść budowli, może niekiedy negatywnie rzutować na odbiór miasta. A jednak polubiłamto miejsce. Nie tylko dlatego, że trafiłam tu na ciekawe zabytki ześredniowiecza, lecz przede wszystkim dlatego, że spotkałam tu przyjaznychludzi, którzy rozpoznając w nas turystów, chętnie - z własnej woli -nawiązywali z nami rozmowę. Ta ludzka bezinteresowność i pozytywne nastawieniedo obcych, to jest coś, co zawsze zaliczam innym na plus.

  

Jedna z ciekawszychatrakcji tego miasta to Millmount, starożytny kopiec ulokowany po południowejstronie rzeki. Ciężko go przegapić. Na jego szczycie znajduje się wieżaMartello [opiszę ten typ wieży następnym razem], skąd jak na dłoni widać całąpanoramę Droghedy.


 


Według legendy w kopcupochowany jest bard Amergin, bohater celtyckiej mitologii. W dużym skrócie: Amerginwraz ze swoim ludem przybył na wyspę w celu jej podboju. Tu napotkał trzyboginie o następujących imionach: Banba, Ériu i Fódla. Aby połechtać ichpróżność, obiecał im, że nazwie wyspę imieniem tej, która pomoże mu w jejzdobyciu. Ériu najwidoczniej miała największe, hmm..., zasługi, bo to od jej imieniapochodzi irlandzka nazwa Zielonej Wyspy [Éire]. Banba i Fódla to poetyckieokreślenia tego kraju - są stosunkowo rzadko używane. Tak jak mało kto określadzisiaj Wielką Brytanię Albionem.

  

Niektórzy uważają, że wpierwotnej wersji Millmount był grobowcem korytarzowym takim jak na przykładNewgrange. W XII wieku umocniono go, by do 1800 roku służył jako budowlaobronna. Obecnie możemy tam natrafić na ciekawe muzeum i... sympatycznego Irlandczyka z wnuczką. Z uśmiechem na twarzyprzysłuchiwałam się rozmowie dziadka i wnuczki, myśląc sobie, że mała nawet niewie, jaki skarb posiada. Nie każde dziecko ma szczęście mieć dziadka, którytrzymając za rękę, będzie oprowadzał po swoim mieście i łagodnym głosemopowiadał o swoich wspomnieniach z dzieciństwa.


 


Ten sympatyczny Irlandczykumiejętnie kreślił przed nami dawną wizję Droghedy, opowiadając jak sprawywyglądały za jego lat. Dzieci więcej czasu spędzały na dworze, nie znającwspółczesnych "dobrodziejstw", pod szyldem których kryją się przeróżnegry komputerowe, konsole i iPhony. To właśnie tutaj, obok Millmountu, grał zkolegami w piłkę ręczną i wyładowywał swe młodzieńcze pokłady energii. Naszarozmowa ze starszym Panem zapewne trwałaby dłużej. Mała jednak nie zważała nanaszą dyskusję i raz po raz ciągnęła rękę dziadka. Rozmowy "starszychludzi" są zawsze takie nudne dla dzieci.

      

Godny uwagi jest równieżimponujący barbakan - St Laurence's Gate. Budowla przetrwała w kapitalnymstanie i z pewnością należy do najlepiej zachowanych zabytków wyspy. Zdziesięciu ówczesnych bram Droghedy przetrwały tylko dwie: St Laurence's Gate iButter Gate, choć niektórzy twierdzą, że tylko ta druga zasługuje na miano tejprawdziwej bramy miejskiej.


Ciąg dalszy opowieści oDroghedzie w następnym poście.

czwartek, 12 maja 2011

Irlandia w barwach tęczy

Znacie już zielone oblicze Irlandii. Poznajcie teraz to bardziej kolorowe: