poniedziałek, 22 kwietnia 2024

To był piękny weekend!


Ależ cudowny weekend mieliśmy!

Było niemal jak w tej piosence Anny Jantar:

"Tyle słońca w całym mieście
Nie widziałeś tego jeszcze
Popatrz, o popatrz!"

 

Ludzie przecierali oczy ze zdziwienia, małe dzieci z niepokojem chwytały matki za rękawy i dopytywały, co to za wielka i ognista kula tam, hen wysoko na niebie, wszak ich dzieciństwo przebiegało do tej pory pod znakiem 50 odcieni szarości i mokrych kaloszy. Co bardziej przesądni dopatrywali się nieszczęścia wieszczonego przez tę płonącą kometę na niebie...

A nie, wróć! Trochę się zapędziłam!

 

Weekend w rzeczy samej był jednak piękny i zdecydowanie godny odnotowania, co też niniejszym czynię. Choćby z dwóch powodów. Po pierwsze - najcieplejsze dni roku wypadły akurat w sobotę i niedzielę, a wiadomo, że słońce lubi się rozmijać z weekendem. Po drugie - zima w tym roku wykazuje niepokojące cechy dyktatorskie i zamordystyczne. Mocno trzyma wszystkich pod pantoflem, a nam pozostaje jedynie kwilić z bezsilności. I trząść się z zimna.

Jeszcze do niedawna byłam święcie przekonana, że co jak co, ale ja do zmarzluchów się nie zaliczam. Tymczasem przez 3/4 kwietnia było mi przeważnie zimno, i już zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to hormony mi szwankują, czy to już TEN wiek, czy może zwyczajnie pokarało mnie za podśmiechujki z mojego szefa, któremu zawsze i wszędzie było zimno. Nawet w najgorętszy dzień roku. I mówiąc "najgorętszy dzień roku" w Irlandii nie mam na myśli 15°, tylko co najmniej 10 więcej. 


Jeszcze parę dni temu ogrzewanie hulało jak halny w Zakopanem, ale z nadejściem ostatniego weekendu zostało uroczyście pożegnane z niemałym westchnieniem ulgi.

Przy okazji odkryłam, że mam coś z jaszczurki, bo przez całą sobotę i niedzielę wygrzewałam się w ogródku i udawałam, że jestem na wywczasach w Saint-Tropez. Brakowało mi tylko pasiastego stroju kąpielowego i drineczka z palemką. I morza, oczywiście, ale mniejsza z tym.

Jeszcze parę dni temu mogłam podziwiać fruwające nad głową mewy, które zapuściły się tu z Dublina (słabo je tam dokarmiacie, poprawcie się!), jednak przez sobotę i niedzielę było cicho jak makiem zasiał - najwidoczniej wyjechały na weekend. Dziś za to widziałam (i słyszałam) jedną.

Niestety dzisiejsza aura nie była już tak przyjemna jak ta wczorajsza, kiedy było słonecznie od świtu do zmroku, a temperatura osiągnęła 18°. Więcej chmur, nieco chłodniej, ale po tak ciepłym weekendzie nawet spadek o dwa stopnie wydaje się być drastyczny! Szoku termicznego można dostać. A to tylko początek, bo z nastaniem czwartku ma się pojawić dobrze znana szarzyzna. 


Wreszcie udało się skosić trawnik przed domem, niestety na ten z tyłu domu nie wystarczyło już miejsca w kompostowniku - trawa będzie musiała poczekać na swoją kolej. Jakoś specjalnie się tym nie przejęłam, bo dzięki temu, że w ogródku mam chaszcze jak miło, to pszczoły harcowały w mleczach. To z kolei przypomniało mi, że już czas zadbać o ogródek i posadzić jakieś kwiaty doniczkowe. To proste zadanie może się okazać trudne w praktyce, bo mój ukochany sklep ogrodniczy zamknął się w zeszłym roku, nie bacząc na to, że zostawiają mnie niepocieszoną z ręką w nocniku. 


Siedząc pod parasolem słonecznym i wygrzewając stare kości, czytałam "Secrets of the Lighthouse", książkę Santy Montefiore. Ponoć bestseller. Tymczasem męczę ją już od... poprzedniego roku, kiedy to zabrałam ją ze sobą na urlop. A właśnie, to kolejne moje dziwactwo -  za każdym razem, jak jestem w latarni, staram się czytać jakąś książkę o tej tematyce. Zapowiadało się fajnie, bo akcja toczy się w Irlandii, a konkretnie w pięknej Connemarze, w tle jest latarnia, są jakieś sekrety, ale całość mnie jakoś nie porwała. Z urlopu już dawno wróciłam, książkę odłożyłam, w międzyczasie przeczytałam kilkanaście innych, a co do tytułowych sekretów, to chyba się domyślam, co nimi będzie, mimo że do końca powieści zostało mi około 200 stron. Ciekawa jestem, czy dobrze wywęszyłam.


Kolejna rzecz warta odnotowania to niespodziewany powrót Pana Jerzego! Już zapomniałam o nim, bo dawno mnie nie odwiedzał, tymczasem w sobotę późnym wieczorem, kręcąc się po kuchni jak smród po gaciach (te kilka ostatnich minut, kiedy pralka kończy wirowanie zawsze ciągnie się w nieskończoność!), podeszłam z nudów do okna, odsunęłam zasłonę, zaświeciłam światło w ogródku, a tam w kociej misce... jeżyk dojadający resztki karmy, którą nieco wcześniej nasypałam Kudłaczowi, przesympatycznemu kotu któregoś z sąsiadów. Niestety, Pan Jerzy trochę się speszył, że go przyłapałam na gorącym uczynku, i szybkim krokiem oddalił się w świetle jupiterów w sobie tylko znanym kierunku. Oczywiście dosypałam mu więcej karmy, licząc, że jeszcze uda mi się poczynić jego obserwacje, ale nie miałam szczęścia w tej materii. Niemniej, planuję na niego nadal polować (wyposażona w łakocie, nie dubeltówkę!). Jedni lubują się w krasnalach ogrodowych, ja lubię jeże ogrodowe.

I tym pozytywnym akcentem kończę ten wpis. Dodam jeszcze tylko, że piękna pogoda trzymała mnie z daleka od komputera, więc mam zaległości w czytaniu blogów, a także w odpowiadaniu na komentarze i maile. Postaram się to jutro nadrobić!

A Wam jak minął weekend?

środa, 10 kwietnia 2024

Podążając morskim szlakiem Wild Atlantic Way: Dungloe, Maghery & Termon House


Dungloe to małe miasteczko w hrabstwie Donegal, gdybyście jednak wybierali się na urlop do Termon House'u, opisanego tutaj, albo w jego okolice, to warto się w nim zatrzymać na chwilę. Jak na tak niewielkie rozmiary i małą populację (nie ma chyba nawet dwóch tysięcy mieszkańców), jest zadziwiająco rozwinięte. 


Muszę przyznać, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie liczba sklepów. Biorąc pod uwagę, że te strony to niejako zapyziałe peryferia Irlandii (bez obrazy, sama chciałabym mieszkać w tym hrabstwie), byłabym zadowolona, gdyby w Dungloe był tylko jeden supermarket. Tymczasem dużych sklepów było tam niemal na pęczki: Aldi, SuperValu, Lidl, z czego oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy.


Już od samego początku wiedzieliśmy, że nasz grudniowy pobyt w tej pięknej posiadłości nad Atlantykiem będzie dość leniwy - będzie się głównie sprowadzał do siedzenia w domu (zabrałam w tym celu kilka książek i gier planszowych) i ewentualnym eksplorowaniu bezpośredniej okolicy, czyli plaż i wioski Maghery, jeśli oczywiście pogoda łaskawie na to pozwoli. Z góry więc wiedzieliśmy, że sami musimy sobie zapewnić prowiant na kilka dni. Pytanie sprowadzało się jedynie do tego, czy wieźć go ze sobą, czy może zrobić zakupy na miejscu. 

 

Po zrobieniu rekonesansu w sieci szybko okazało się, że nie ma sensu pakować jadła na kilkugodzinną drogę, bo chcący dotrzeć do punktu końcowego, i tak musimy przejechać koło wspomnianych sklepów. 

 

Jak wkrótce się przekonaliśmy, to był świetny pomysł. Przy okazji zakupów spożywczych w Lidlu skusiłam się też na kilka żywych roślin: majeranek, aby mieć  świeże zioła do gotowania, a także na miniaturową różę i gwiazdę betlejemską, aby nieco oswoić i udekorować dom. 


Może wydać się to niektórym dziwne, ale przyznam się, że już zrobiłam sobie z tego taką małą prywatną tradycję. Ilekroć wyjeżdżam na urlop, tylekroć staram się nadać temu nowemu miejscu osobistego charakteru, uroku i ciepła. Tak jakby nie wystarczyło, że rozjaśniam je swoją osobą ;) A co bardziej mogłoby odzwierciedlić mój osobisty charakter, jeśli właśnie nie kwiaty?



W tym celu staram się właśnie przywozić ze sobą wiązankę kwiatów. Niby mała rzecz, a cieszy. U siebie w domu często mam kwiaty cięte, czy to na swoim biurku, czy też we wspólnej przestrzeni, jaką tworzą kuchnia i salon. Zawsze robi mi się cieplej na sercu, kiedy je widzę. Tym razem jednak padło na kwiaty doniczkowe. Gwiazda betlejemska jest przecież uosobieniem Bożego Narodzenia. Róża - nie bardzo, ale jako że mam słabość do różu, a w dodatku była tania, to sami rozumiecie.



Dobrym pomysłem było też przywiezienie ze sobą drewna na opał. W domu były dwa kominki, jeden okazał się celowo zablokowany, z drugiego jednak można było swobodnie korzystać. 


Jak nauczyło mnie doświadczenie z poprzednich pobytów w historycznych posiadłościach znajdujących się pod pieczą Irish Landmark Trust, w tych miejscach zawsze jest śladowa ilość opału. O ile w ogóle jest, bo jednak miejsc doglądają tylko ludzie i czasem zwyczajnie coś komuś umknie. Tak jak na przykład było w Termon - kiedy zabrałam się za przyrządzanie jedzenia, nagle okazało się, że w całym domu nie ma żadnego tłuszczu, który można by było użyć do posmarowania patelni. Do sklepu w Dungloe było na szczęście tylko kilka kilometrów. 



Z oliwą z oliwek nie było żadnego problemu - od razu ją dostałam. Dużo więcej zgryzot przyprawiły mi za to poszukiwania widokówek, które mogłabym wysłać. To kolejna moja tradycja wyjazdowa. Przezornie zabrałam ze sobą papeterię, aby mieć na czym pisać listy, za to nigdzie nie mogłam znaleźć kartek. Z tymi bożonarodzeniowymi nie było problemu, ja jednak chciałam widokówki, które choć w połowie ukazywałyby piękno okolicy. Kto by pomyślał, że w XX wieku to będzie taki herkulesowy wyczyn? 


Nie powiem, żebym była usatysfakcjonowana, ale ostatecznie udało mi się zakończyć te mozolne poszukiwania na miarę świętego Graala. W jednym ze sklepików (Bonner's), w stylu mydło i powidło, gdzie można kupić przynętę i kartę wędkarską, a także pamiątki, natrafiłam na widokówki. Brzydkie jak noc listopadowa, stare jak dinozaury i drogie jak złoto, ale jednak widokówki. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Posłałam je w świat, bo co miały tylko mnie straszyć?



Przy okazji wizyty w mieście udało mi się też uwiecznić bożonarodzeniową odsłonę Dungloe. Nie miałam jednak okazji przetestować żadnej jadłodajni, bo sama bawiłam się w kuchcika, nic Wam więc tutaj nie polecę. Mogę za to powiedzieć, że warto odwiedzić Dungloe. Można się nawet zatrzymać w samym mieście, jako że nad zatoką znajduje się Waterfront Hotel o dość dużych rozmiarach. 



Może nie jest to najładniejsze miasto Irlandii, ale na pewno jest świetną bazą wypadową. A poza tym jest ono jednym z nielicznych miast, które należą do obszaru Gaeltacht, w którym na co dzień można usłyszeć rodzimą mowę mieszkańców. Oczywiście z każdym mieszkańcem można dogadać się po angielsku. 



A na zakończenie dodam jeszcze, że niedawny spis powszechny wykazał, iż Dungloe ma najstarszą populację ze wszystkich miast w hrabstwie Donegal. A tych, których przeraziła wizja wakacji wśród tetryków, już uspokajam - to nie sanatorium w Kołobrzegu. Średnia wieku to tylko 45 lat. 



 


piątek, 29 marca 2024

Późna wiosna i wczesna Wielkanoc

Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy faktycznie tak jest, ale irlandzka wiosna w tym roku wydaje się być trochę opóźniona w stosunku do swojej polskiej kuzynki. Zazwyczaj bywało tak, że dość wyraźnie odczuwało się ją już z nadejściem pierwszego dnia lutego, który jest tutaj dniem świętej Brygidy, patronki wyspy. Tymczasem patrzę na te Wasze polskie ogrody, wiosenne zdjęcia, i mam wrażenie, że jesteśmy tutaj trochę do tyłu. 


W zasadzie to nie powinno mnie to zbytnio dziwić. Pogoda jest średnio wiosenna, temperatury tym bardziej. Ten mijający kwartał roku był niemal cały dość szary i mokry. Trochę też zimny - mamy przecież ostatnie dni marca, a ogrzewanie nadal w użyciu.

Taką porą jak teraz, kiedy piszę te słowa (a jest już późny wieczór), termometr pokazuje zaledwie dwa stopnie. Czasami o tej porze roku już nie korzystaliśmy z ogrzewania. Zastanawiam się, czy to taki zwiastun pozostałej części roku, czy może po mało imponującym początku nastąpi nieoczekiwane, czyli długie i słoneczne lato? Pożyjemy - zobaczymy. Wygląda jednak na to, że po raz kolejny sprawdziło się stare porzekadło: w marcu jak w garncu.

Dziś od samego rana odbieram przesyłki - swoje, a nawet dla sąsiadki. Wszystko byłoby cacy, tylko czy kurierzy i listonosz naprawdę muszą zawsze dzwonić do drzwi w najmniej odpowiednim momencie? 

Dziś jednak wszystko im wybaczam, wszak wielką radość mi uczynili, dostarczając zamówione paczki. Parę dni temu nie wytrzymałam i - z myślą o nadchodzącym urlopie - zamówiłam sobie dwie książki z księgarni Eason. Dotarły i są piękne: nowiutkie, błyszczące i pachnące. Teraz siedzę i wącham je jak głupia - zachłannie wciągam ich zapach jak narkoman kolejną działkę. To nawet nie jest takie głupie i przesadzone porównanie, jak mogłoby się wydawać. Chyba naprawdę jestem uzależniona od czytania. Koniecznie chciałam je dostać przed weekendem, i na szczęście się udało. Bowiem moją ulubioną wizją weekendu jest dobra książka do czytania.


Ubolewam tylko nad nadchodzącą zmianą czasu. Co jak co, ale zmrok, książka i koc to trio idealne. Po tym jak czas zostanie przesunięty o godzinę do przodu, już nie będzie tak fajnie - będzie się ściemniało w okolicach 20:30! Nie jestem na to psychicznie gotowa ;)

W drugiej paczce też były fajne rzeczy, ale nie tak istotne jak przesyłka z księgarni. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że moja kuchnia jest niekompletna, bo brakuje w niej praski do czosnku (dawno temu się zepsuła) i szczypiec. Te ostatnie udało mi się nabyć w Dunnes Stores, w czasie zakupów spożywczych, praskę też mieli, ale nie przypadła mi do gustu, więc wyszukałam ją w Arnotts, gdzie już miałam na oku parę innych rzeczy. Pewnie już to mówiłam, ale się powtórzę - uwielbiam czosnek. Żaden wampir mi niestraszny! 


A tymi innymi rzeczami były między innymi kubki Le Creuset. Nigdy nie byłam specjalną fanką tej marki, nie lubiłam imbryka, który mieliśmy w pracy, bo leżał w dłoni gorzej niż moje domowe, które były dwukrotnie tańsze, jednak z czasem zmieniłam zdanie. Stało się to mniej więcej niedługo po tym, jak nabyłam dla szefa zestaw kubków do espresso. Były urocze, każdy w innym kolorze, a co najważniejsze, dobrze się spisywały. Kiedy miałam je już przetestowane, zdecydowałam się na prywatny zakup dwóch kubków, ale o normalnej pojemności - 330 ml. Wybrałam niebieski i zielony, a parę dni temu skusiłam się na żółty i pomarańczowy. 


Czy Wy też tak macie, że musicie mieć inny kubek do herbaty, inny do cappuccino, a jeszcze inny do czarnej kawy? Czy to tylko ja jestem taka stuknięta? Te z Le Creuset mają świetne kolory, a ja wierzę w koloroterapię :) Mówcie co chcecie, ale to naprawdę działa, a kawa pita z żółtego kubka podwójnie stymuluje! 


Naczytawszy się złych rzeczy o plastiku, zaczęłam rozważać wymianę pojemników na lunch - krok pierwszy już poczyniony. Dziś otrzymałam pierwszy szklany pojemnik z bambusową pokrywką. Już nie będę musiała się martwić, że kurkuma (albo inne przyprawy o intensywnej barwie) zafarbuje plastik.

A tak wygląda mój plan na nadchodzące dni:


W zasadzie to już go częściowo wykonałam, bo "przed chwilą" skończyłam czytać "Cracking the Case" autorstwa emerytowanego nadinspektora (tak się chyba tłumaczy "chief superintendent"?) Christy'ego Mangana. Jakie to było rozczarowanie! Pewnie nie pamiętacie, ale kilka lat temu opisywałam tu inną książkę irlandzkiego policjanta, detektywa Pata Marry'ego, i byłam nią zachwycona. Lektura była przyjemnością, a kiedy podzieliłam się nią z moją wykładowczynią z forensic science, również przypadła jej do gustu, bo książka została wpisana przez nią na listę zalecanych lektur. Liczyłam więc na coś podobnego, ale srogo się zawiodłam.

Powiem tak. Podziwiam Christy'ego za jego nieograniczoną empatię w stosunku do winnych, za szacunek i zrozumienie, które zawsze wszystkim okazywał. Na pewno jest wspaniałym człowiekiem, w to nie wątpię. Doceniam wiele jego heroicznych wyczynów, ale książka niestety nie podobała mi się. Była mocno nierówna. Owszem, zdarzały się ciekawe rozdziały, a raczej fragmenty, ale były też te nudnawe, kiedy przewracałam oczami z nudów i nie mogłam się doczekać końca. Dałam jej naciągane trzy gwiazdki, ale tylko i wyłącznie z sympatii dla autora i jego poczynań. Niemniej, przywraca wiarę w dobrych "gliniarzy". 

Za to "Ostatni taniec Chaplina" bardzo mi się spodobał. Przeczytałam kilka kartek i muszę powiedzieć, że zapowiada się super lektura! 


I to chyba wszystko na dziś. Dom udekorowałam już tydzień temu, dziś umyłam okna w kuchni i posprzątałam dom, mogę więc oficjalnie się obijać!

Wesołego Alleluja!

poniedziałek, 25 marca 2024

Muszę to z siebie wyrzucić!

Gdyby się ktoś zastanawiał, co robiłam w piątkowy wieczór, to już spieszę z odpowiedzią.

Byłam przybita do fotela!

Zakotwiczyłam w salonie przed szklanym ekranem, i nic, ani nikt, nie było mnie w stanie stamtąd ruszyć. Aktywiści z Just Stop Oil z powodzeniem mogliby się ode mnie uczyć uporu i determinacji w blokowaniu newralgicznych miejsc.

Ale zacznijmy od początku, jak Bozia przykazała.

Ledwo Połówek przekroczył próg domu, już go ochoczo wołałam: Siadaj, siadaj, tu masz gorący chowder, tam masz kocyk, OGLĄDAJMY! 


Doczekałam się bowiem tego pamiętnego dnia, kiedy na irlandzkim Netfliksie pojawił się "Top Gun: Maverick". Powiadam Wam, to był piękny dzień!

Tak, wiem. Normalni ludzie obejrzeli go już ponad dwa lata temu, a nawet zdążyli o nim zapomnieć. Ja tymczasem po raz kolejny udowodniłam, że mam wybitnie opóźniony zapłon.

Takie filmy to ja rozumiem, proszę państwa! Ile było w tym emocji, dramaturgii, pięknych i dynamicznych ujęć, ile sentymentu, ile dobrej zabawy i rozrywki! Za to zero dłużyzn - zadyszki można było dostać od wartkiej fabuły i goniącej akcji!

Normalnie to jesteśmy chyba najgorszym koszmarem każdego twórcy kinematografii. Publiką z piekła rodu.

On: nie potrafi zwyczajnie siedzieć na dupsku i gapić się w telewizor. Za trudne. Musi coś robić z rękami. I nie, niestety, nie jest to szydełkowanie, tylko granie na komórce. Na tym pierwszym można by było jeszcze zarabiać, drugie zaś jest zwyczajną stratą czasu.

Ona: nie lepsza. Bezwzględnie uważa, że film powinien zgrabnie zamknąć się w 90 minutach. Koniec i kropka. Te ponad dwugodzinne już zaczynają budzić u niej konwulsje. Tych trzygodzinnych nie tyka nawet dwumetrowym kijem.

Reasumując: tak, jak pisałam powyżej - duo z piekła rodem. Z nadpobudliwością ruchową i problemami w koncentracji (niezdiagnozowane ADHD?). Od takiej widowni uchowaj nas Panie.

Tymczasem stał się drugi cud nad Wisłą (a raczej nad rzeką Shannon). W piątkowy wieczór obydwoje grzecznie siedzieliśmy i z zapartym tchem wpatrywaliśmy się w Mavericka niczym cielę w malowane wrota.

On nawet nie dotknął swojego telefonu, ona nawet nie zauważyła, kiedy minęły te dwie godziny. Wspólnie za to orzekli, że już dawno nie widzieli tak angażującego emocjonalnie i dobrego filmu.

Ja tam jak na typową niewiastę przystało, jestem dość sentymentalna, więc "Top Gun 2" już na samym wstępie miał ode mnie plusa tak wielkiego jak krzyż na Giewoncie. Jako że uwielbiam lata 80. w muzyce i kinematografii, nie jestem absolutnie obiektywna. Połówek jednak znaczne bardziej twardo stąpa po ziemi, więc w jego przypadku raczej nie można było mówić o żadnej taryfie ulgowej. Film startował u niego z pozycji czystej karty, nie zaś tej uprzywilejowanej.

Oryginalny "Top Gun" zawsze wywołuje u mnie przyjemne ciepło na duszy, i - co ciekawe - z tym najnowszym było podobnie. W zasadzie już od sceny otwierającej. To było jak przyjemne spotkanie po latach. Otulające nostalgią i zalewające sentymentem.

Z niejakim podziwem spostrzegłam, że starzy "znajomi" niewiele się zmienili. Tom Cruise chyba karmi się boską ambrozją i popiją ją eliksirem młodości. A może po prostu kąpie się w oślim mleku niczym Kleopatra. Nie bardzo wierzę w jego krótki, cztero- i sześciogodzinny sen, a także dietę 1200 kalorii, jestem chyba za to w stanie uwierzyć, że mężczyźni z lat 60. są faktycznie jak wino: im starsi, tym lepsi.

Tom to też po części doskonały przykład na to, że nie ma brzydkich ludzi, są tylko biedni. Tom biedny był przez krótki czas, brzydki - raczej nigdy, ale to i owo sobie poprawił, dzięki czemu dziś można uwierzyć, że nie tylko odnalazł fontannę młodości, ale nawet się w niej wykąpał (i to niejednokrotnie!).

Jennifer Connelly, która jest jedną z moich ulubionych aktorek, również świetnie się tu prezentowała: wiek nie odebrał jej błysku w oku, ani nienagannej figury. Do twarzy jej było z tymi jaśniejszymi pasemkami. I tylko na Kilmera, wcielającego się w rolę chorego Icemana, przykro było patrzeć. Aktor zmagał się z rakiem przełyku, choroba nie była tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni twórców tego kinowego hitu.

(Potencjalny spoiler poniżej)

Na zakończenie dodam jeszcze tylko, że film był naprawdę dobrym widowiskiem o wysokich walorach rozrywkowych. Finał zaś był wisienką na torcie. Miło było się mylić! Bo widzicie, myślałam, że jestem taka mądra i że przewidziałam zakończenie. W głowie miałam już gotowy scenariusz: heroiczną śmierć Mavericka będącą jednocześnie aktem poświęcenia i zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy Roosterowi. Jak ja się cieszę, że on przeżył! Że oni przeżyli!

(koniec spoilera)

To miało prawo się nie udać, wszak obydwa filmy dzielą grube dekady, a sequele już mają to do siebie, że wypadają gorzej na tle pierwowzoru (choć oczywiście bywają chlubne wyjątki, tak na szybko przychodzi mi tu do głowy "Dexter", a także "Love Story" - w moim odczuciu obydwie te produkcje są znacznie lepsze niż ich książkowe odpowiedniki). A jednak się udało! Co niektórzy nawet z pełnym przekonaniem twierdzą, że "Top Gun" z 2022 roku przebił tego pierwszego.

A skoro już jestem w temacie filmów, to wczoraj skończyliśmy oglądać serial "Dżentelmeni", i już niestety nie było takiego szału jak w przypadku Mavericka. Może to świeży efekt wysoko zawieszonej poprzeczki, a może zwyczajnie serial nie jest tak dobry, jak film o tym samym tytule z 2019 roku? Czegoś mi w nim zabrakło. To niby ten sam Guy Ritchie, ale jednak inny. Oglądałam go głównie z uwagi na świetną kreację Susie Glass - w moim odczuciu Kaya Scodelario (serialowa Susie) zmiotła z planszy pozostałych aktorów.