czwartek, 19 grudnia 2024

Irlandia, ktorej już nie ma


Mędrcy powiadają, że najlepsze rzeczy w życiu są darmowe. 


Dzisiejszy wpis, pozostający w tematyce muzealnej, zamieszczam tu dla przeciwwagi. W tym poprzednim opisywałam drogie muzeum, które mnie nieco rozczarowało. To przedstawione dzisiaj zabrało mnie w ekscytującą i sentymentalną podróż do przeszłości, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że jest ono całkowicie darmowe.


W mniejszym stopniu jest to też opowieść o mnie. O tym, że człowiek wyjdzie ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. 


Zacznijmy jednak od początku.


National Museum of Ireland (Narodowe Muzeum Irlandii) ma na tutejszych ziemiach cztery oddziały. Każdy z nich poświęcony jest innej tematyce, przy czym aż trzy z tych filii znajdują się w samej stolicy ‒ Dublinie. To, o którym piszę, jest najmłodszym oddziałem, utworzonym w zaledwie 2001 roku, i jako jedyne usytuowane jest na prowincji. 


Jest to o tyle znamienne, że jego tematyką jest "Country Life", czyli wiejski styl życia. Styl życia, warto dodać, który niejako już wyginął, albo jest w dużej mierze na wymarciu. Muzeum skupia się bowiem na dawnych aspektach egzystencji Irlandczyków. Mieszkańców wyspy z XIX i XX wieku ‒ Irlandii, jakiej już raczej tutaj nie zobaczycie. Nigdzie poza obrębem muzeum. 


Tak wiele rzeczy mi się tutaj podobało, że w zasadzie nie wiem, od czego powinnam zacząć tę litanię zalet. 


Może od tego, co najbardziej widoczne? A zatem rozlegle tereny Turlough Park w hrabstwie Mayo na północnym zachodzie kraju. Malownicze połacie zieleni, nawet zimową porą! Rześkie powietrze: relatywnie czyste i pozbawione spalin, bo do najbliższego dużego miasta jest z 10 minut drogi samochodem. 




Dużo krzewów, drzew, a w ich łysych i  pozbawionych listowia koronach ‒ ptaki. Tu delikatne ćwierkanie, tam subtelne szemranie wody w rzece, łopot skrzydeł łabędzi pływających w stawie, i... dźwięk kropel deszczu rozbryzgujących się o podłoże, bo oczywiście jak tylko wyszłam z samochodu, nastąpiło oberwanie chmury i było niemal tak jak w tym wierszu Leopolda Staffa: "O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny, i pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny (...)". 


Na szczęście pogoda wkrótce uległa znacznej poprawie, niebo znów przybrało barwę niezapominajek, ale grunty pozostały mokre, przez co odpuściłam sobie spacer niektórymi ścieżkami przy stawie. Saturacja wody była tak wysoka, że brudziłam buty w błocie. Tu potrzebne były prawdziwe gumowce, a nie półbuty. 



Spacer urozmaicały porozrzucane, tu i ówdzie, przydrożne rzeźby autorstwa irlandzkich artystów, i to też był miły akcent, takie nienachalne preludium do muzealnych eksponatów, które czekały wewnątrz murów. 


Właśnie ‒ muzealne mury. Biorąc pod uwagę, że muzeum to poświęcone jest przeszłości, to jego bryła jest zaskakująco nowoczesna. Może nie do końca futurystyczna, ale jak najbardziej modernistyczna ‒ nieco toporny, prosty i szary budynek został wkomponowany w taras zieleni. Obok niego znajdują się  kaskadowe schody prowadzące prosto nad wodę. 



Nieopodal budynku muzeum znajduje się Turlough House, ciekawa, neogotycka rezydencja z XIX wieku należąca do rodziny Fitzgeraldów, zamożnych właścicieli ziemskich, od których lokalna ludność miała w dzierżawie grunty rolne. 

Tutaj również nie płaci się za wstęp, i choć nie ma tu zbyt wielu pomieszczeń do zwiedzania, warto rzucić okiem na choinkę i imponującą biblioteczkę, zapewne marzenie niejednego mola książkowego. (Przytuliłabym taki regalik!)


Latem wizyta w tym miejscu jest na pewno przyjemniejsza, bo przyroda eksploduje całą gamą barw, a szklarnia czy winiarnia, gdzie niegdyś Fitzgeraldowie uprawiali winorośl (tak, tak, w Irlandii też jest możliwa produkcja wina) mają więcej do zaoferowania. 


Mimo że moja wizyta miała miejsce grudniową porą, sprawiła mi ogrom przyjemności. Niekoniecznie trzeba więc czekać do lata z przyjazdem. Na terenie muzeum jest kawiarenka, a zatem jest to doskonałe miejsce do posilenia się duchowo i fizycznie. Oprócz stałych wystaw są tu też czasowe, a obecnie jedną z nich jest wystawa poświęcona... polskiej sztuce folkowej ‒ "Polish Folk Art: Beliefs, Colour and Symbols". 


Spędziłam tu trzy jakże ciekawe i przyjemne godziny, w czasie których skutecznie przeniosłam się do przeszłości. Moja wewnętrzna wieśniara skakała ze szczęścia. Na nowo odżyły moje wspomnienia z dzieciństwa. Ówczesne czasy nie rozpieszczały, ale ludzie wydawali się być bardziej ludzcy, otwarci na innych i skłonni do pomocy. 



Wiele wiejskich prac, jak wykopki czy żniwa, odbywało się przy udziale najbliższych sąsiadów. Przypomniały mi się czasy, kiedy zimową porą gospodynie domowe gromadziły się w naszym domu, by wspólnymi siłami rozprawić się z workami gęsiego pierza, z którego miała później powstać ciepła pierzyna. Praca na wsi rzadko ustawała. Zmieniała jedynie tempo, ale pomimo tego, że ludzie mieli ręce pełne roboty, znajdowali czas na towarzyskie spotkania, a do kontaktu z drugim człowiekiem nie służył im smartfon. 


Choć jedna z ekshibicji w muzeum przestrzegała przed romantyzowaniem dawnego życia, nic nie mogłam poradzić na to, że moja stara wiejska dusza cicho kwiliła z nostalgii, kiedy podziwiałam piękne archiwalne fotografie albo obrazy mojego ukochanego Paula Henry'ego. To miejsce to prawdziwa skarbnica wiedzy. Serdecznie polecam ją wszystkim miłośnikom Zielonej Wyspy, jej kultury i dziedzictwa narodowego. 



Dla tych, którzy dotrwali do końca i pewnie nigdy nie odwiedzą muzeum, mam trzy ciekawostki, o których być może nie wiedzieliście. Zacznę od dawnego, nieaktualnego już zwyczaju, którego akurat mi nie żal, jako że był dość barbarzyński:


1) W drugi dzień świąt, czyli 26 XII, w dniu św. Szczepana przebrani Irlandczycy, ze słomianymi czapkami na głowie, paradowali od domu do domu z ozdobnym pudełkiem ‒ "trumienką", w którym mieli zwłoki ptaka, a konkretnie strzyżyka (taka bardziej makabryczna wersja naszych kolędników). W każdym domu prosili o pieniądze na "pogrzeb". Tych sąsiadów, którzy się dorzucili do składki, zabawiali żartami i piosenkami. Oczywiście kwota uzbierana z zrzutki wcale nie szła na żaden pochówek, tylko na balangę. Dlaczego akurat strzyżyk? Legenda głosi, że to właśnie on okazał się judaszem wśród ptaków i swoim trelem zdradził św. Szczepana (wtedy jeszcze nie był święty), kiedy ten ukrył się w krzakach przed swoimi prześladowcami. 


 

W moich rodzinnych stronach nikt nie zabijał strzyżyków, ale tzw. "śmieciarze" zakradali się nad ranem pod domy panienek, do których smalili cholewki i rozsypywali słomę na podwórku. Ot takie końskie zaloty. Jaki amant, taki podryw ‒ dla wielu dziewcząt był to jednak powód do dumy, a brak słomy na podwórku był zaś powodem do smutku. Tym, czym jest brak walentynki w 14. dzień lutego. 


 

2) Halloween powszechnie kojarzone jest z Ameryką, podczas gdy ten zwyczaj ma irlandzkie korzenie. To właśnie tu narodził się Jack O'Lantern, jak zwano wydrążone lampiony, do których wkładano świeczki. Pierwotnie rzeźbiono brukiew, buraki bądź rzepę. Cieszę się jednak, że tego zaprzestano, bo wyrzeźbiona rzepa wygląda wyjątkowo upiornie. Powinna być jedynie rekwizytem w horrorach, a nie w domach zwykłych śmiertelników. Jestem pewna, że jej widok doprowadził do zawału serca niejednego nieszczęśnika. Nie miała nic w sobie z sympatycznej pomarańczowej dyni. Zwyczaj ten został rozprzestrzeniony wraz z emigrującymi Irlandczykami, a tych było miliony. 


3) Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego w Waszym kurniku panuje wieczorową porą taki harmider, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż irlandzki folklor ma na to proste wytłumaczenie. Jako że kury zostały sprowadzone na wyspę przez wikingów, a konkretnie mieszkańców Danii, to od tamtej pory każdej nocy zaciekle rozprawiają one o powrocie do tego kraju! I tajemnica rozwiązana! Nie wiem, jak kury, ale mam nadzieję, że Wy od teraz będziecie mogli spać spokojniej :)



 


4 komentarze:

  1. Dziękuję Ci za tę jakże edukacyjną wycieczkę, a swoją drogą to ładnie tam jest i muzeum bardzo interesujące ! Pozdrawiam :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, Ula, miło Cie tutaj ponownie widzieć :) Skoro zimową porą jest tam tak ładnie, to latem musi być prawdziwa bajka :) Widziałam trochę letnich zdjęć w sieci, i bardzo mi się podobało to, co na nich zobaczyłam!
      Dziękuję za wizytę i komentarz, życzę Ci relaksującego weekendu :)

      Usuń
  2. Masz rację, z pewnością nigdy nie odwiedzę tego muzeum, ale z Twojej relacji dowiedziałam się wielu ciekawych informacji. Na jednym ze zdjęć dojrzałam także przedpotopowy odkurzacz, którego widok niezmiernie mnie rozczulił :) Tak samo jako reszta pozostałych sprzętów, które ewidentnie trącą myszką :)
    Biblioteczka rzeczywiście imponująca i sama nie pogardziłabym takim składzikiem, zwłaszcza jeszcze z taką przysuwaną do półek drabinką :) Cudeńko!
    Barbarzyńskich zwyczajów ze strzyżykiem nie popieram, tak samo jak eksponowanie rzepy, która rzeczywiście wygląda przerażająco.
    Natomiast widoki naokoło muzeum są piękne, te drzewa, woda, ścieżki spacerowe, a do tego jeszcze błękitne niebo... miód, malina :)
    Serdecznie Cię pozdrawiam i energetyczne myśli przesyłam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się ogromnie, jeśli udało Ci się poszerzyć Twoją wiedzę, Iwonko :)
      "Rozczulił" to dobre słowo. Momentami tak właśnie się tam czułam, bo ta wizyta była bardzo sentymentalną podróżą do czasów i miejsc, które nie istnieją już nigdzie indziej tylko w naszej pamięci. Jednym z eksponatów była też maszyna do szycia Singer, ale chyba nie opublikowałam tutaj tego zdjęcia. Niemal taką samą mieliśmy u siebie w domu na strychu. Jako dziecko często się przy niej bawiłam i udawałam krawcową. Nawet nie wiem, co się z nią stało, pewnie została wyrzucona na śmietnik... :(
      Tak, taka biblioteczka byłaby spełnieniem marzeń! Ja dziś dostałam świetną książkę jako prezent pod choinkę i nawet nie mam, gdzie jej wyeksponować. Po przeczytaniu pewnie schowam ją do jakiejś szuflady, a może pudła...
      A ja odsyłam gorące pozdrowienia :)

      Usuń