niedziela, 28 września 2008

Paris, Paris...

Dzięki Boże -znów jestem w Irlandii! Wróciłam z krótkiego pobytu we Francji. Przywiozłam zesobą mnóstwo fotek, kilka pamiątek i wiele wspaniałych wspomnień. Chciałabym tojakoś pogrupować, ale będzie ciężko. Nie ma najmniejszych szans na to bymopisała wszystko, co robiliśmy. Nie jestem sado-maso i nawet nie zamierzamsilić się na szczegółowe narracje. Nasze dni były zbyt aktywne, by teraz jeodtwarzać. Pochłonęłoby to zdecydowanie za dużo czasu i mojej energii. Zpewnością najlepiej dla wszystkich będzie, jeśli skupię się na wrażeniachogólnych. Postaram się skoncentrować na plusach i minusach naszej wycieczki.


 


Zacznę może odtak prozaicznego czynnika jakim jest pogoda. Z pozoru rzecz błaha, ale tylko zpozoru. Ładna pogoda to w moim odczuciu połowa sukcesu – podstawa udanejwycieczki. Nie bawi mnie zwiedzanie w strugach deszczu w przemoczonym ubraniu iw towarzystwie huraganu rozwiewającego moje włosy we wszystkie strony świata.Francuska aura okazała się dla nas niezwykle przychylna. Przez wszystkie dnipogoda była iście letnia – piękna i słoneczna, toteż zobaczyliśmy Paryż wnajlepszej oprawie. Spowity w lekkiej porannej mgiełce z upływem godzinprzeistaczał się w urocze miasto skąpane w promieniach słonecznych.


  


Fantastycznychbodźców wizualnych dostarczał mi widok paryskich zabytków skąpanych promykamisłońca i otulonych drzewami o ciepłej pomarańczowej barwie liści. Jesiennaszata stolicy Francji jest cudowna! Zdarzało się, że natrafiając na wyżejopisane obrazki, przystawałam w zachwycie, fotografując i wyobrażając sobie,jak pięknie musi wyglądać to miejsce w samym sercu jesieni, kiedy to barwyliści przybierają jeszcze bardziej fantastyczne odcienie. W takich momentachżałowałam, że nie będę mogła podziwiać tego widoku na żywo i że muszę zadowolićsię jego namiastką. 


  


Po stronieplusów z przyjemnością odnotowuję też trafny wybór hotelu. Cena jak na paryskiewarunki była znośna, obsługa bardzo sympatyczna, a pokój czysty z wygodnymłóżkiem, dużą łazienką i oknami. Z przyjemnością odkryliśmy, iż nasz mini-barekjest na bieżąco uzupełniany, a pokój codziennie sprzątany. Serwowane śniadaniebyło bardzo smaczne, a jego wybór szeroki. Co więcej obsługa dbała, by dlawszystkich gości wystarczyło produktów, więc nie musieliśmy się obawiać, iż namprzypadną resztki (jak to miało miejsce w czasie innego zagranicznego pobytu wpewnym hotelu). Dodatkowym atutem naszego hotelu była dogodna lokalizacja.Mieszkaliśmy w cichej dzielnicy, gdzie praktycznie na wyciągnięcie rękimieliśmy restauracje, ciekawe sklepy i metro.


 


Co mniepozytywnie zaskoczyło, to ceny. Nie spodziewałam się, że są one w niektórychprzypadkach dużo niższe od tych irlandzkich! Paryż kojarzył mi się zawsze zdrożyzną, jak to zresztą bywa w stolicach o światowej sławie. Kiedy całkiemprzypadkowo weszliśmy do napotkanego supermarketu, doznałam tymczasowegoparaliżu spowodowanego widokiem cen. Taaak niskich! Za zaledwie kilka eurozaopatrzyliśmy się w kilka butelek napoju i wody mineralnej. I nie były toprodukty jakiejś tam paryskiej Biedronki, a dobrych i sprawdzonych firm! Zezdziwieniem obserwowałam, jak kupujący wyciągają kilkanaście euro, by zapłacićkasjerce za produkty w swoich koszykach. Miałam ochotę zawyć „woooow! WIrlandii taki numer by nie przeszedł. Za te same rzeczy zapłaciłabym dużowięcej w moim lokalnym sklepie [w małym miasteczku notabene!] Po raz kolejnyprzekonałam się, że Irlandia powinna nazywać się Krainą Kosmicznych Cen! WIrlandii za kanapkę z tostowego chleba  płaciliśmy zazwyczaj ponad 4 euro(w porywach nawet 5!). We Francji przepyszna, świeża i duża bagietka z bogatymnadzieniem kosztowała nas ponad 3 euro. Za jakieś dwa euro więcej można byłonabyć cały zestaw składający się ze wspomnianej bagietki, napoju w puszce ipysznego deseru w postaci ciasta – mini wersji tarty owocowej. Nie dopomyślenia w Irlandii!

Fajnie mają ciFrancuzi. Też tak chcę!


  


Dośćrozpływania się w zachwycie. Pora przejść do minusów, bo i te były. Mimo żewyprawa była jak najbardziej udana, nie obyło się bez takich momentów, kiedy z sentymentemwzdychaliśmy „chciał(a)bym być już w Irlandii”. Paryż to ogromne miasto,niezwykle męczące. Tłumy są wszędzie, praktycznie o każdej porze dnia. Naulicach spoooora mieszanka różnorakich ras i nachalnych sprzedawców, w roliktórej bezkonkurencyjny prym wiodą Senegalczycy. Wybitne natrętni, mistrzowskoopanowali wszelkie triki mające na celu wciśnięcie przechodniom jakiegoś bubla.Nie rozumieją znaczenia słowa „nie, dziękuję”. Nalegają, zaczepiają, prawiątanie komplementy. Męczą. Okropnie męczą. Doprowadzili do tego, że na ich widokuciekaliśmy na drugą stronę ulicy. Byle by tylko być jak najdalej od nich.


   

Jeszcze większamieszanka podejrzanych typów występuje w metrze. Paryskie metro to w ogóleosobny temat – koszmar. Mimo że jest świetnym udogodnieniem i najlepszymśrodkiem szybkiej komunikacji, pozostawia wiele do życzenia. Za każdym razem,kiedy do niego wchodziłam, miałam wrażenie, iż wkraczam w piekielne czeluście.Dosłownie i w przenośni. Było w nim strasznie gorąco i duszno, więc za każdymrazem przeżywałam katusze, gdy musiałam nim jechać. Metalowe poręcze i uchwytywewnątrz wagonów były tak potwornie lepkie, że wprost napawały mnieobrzydzeniem. Na zakończenie każdego dnia szybko biegłam do łazienki, by czymprędzej zmyć z siebie brudy całego dnia. Życie w tak ogromnym mieście nie jestabsolutnie dla mnie – miłośniczki zieleni i natury. Nie potrafiłabym tunormalnie egzystować. Miasto choć bardzo ładne szybko mnie męczyło. Do dziś zrozbawieniem wspominamy pewną scenę, kiedy po niezwykle męczącym dniu, skonanisiedzieliśmy na naszym hotelowym łóżku, z bezwiednie zwisającymi kończynami,nie mogąc uwierzyć, że wreszcie mamy chwilę odpoczynku:

-  (ja)Wiesz, że zwiedzaliśmy miasto 8 godzin??

- (Połówek) O jaaa… 8h? Prawie jak w pracy…

-  Nooo…Tylko, że w pracy tak nie zapierdzielasz…


 


Pozwolę sobiezakończyć tym oto krótkim dialogiem, który doskonale podsumowuje nasz pobyt weFrancji. Jakkolwiek przyjemnie było w Paryżu, obydwoje czekaliśmy na powrótdo Irlandii. Zgodnie stwierdziliśmy, iż Paryż dobry jest na krótki wypad, aleabsolutnie nie chcielibyśmy w nim żyć. Mimo że przeżyłam tam bardzo miłechwile, naprawdę szczęśliwa poczułam się dopiero po wylądowaniu na ZielonejWyspie – wreszcie byliśmy u siebie. W końcu wszędzie dobrze, ale w domunajlepiej.

wtorek, 23 września 2008

Fota Wildlife Park

Dziś podzielę się z Wami fotkami, które napierwszy rzut oka niezbyt przywodzą na myśl Irlandię. Bardziej kojarzą się zafrykańskim buszem, ale nic bardziej mylnego – zdjęcia wykonane zostały naZielonej Wyspie w Parku Safari.


  


Jako że do tej pory zwiedzaliśmy głównie to,z czego słynie Irlandia, czyli ruiny opactw i zamków, tym razem dla odmianypostanowiliśmy skupić się na innych atrakcjach wyspy. Nadarzyła się świetnaokazja, gdyż akurat przebywaliśmy w okolicach Cork. W jego sąsiedztwie zaś leżywysepka Fota. Mimo że jest mała, ma wiele do zaoferowania. Jedną z jejnajwiększych atrakcji jest wspomniany wcześniej Park Dzikich Zwierząt. FotaWildlife Park nie jest typowym zoo. Od obiektów tego typu wyróżnia ją jejspecyfika.


  


Żyjące tutaj zwierzęta nie są zgromadzone wklatkach – większość z nich ma do dyspozycji sporych rozmiarów teren, po którymmogą się swobodnie poruszać. Małym wyjątkiem są gepardy. Ze względu na ichdrapieżną naturę umieszczono je w zamkniętych wybiegach. Zwiedzający są więcbezpieczni, a gepardy muszę niestety zadowolić się oglądaniem świata zza krat.


  


Twórcy Foty wykazali się bardzo ciekawympomysłem. Miejsce jest fajną rozrywką szczególnie dla rodzin z dziećmi, którychzresztą tutaj nie brakuje. Fota Wildlife Park nie tylko umożliwia przeciętnemuśmiertelnikowi zobaczenie na własne oczy dzikich zwierząt, których być możenigdy by nie zobaczył – jej funkcja jest bardziej wyniosła.


  


Spośród znajdujących się tutajsiedemdziesięciu egzotycznych gatunków stworzeń, wiele z nich nie miałoby szansna przeżycie w normalnych warunkach. Fota poprzez swoją hodowlę chronizagrożone gatunki i stwarza im godne warunki życia.


  


Wiem, że dla niektórych z tych zwierzątsztuczne warunki życia nigdy nie zastąpią im tych prawdziwych, jakie mogłybymieć w naturalnym środowisku. Spacerując, widzę, że część z nich wydaje siępozbawiona życia i smutna, ale czasem dla dobra zwierząt, trzeba pozbawić jenieograniczonej wolności.


  


Fota Wildlife Park stara się zaznajomićludzi z zagadnieniami dotyczącymi zagrożonych gatunków i uwrażliwić ich na loszwierząt. Czasem to jednak nie wystarcza, bo problem tkwi w samej mentalnościludzkiej, co bez problemu można zaobserwować w czasie przechadzek. Mimowyraźnych zakazów dotyczących dokarmiania zwierząt i ingerowania w ichprywatność, nie brakuje pozbawionych rozumu i wyobraźni ludzi, którzy prosząsię o usunięcie z terenu parku.


  


Dzieci szaleńczo gonią za zwierzakami,rodzice oczywiście nie zwracają na to uwagi. Jeszcze inni koniecznie chcązobaczyć jak wygląda przełyk zwierząt. Niektórzy gdyby mogli, rozebralibytakiego futrzaka na części pierwsze – normalny kontakt z nim nie wystarcza im.Pomimo wyraźnej niechęci osaczonego zwierzęcia muszą go dotknąć, pomacać,wepchnąć palec w oko, do nosa, w uszy lub pociągnąć za sierść.


  


Mają niezwykle pomysłowy zestaw tortur.Pchają się za ogrodzenie (którego notabene przekraczać nie można) lub dokonująinnej, jeszcze głupszej rzeczy. W konkursie na najgłupszego zwiedzającegodominują oczywiście przedstawiciele pewnego narodu – normalka… Jak to szło z tąsłomą w butach? Denerwuje mnie to pastwienie się nad zwierzętami, a liczenie dostu w celu uspokojenia nerwów przestało mi wystarczać,  więc czym prędzej oddalam się od osobników zADHD.


  



Spore zainteresowanie zgromadzonych ludziwywołuje przyglądanie się figlom, jakie wyczyniają rodzinki małp. Od razuwidać, że te pomysłowe zwierzaki, wiedzą, jak skupić na sobie uwagęprzechodniów. Wygłupiają się, skaczą i obmyślają kolejne strategie mające nacelu przywłaszczenie jedzenia gapiów. Wystarczy tylko chwila nieuwagi, byśmiały, kudłaty złodziejaszek sprytnie ukradł frytki niczego nieświadomegodziecka. Ułamek sekundy i łup zdobyty!


  


W międzyczasie mijają nas autobusywypełnione turystami. Ludzie z różnych przyczyn zdecydowali się właśnie na tegotypu rozwiązanie. Dobre jest ono przede wszystkim dla tych, którzy chcą wkrótkim czasie zwiedzić całość parku. Jako że Fota Wildlife Park rozpościerasię bodajże na 315 ha,jej dokładna eksploracja może pochłonąć nawet kilka godzin. Nie polecam jednaktakiego rozwiązania – zdecydowanie więcej korzyści czerpie się z pieszegozwiedzania, które m.in. umożliwia robienie fotek i bliższy kontakt zezwierzętami. Przy odrobinie szczęścia można zrobić naprawdę dobre zdjęcia –jeśli tylko dany zwierzak zechce podejść do ogrodzenia.


  


Zbliżając się do wyjścia, wytężamy zmysły wcelu odnalezienia czerwonej pandy i tapirów, których należy się spodziewaćwłaśnie pod koniec zwiedzania. Nie zawsze jest okazja przyjrzenia się wszystkimgatunkom. Część z nich zalicza się najwyraźniej do domatorów – leniwie wylegująsię w swoich domkach i nie przejawiają większej chęci do wychylenia nosa nazewnątrz. Podobnie jest z czerwoną pandą – umiejscowiona gdzieś wysoko, wkoronie soczyście zielonego drzewa, śpi słodko z błogim wyrazem mordki.


  


Niech śpi, nie będziemy jej budzić…

piątek, 19 września 2008

Kinsale

Zapewne każde zWas czytało Robinsona Crusoe lub przynajmniej oglądało film o nim. Pewniejednak niewielu z Was wie, kto był inspiracją dla Daniela Defoe, autorasłynnego Robinsona. Otóż był nim niejaki Alexander Selkirk - rozbitek, któregonie opuściło szczęście i właśnie dzięki temu przeżył katastrofę statku, co zkolei doprowadziło go do wylądowania na bezludnej wyspie. Ale, ale, co ma Selkirkdo Kinsale? Coś tam ma. Jeśli wierzyć w słowa legendy, wspomniany nieszczęśnik(?) wypłynął właśnie z portu w Kinsale. A to, co było później wie każdy. Każdy,kto czytał Robinsona Crusoe.


 


I ja zawitałamdo Kinsale. Bynajmniej nie po to, by podzielić los biednego Alexandra. Mój celbył zdecydowanie przyziemny – chciałam na własne oczy zobaczyć to malowniczemiasteczko, nad którym wszyscy rozpływają się w zachwycie.


   


Mój pierwszykontakt z Kinsale nie jest bynajmniej niekończącym się ciągiem ochów i achów.Miasteczko wita nas nocną poświatą, a – jak wiadomo – w nocy wszystkie koty sączarne. Czarne jest też Kinsale i jakoś nie bardzo widzę tutaj te koloroweuliczki. Jako że nastała dość późna godzina, a zmęczenie wyraźnie namdokuczało, bardziej zaabsorbowani byliśmy szaleńczymi poszukiwaniami jakiegośprzyzwoitego noclegu niż zwiedzaniem. Sezon w pełni, w mieście mnóstwoturystów, więc trudno o wolny pokój w B&B. Jeździmy, szukamy, do drzwipukamy i praktycznie wszędzie słyszymy to samo: „I’m sorry, we are fullybooked”. A jeśli nie pukamy do drzwi, to znaczy, że już zdążyliśmy przeczytaćzamieszczoną przed pensjonatami tablicę z bolesnym napisem: „NO vacancies”.Niektóre z B&B są tak tragicznie oznakowane, że ich odnalezienie graniczy zcudem, a my czujemy się jak stuknięci poszukiwacze przysłowiowej igły ukrytej wstogu siana. Ale, ale… jeszcze inne powiedzenie mówi, że głupi ma szczęście.Mamy i my!


 


Kiedy naciskamydomowy dzwonek w pensjonacie numer milion pięćset sto dziewięćset, otwiera namelegancka, zadbana i przemiła Irlandka, która z należną jej gracją bardzo nasprzeprasza, ale nie może służyć nam noclegiem. Za to w ramach pocieszeniaoferuje znalezienie innej noclegowni. Jako że wizja snu w kartonie pod mostemmało nas bawi, godzimy się na jej propozycję, darując sobie tym samymstandardowe pytania o cenę i jakość usługi. Po uzyskaniu namiarów na ostatniwolny pokój w pobliskim B&B jedziemy tam z prędkością światła w nadziei, żefaktycznie będzie on jeszcze wolny. Uff, jest! Co więcej warunki są naprawdędobre, więc możemy czuć się uratowani. Po zaspokojeniu potrzeby posiadaniawygodnego łóżka, decydujemy się zaspokoić kolejną, jaką jest silna chęćskonsumowania ciepłego posiłku. Jako że Kinsale znane jest jako irlandzkastolica smakoszy, liczymy na raj dla naszych kubków smakowych.


  


Spacerując wąskimiuliczkami, natrafiamy na pierwszą restaurację i nie tracąc czasu na namysły,decydujemy się na przetestowanie możliwości tutejszych kucharzy. Z menudorównującego długością powieściom Tołstoja, wybieramy coś na przystawkę, daniegłówne i coś do picia. Mimo że jedzenie jest w istocie smakowite, przeliczyłamsię w ocenie stopnia mojego wygłodzenia. Ledwo wciskam w siebie danie główne,co zresztą i tak kończy się fiaskiem – reszta musi powędrować ponownie dokuchni. Nasyceni i zadowoleni, wytaczamy się z restauracji i spacerkiem udajemysię do auta, które pechowo zostało zaparkowane na dość dużym wzniesieniu. Potak obfitej kolacji każdy krok wydaje się być cierpieniem.


  

Ranekprzedstawia nam Kinsale w zachęcającym świetle. Korzystając z dobrodziejstwpogody zwiedzamy, spacerujemy uliczkami, odpoczywamy nad wodą, przysiadając namiejskich ławeczkach i cieszymy się z gościnności miasteczka. Uwielbiam tegotypu irlandzkie mieściny. Małe, urokliwe, sympatyczne ze specyficznym klimatem.Jeśli do tego są jeszcze czyste i malowniczo ulokowane nad wodą to już w ogóleraj na ziemi. Żaden  Belfast, żaden Cork czy inny Dublin nie może się znimi równać! To właśnie w tego typu małych miejscowościach odnajdujękwintesencję Irlandii.


  


Dublinabsolutnie nie ma dla mnie nic z irlandzkiego uroku. Duży, brudny, zatłoczony,naszpikowany podejrzanymi typami stanowi dla mnie karykaturę irlandzkiejgościnności i klimatycznej atmosfery. Prawdziwą harmonię odnajduję w małychmiasteczkach typu Kinsale, gdzie miejscowi ludzie są dużo bardziej otwarci naprzyjezdnych i gdzie życie toczy się innym rytmem. Kiedy słyszę słowo„Irlandia”, moimi pierwszymi konotacjami są właśnie małe miasteczka zprzyjaznymi mieszkańcami zawsze mającymi chwilę, by przystanąć i pogadać, by powitaćmijanego przechodnia uśmiechem i „dzień dobry”. Nic więc dziwnego, że tegosłonecznego dnia przebywając w Kinsale, czuję się jak u siebie w domu…

poniedziałek, 15 września 2008

Zakupy z piekła rodem!

Jako typowa kobieta, jestem maniaczką zakupów – niestety!Nie jest mi z tym dobrze. I nie jestem absolutnie zadowolona z tego faktu. Mamsłabość do działów odzieżowych i obuwniczych. Mogłabym w takich sklepach rozbićnamiot i spędzać tam całe dnie, przechadzając się od jednego stoiska dodrugiego, przymierzając i oglądając. Taka już moja ułomność ;) To, co zaraznapiszę, zabrzmi więc dziwnie (sama nie mogę uwierzyć, że to piszę!), alewygląda na to, iż wreszcie wyleczyłam się z mojej manii. Całkiem przypadkowooczywiście – nie zapominajmy przecież, że każdy niewolnik jakiegoś nałogu rzadkokiedy chce się dobrowolnie poddać kuracji odwykowej.

Wybraliśmy się wczoraj na zakupy. W zasadzie to powinnamuściślić, że to ja się wybrałam. Rola mojego faceta ograniczyła się tylko iwyłącznie do podrzucenia mnie do sklepu i do odebrania z niego. Po wykonaniupierwszej czynności Mój Połówek ulotnił się w błyskawicznym tempie. Wszelkiecentra handlowe są dla niego salami tortur. Do niedawna były one nimi także dlamnie – gdy wybieraliśmy się razem na zakupy. Każdorazowe przekroczeniesklepowych drzwi zaczynało się tak samo – mojemu narzeczonemu natychmiastwłączała się opcja MARUDA. Mając takiego partnera u boku, mogłam oczywiściezapomnieć o czerpaniu przyjemności z przebywania w świecie ciuchów i butów.Zamiast skupiać się na oglądaniu rzeczy, zastanawiałam się, jak wyłączyć tęjego upierdliwą opcję. Zazwyczaj pomagało dopiero zresetowanie ;) Toteż pewnegodnia, wysłuchawszy milion jęków i narzekań mojego Połówka, ku jego ucieszepowiedziałam „Dość! Dopiąłeś swego! Koniec wspólnych zakupów!” I tym otosposobem pozbyłam się uciążliwego towarzysza zakupowego. Od tej pory Pan Marudaspędzał czas w domu, podczas gdy ja oddawałam się szaleństwom zakupowym. Takteż było wczoraj. Po odwiezieniu mnie do sklepu ucieszony Pan Maruda udał siędo domu w celu oglądania meczu. Uzgodniliśmy, iż jak już będę miała dośćzakupów, zadzwonię do niego, aby po mnie przyjechał. Oczywiście wiadomo było,iż chwila ta nie nastąpi przed upływem 2 godzin i zakończeniem meczu.

W ten oto sposób i wilk był syty i owca cała ;) Kiedysamotna i zadowolona owca buszowała w odzieżowym dziale, wrzucając do wózkanowe zdobycze, wilk z zapartym tchem oglądał zmagania naszej ulubionej drużynypiłkarskiej nerwowo przygryzając paznokcie i wyrywając sobie włosy z głowy.

I wszystko byłoby pięknie gdyby nie jeden mały szczegół.Otóż, po ponad dwóch godzinach penetrowania zasobów sklepu, mając już pełnywózek rzeczy, zdecydowałam, iż mam już dość i chcę wracać do domu. W związku zczym sięgam do torebki po telefon i ku mojemu przerażeniu stwierdzam, iż go tamnie ma! Shit, zostawiłam go w domu! I teraz zaczyna się jazda:

- nie mogę tak po prostu pójść do kasy i zapłacić, gdyżnie mam wystarczająco dużo kasy w portfelu. Zapłacić miał mój Połówek za pomocąkarty.

- pomysł rozpakowania wypchanego wózka mało mnie pociąga,więc zostaje mi tylko jedna opcja polegająca na przymusowym spacerowaniu po sklepiei oczekiwaniu na cud  w postaci mojegofaceta.

Pchając wózek, modlę się więc, aby Pan Marudny domyśliłsię, że zostawiłam telefon w domu i przyjechał po mnie w ciągu najbliższegokwadransu. Modlitwy jednak nie skutkują, a czas upływa. Po godzinie oczekiwaniajestem już u kresu wytrzymałości. Znam już plan sklepu na pamięć i umieram znudów. Snuję się po sklepie niczym zombie i tylko z czystej nudy sięgam pokolejne ciuchy, aby udać się z nimi do przymierzalni. Kiepska to rozrywka, alezawsze coś. W końcu po trzech godzinach przychodzi wybawienie! Kiedy dostrzegamznajomą mi sylwetkę Pana Marudy, mam ochotę rzucić mu się w ramiona! Chybajeszcze nigdy tak się nie cieszyłam, widząc go w sklepie! Z ulgą udaję się więcdo kasy, pospieszając go przy tym na każdym kroku, by czym prędzej opuścić tenprzybytek mojego nieszczęścia.

Po takiej bolesnej lekcji, niezbyt szybko zawitam wsklepie! Mam już dość zakupów na najbliższy miesiąc! Widząc sklep mam odruch wymiotny!

niedziela, 14 września 2008

Charles Fort

Po bliższym zapoznaniu się z zamkiem Blarney i miasteczkiem Cobh nadeszła pora na Charles Fort (Fort Karola) -  fortecę obronną wybudowaną w XVII wieku. Tuż po porannej pobudce i posileniu się tradycyjnym irlandzkim śniadaniem wyruszamy na poszukiwanie kolejnych atrakcji. I tym razem mamy szczęście. Puszyste obłoki na błękitnym niebie zwiastują piękny dzień.


 


Po dotarciu na miejsce spędzamy kilkanaście minut na parkingu położonym tuż obok fortu. Dobre warunki atmosferyczne umożliwiają nam podziwianie panoramy rozciągającej się na pobliskie okolice. Widok ten okazuje się jednak marną namiastką atrakcji czekających na nas za murami fortecy.


 


Kiedy wkraczamy na teren fortu, naszym oczom ukazują się stare, zniszczone budynki. Do 1921 roku bastion był użytkowany, gdyż to tutaj szkolono rekrutów. Teraz zaś stoi opustoszały i zrujnowany. IRA już dawno położyła kres jego istnieniu. Budynki bez dachów i okien tworzą smutny obraz. To, co rozwesela całość i stawia ją w lepszym świetle, to kolorowe imitacje szyb: żółte, czerwone, zielone, niebieskie i pomarańczowe. Mimo że - jak na mój gust – nie pasują do kompleksu, świetnie oddają barwy Kinsale, które przecież słynie z uliczek we wszystkich odcieniach tęczy.


 


Pierwsze kroki kierujemy do budynku, w którym znajduje się ekspozycja. To dzięki niej mamy okazję zapoznać się z przeszłością fortecy. Licznie zgromadzone tablice informacyjne są prawdziwym źródłem wiedzy. Przedstawiają m.in. ówczesne warunki życia żołnierzy. W znajdujących się w muzeum gablotach można także obejrzeć mundury oficerów, autentyczne kule armatnie i kilka rodzajów broni. Po zapoznaniu się z zawartością ekspozycji opuszczamy budynek, by w promieniach słońca nacieszyć się obecnością w forcie.


 


Forteca znajduje się w bardzo malowniczym zakątku. Nie przez przypadek usytuowano ją właśnie w tym miejscu. Spora część murów strzeżona jest przez głębiny morskie. Mimo że w zamyśle konstruktorów miała to być twierdza nie do zdobycia, tak naprawdę nie spełniła ona swojej roli. Wybór terenu nie okazał się do końca trafny, co zresztą później zostało wykorzystane przez wrogów. Woda obmywająca fortecę była sporym utrudnieniem, ale bastion posiadał też swoją piętę achillesową. Jego lokalizacja ułatwiała ostrzał z wyżej położonego obszaru, co ostatecznie doprowadziło do upadku fortu.


 


Fort Karola stanowi dla mnie pierwszą tego typu atrakcję. Z dużym zainteresowaniem zagłębiam się w tajniki tamtejszych koszar. Wolno przemieszczam się wzdłuż murów, które imponują swoją wysokością. W niektórych miejscach osiągają nawet 12 metrów. Fotografuję urocze widoki, przyglądam się spokojnej tafli wody i dryfującym łódkom. Silne podmuchy wiatru nie dają o sobie zapomnieć - rozdmuchują moje włosy we wszystkie strony świata. Znużona ciągłym odgarnianiem kosmyków w końcu próbuję je okiełznać i spinam je w koński ogon.


 


Przechadzka wśród tych martwych i wysłużonych fortyfikacji stanowi dla mnie ciekawe i przyjemne doświadczenie. Nie spieszę się, powoli kontempluję te chwile, uważnie rozglądając się na boki. Krążę wokół magazynów, arsenału, szpitalu i kwater oficerskich. W niektórych z tych budynków trwają jeszcze prace porządkowe – pracownicy nie zwracając uwagi na turystów robią to, co do nich należy.




 


Amatorów zwiedzania przybywa z minuty na minutę. Rozległy obszar fortu powoli wypełnia się tłumem. Niektórzy zwiedzają w towarzystwie przewodnika, my jednak wybraliśmy inne rozwiązanie. Z doświadczenia wiemy już, że najlepiej zwiedzać we własnym rytmie, podążając własną, wytyczoną przez siebie drogą…

czwartek, 11 września 2008

Z dziennika frustratki

MoiDrodzy Parafianie, dziś będzie krótkie kazanie ;)

Po kilku dniach przymusowej abstynencji internetowej,wracam do blogowego świata. Wracam sfrustrowana i zła. Bez kija do mnie proszęnie podchodzić.

Niestety, nie tylko irlandzka pogoda pogrywa sobie zmieszkańcami wyspy. Podobne zachowanie prezentuje mój dostawca Internetu, którywprost prosi się o wykonanie na nim fatality! Mam dość tej internetowej rosyjskiejruletki. Wszelkie protesty i skargi są przez nas systematycznie zgłaszane, mimoto nie przynoszą rezultatów. Już na pamięć znamy formułki gorących przeprosin,którymi jesteśmy karmieni! Czuje, że jak je usłyszymy jeszcze raz, to kogoś trafiszlag! Albo mnie albo ich. Zapewnienia, że niedługo nadajnik znów zaczniedziałać nie przynoszą żadnych rezultatów! Przyprawiają mnie jedynie o niepohamowanążądzę krwi dostawców naszego ShitBroadbandu. Już sobie obiecałam, że jak ichkiedyś spotkam na ulicy, to w przypływie wściekłości nakarmię nimi pierwszegonapotkanego ścierwojada!

Błędne koło normalnie! Błędne, bo nie mamy innej, lepszejopcji. To znaczy mamy – możemy w ogóle zrezygnować z Internetu. No ale niejesteśmy na tyle upośledzeni, by dobrowolnie odciąć się od kontaktu ze światem!Siłą rzeczy więc jesteśmy skazani na bycie sfrustrowanymi klientamiShitBroadbandu. Kiedy widzę ich reklamy: „We offer a full range of broadbandand phone packages for home users” mam ochotę przekreślić to zdanie i grubymczerwonym flamastrem napisać drukowanymi literami: „Wybierz nas! Tylko myzapewnimy Ci szeroką gamę negatywnych uczuć. Frustracja i maksymalny wkurw gwarantowany!”.

Bastards!

Tak w ogóle, to już wiem, jak czuje się ofiara przemocydomowej. Źle – nie wiem, jak się czuje, ale jestem w stanie wyobrazić to sobie.Wiem natomiast jak się taka ofiara zachowuje. Od kiedy stałam się wnerwionąwłaścicielką dwudziestocentymetrowego siniaka na ręce (swoją drogą nabytegoprzez totalną głupotę autorki tego bloga) zmuszona jestem skrywać kończyny górnepod bluzkami z długimi rękawami. Nie mogę tak po prostu wyeksponować tego fioletowo-zielono-żółto-brązowegopaskudztwa na światło dzienne. Pół biedy gdyby ktoś pomyślał, że dostałam angażw najnowszej części „Wściekłych pięści VII” bądź w „Wejściu smoka XXII”. Gorzejgdyby przyszło mu do głowy, że to mój Połówek ćwiczy na mnie karate czy inneKung-Fu!

 

Gosh, zwariować normalnie można!

czwartek, 4 września 2008

Chodzące nieszczęście

Jeszcze do niedawna wydawało misię, że trafię do zamkniętego zakładu dla psychicznie chorych. Tymczasemwszystkie znaki na ziemi i niebiosach wskazują, iż mogę znaleźć się w domustarców! Zniedołężniałam ostatnio okrutnie i pewnie nie jedna sędziwa babuleńkawygrałaby ze mną w konkursie na „Miss Wysportowanych Staruszek”. Co prawda niechodzę jeszcze o lasce, nie jestem przygłucha, nie noszę okularów znieśmiertelnymi denkami od butelki i nie przyjaźnię z tym wstrętnym Niemcem -Alzheimerem - który wszystko chowa!

Wydarzenia z ostatnich dnidobitnie pokazują, że mam w sobie jakąś destrukcyjną moc. Niszczę wszystko,czego dotknę, stanowiąc przy tym poważne zagrożenie nie tylko dla siebie samej,lecz także dla otoczenia. Jak tak dalej pójdzie, to podzielę los HannibalaLectera – odizolowana od ludzkości wyląduje w jakiejś zbrojonej klatce, z maskąna twarzy i kaftanem bezpieczeństwa ;)

Przedwczoraj usiłując schowaćjedzenie do lodówki na najwyższą półkę, upuściłam talerz, który oczywiście zimpetem uderzył o dywan, rozbryzgując żarcie na wszystko, co było w pobliżu – wtym na mnie. Nie wymyśliłam żadnego zastosowania dla fantazyjnych fragmentówrozbitego talerza, toteż ostatecznie wylądował on w koszu. Po czym przystąpiłamdo zeskrobywania żarcia ze ścian, z dywanu i ze mnie.

Ten wypadek to jednak nic wporównaniu z tym, co go poprzedziło! Otóż jestem jednym wielkim siniakiem!Przeżyłam ostatnio bardzo bliski kontakt z moimi schodami! Całkiem przypadkowowymierzyłam długością swojego ciała niemalże całą klatkę schodową! A wynikupomiaru i tak nie pamiętam! W ogóle mało co pamiętam! Ostatni obraz, jaki mamprzed oczami, przedstawia mnie samą: beztrosko podśpiewuję sobie wesoło,dzierżąc w ręce jakieś odpadki i kierując się w stronę schodów. Nieprzeczuwając czyhającego na mnie niebezpieczeństwa, stawiam jedną stopę nastopniu, potem drugą i... po dwóch sekundach rozlega się szereg wstrząsów (tak,tak, to ostatnie trzęsienie ziemi w Irlandii spowodowałam ja! Sorry, niechciałam!) Mój śpiew zaś przeradza się w przeszywający uszy skowyt. Pełneboleści „auuuuuuuuuuuuuuuuuu!” zakłóca sen sąsiadów i ciszę nocną panująca naosiedlu. Domem chyba musiało porządnie zatrząść, bo mój facet w ułamku sekundy,niczym oparzony, odskoczył od komputera i znalazł się przy mnie. Czyn tenkoniecznie wymaga podkreślenia, jako że Mój Połówek to świetny przykład ofiaryzboczenia zawodowego – trzeba się nieźle namęczyć, żeby odseparować go odkompa.

Poturbowana, ledwo żyjąca iciągle jeszcze jęcząca zbieram się do kupy i włócząc nogami docieram do kuchni,gdzie wespół ze świadkiem mojego nieszczęścia dokonujemy obdukcji lekarskiej. Araczej ja dokonuje, bo świadek zwijając się ze śmiechu, okazuje się zupełniebezużyteczny!

Głowa na miejscu, uff!

 Z ulgą odnotowuję istnienie czterech kończyn. Całych!

Namacawszy nos, uszy, kark izderzaki (są! Tam gdzie być powinny!) przechodzę do dalszych oględzin.

Upierdliwy ból podpowiada, gdzieszukać obrażeń, szybko więc lokalizuję rozległe obtarcia naskórka

To jednak nie koniec atrakcji. Wwalce ze schodami złamałam też paznokieć! Oczywiścieniesymetrycznie! Złamanej końcówki do dziś nie odnalazłam – podobnie jak tychśmieci, które niosłam.

Mój tylny air-bag, mimo żeświetnie się spisał i zamortyzował upadek, jest w opłakanym stanie. Czuję sięwięc tak, jak gdyby stado rozjuszonych bizonów skopało mi tyłek. I tak chybateż wyglądam. Ten wielki krwiak z pewnością mówi sam za siebie. Oczywiście niemogę siedzieć! Normalnie poruszać też się nie mogę!

Zaliczając „glebę” nabawiłam sięnie tylko obrażeń. Od tej wiekopomnej chwili mam też nowy przydomek. Patrząc namoje zwłoki rozpłaszczone na schodach, mój Pomysłowy Dobromir uznał, iżwyglądam jak bobslej (!?!?). I tak oto zostałam ochrzczona „bobsleistką”! Zajebioza!

Mogę się już pożegnać zwszystkimi „skarbeńkami”, „słoneczkami” i innymi „kwiatuszkami”

Nastała Era Bobsleja!

poniedziałek, 1 września 2008

Cobh

Dziś dawno temu obiecany post o Cobh.


Przebywając na urlopie wpołudniowo-zachodniej części Irlandii, nie mogłam pozwolić sobie na to, bypominąć szansę zwiedzenia Cobh. Chciałam je odwiedzić już w czasie mojejpierwszej wizyty w tamtym regionie, jednak nie były mi to wtedy dane. Jakzwykle cierpiałam na nadmiar pomysłów i na niedobór czasu.

Mój Połówek wykazuje średniezainteresowanie tą mieściną, ale ja zachowuję się, jak typowe rozpieszczonedziecko. Chcę tam jechać i już. Marudzę, aż wreszcie stawiam na swoim.


  


Miasteczko zdominowane jest przez potężną,neogotycką sylwetkę St Colman’s Cathedral. Z placu znajdującego się tuż kołoniej świetnie widać zatokę. Czekając na narzeczonego, który akurat szukaparkingu, postanawiam spojrzeć na miasteczko z perspektywy ptaka. Stojącnieopodal katedry i spoglądając na znajdujące się u jej podnóża domy, mamwrażenie, że trafiłam do najbrzydszego irlandzkiego miasteczka. 


  


Zastanawiam się, czy to aby na pewno jestto „atrakcyjne miasteczko” opisywane przez mój przewodnik. Szare, smutne domki,ciasno upchnięte w szeregowej zabudowie całkiem nieświadomie tworzą obraz nędzyi rozpaczy. Są zniszczone i nijakie. Można dojrzeć wybite szyby, zrujnowanekonstrukcje. Domy są niewątpliwie stare, pewnie pamiętają jeszcze epokęwiktoriańską. Domyślam się, że jestem w jednej z najstarszych dzielnicmiasteczka i wyrażam szczerą nadzieję, iż reszta miasta nie prezentuje sięrównie przygnębiająco.


  


Nie, Cobh nie jest dla mnie jednym z tychurokliwych miasteczek, dla których ma się nieodpartą ochotę porzucićdotychczasowe miejsce zamieszkania. Ono nie powala swoim wyglądem. Nie wywołujeochów i achów.  Co mnie zatem tutajprzyciągnęło? Szczerze? Po prostu potrzeba postawienia stopy na jego gruncie.Chciałam je zobaczyć na własne oczy. Chciałam poczuć jego atmosferę. Chciałamprzekonać się, jak w realnym świecie wygląda to miejsce.


  


Jeszcze kilkaset lat temu Cobh było raczejnic nie znaczącą rybacką wioseczką. Taką jakich wiele. Taką, którą się zwiedzai po chwili zapomina o jej wyglądzie. Przeciętną. Zwyczajną. Mało kto o niejsłyszał. Mało kto się nią interesował. Bieg historii zmienił jednak ówczesnystan rzeczy. Z mało znanego portu Cobh przerodziło się w miasteczko ostrategicznym znaczeniu. To stąd wysyłano skazańców do kolonii karnych wAustralii. To tutaj - w czasie klęski Wielkiego Głodu - masowo gromadzili sięwycieńczeni Irlandczycy w oczekiwaniu na upragniony statek do Ameryki, Kanadylub Anglii. To właśnie tutejszy port był ostatnim miejscem postoju pechowychokrętów. Stąd w swój tragiczny rejs wypłynął Titanic, a  w jego ślad poszła Lusitania,storpedowana  przez niemiecką łódźpodwodną w 1915r.


  


Historia Cobh jest przejmująca, krwawa imożna to doskonale odczuć. Praktycznie na każdym kroku natrafiamy na pomnikiupamiętniające niedole irlandzkich emigrantów bądź żeglarzy. Odczuwam swegorodzaju współczucie dla milionów Irlandczyków, którzy na pokładziestatków-trumien, w nieludzkich warunkach uciekali do Ameryki, by zwyciężyć,panosząca się wówczas w ich kraju, straszliwą klęskę głodu. Posępne pomnikidają do myślenia. Nie pozwalają współczesnej społeczności zapomnieć o strasznejprzeszłości.


  


Zagłębiając się w centrum miasteczka, zulgą dostrzegam, iż Cobh to nie tylko te ciemne, obskurne domy, znajdujące siękoło katedry. To także odrestaurowane budynki w kolorach tęczy – niezwyklestylowe i przyciągające oko. Miasteczko urzeka mnie pięknymi i bujnymikwiatami. Natrafiam na nie koło pomników, na rogach ulic, na barierkach –wszędzie. Niewątpliwie dodają one uroku Cobh i stanowią miłą odmianę po szarejpalecie barw spotkanej we wcześniejszej części portu.


  


Ku mojemu niezadowoleniu nie mogę zagłębićsię w tajniki tego miasteczka. Kiedy docieramy do Centrum Dziedzictwa Cobh, byzapoznać się z znajdująca się tam wystawą, okazuje się, że pracownicy właśniezamykają i delikatnie wypraszają turystów. Na pocieszenie fotografujemy pięknypomnik usytuowany tuż przed wejściem do budynku. Rzeźba przedstawia AnnieMoore, pierwszą imigrantkę, która dotarła do USA przez Ellis Island. Stojącyobok niej dwaj chłopcy są jej młodszymi braćmi. Z niewielkim pakuneczkiem,zatroskani oczekują na rejs do Ameryki. Co czuła Annie opuszczając ojczyznę?Czy miała podobne odczucia do moich, kiedy opuszczałam Polskę? Nie wiem… Mamwrażenie, że na tych wyrzeźbionych twarzach odmalowuje się nie tylkozatroskanie i strach przed nieznanym, lecz także nadzieja na lepszą przyszłość.


  


Spacerując wzdłuż wybrzeża podziwiamgłównie bajeczne barwy kwiatów. Powoli zapada zmrok. Słońce już dawno udało sięna spoczynek, niebo zaś ciągle pokryte jest szarymi chmurami. Jest to dla nasznak, że już trzeba żegnać się z Cobh. Wpadliśmy tu przejazdem, czeka nas więcjeszcze mnóstwo kilometrów do przebycia. Lekko zmęczeni trudamicałodniowej wyprawy, przysiadamy na ławce na wzgórzu, nieopodal katedry, by poraz ostatni przyglądnąć się tej mieścinie… Udając się do naszego samochodu,chciałoby się rzec: „Żegnaj, Cobh… I do następnego razu! Jeszcze tu wrócę, boczuję, że to, co dziś zobaczyłam, to zaledwie namiastka…”