piątek, 19 września 2008

Kinsale

Zapewne każde zWas czytało Robinsona Crusoe lub przynajmniej oglądało film o nim. Pewniejednak niewielu z Was wie, kto był inspiracją dla Daniela Defoe, autorasłynnego Robinsona. Otóż był nim niejaki Alexander Selkirk - rozbitek, któregonie opuściło szczęście i właśnie dzięki temu przeżył katastrofę statku, co zkolei doprowadziło go do wylądowania na bezludnej wyspie. Ale, ale, co ma Selkirkdo Kinsale? Coś tam ma. Jeśli wierzyć w słowa legendy, wspomniany nieszczęśnik(?) wypłynął właśnie z portu w Kinsale. A to, co było później wie każdy. Każdy,kto czytał Robinsona Crusoe.


 


I ja zawitałamdo Kinsale. Bynajmniej nie po to, by podzielić los biednego Alexandra. Mój celbył zdecydowanie przyziemny – chciałam na własne oczy zobaczyć to malowniczemiasteczko, nad którym wszyscy rozpływają się w zachwycie.


   


Mój pierwszykontakt z Kinsale nie jest bynajmniej niekończącym się ciągiem ochów i achów.Miasteczko wita nas nocną poświatą, a – jak wiadomo – w nocy wszystkie koty sączarne. Czarne jest też Kinsale i jakoś nie bardzo widzę tutaj te koloroweuliczki. Jako że nastała dość późna godzina, a zmęczenie wyraźnie namdokuczało, bardziej zaabsorbowani byliśmy szaleńczymi poszukiwaniami jakiegośprzyzwoitego noclegu niż zwiedzaniem. Sezon w pełni, w mieście mnóstwoturystów, więc trudno o wolny pokój w B&B. Jeździmy, szukamy, do drzwipukamy i praktycznie wszędzie słyszymy to samo: „I’m sorry, we are fullybooked”. A jeśli nie pukamy do drzwi, to znaczy, że już zdążyliśmy przeczytaćzamieszczoną przed pensjonatami tablicę z bolesnym napisem: „NO vacancies”.Niektóre z B&B są tak tragicznie oznakowane, że ich odnalezienie graniczy zcudem, a my czujemy się jak stuknięci poszukiwacze przysłowiowej igły ukrytej wstogu siana. Ale, ale… jeszcze inne powiedzenie mówi, że głupi ma szczęście.Mamy i my!


 


Kiedy naciskamydomowy dzwonek w pensjonacie numer milion pięćset sto dziewięćset, otwiera namelegancka, zadbana i przemiła Irlandka, która z należną jej gracją bardzo nasprzeprasza, ale nie może służyć nam noclegiem. Za to w ramach pocieszeniaoferuje znalezienie innej noclegowni. Jako że wizja snu w kartonie pod mostemmało nas bawi, godzimy się na jej propozycję, darując sobie tym samymstandardowe pytania o cenę i jakość usługi. Po uzyskaniu namiarów na ostatniwolny pokój w pobliskim B&B jedziemy tam z prędkością światła w nadziei, żefaktycznie będzie on jeszcze wolny. Uff, jest! Co więcej warunki są naprawdędobre, więc możemy czuć się uratowani. Po zaspokojeniu potrzeby posiadaniawygodnego łóżka, decydujemy się zaspokoić kolejną, jaką jest silna chęćskonsumowania ciepłego posiłku. Jako że Kinsale znane jest jako irlandzkastolica smakoszy, liczymy na raj dla naszych kubków smakowych.


  


Spacerując wąskimiuliczkami, natrafiamy na pierwszą restaurację i nie tracąc czasu na namysły,decydujemy się na przetestowanie możliwości tutejszych kucharzy. Z menudorównującego długością powieściom Tołstoja, wybieramy coś na przystawkę, daniegłówne i coś do picia. Mimo że jedzenie jest w istocie smakowite, przeliczyłamsię w ocenie stopnia mojego wygłodzenia. Ledwo wciskam w siebie danie główne,co zresztą i tak kończy się fiaskiem – reszta musi powędrować ponownie dokuchni. Nasyceni i zadowoleni, wytaczamy się z restauracji i spacerkiem udajemysię do auta, które pechowo zostało zaparkowane na dość dużym wzniesieniu. Potak obfitej kolacji każdy krok wydaje się być cierpieniem.


  

Ranekprzedstawia nam Kinsale w zachęcającym świetle. Korzystając z dobrodziejstwpogody zwiedzamy, spacerujemy uliczkami, odpoczywamy nad wodą, przysiadając namiejskich ławeczkach i cieszymy się z gościnności miasteczka. Uwielbiam tegotypu irlandzkie mieściny. Małe, urokliwe, sympatyczne ze specyficznym klimatem.Jeśli do tego są jeszcze czyste i malowniczo ulokowane nad wodą to już w ogóleraj na ziemi. Żaden  Belfast, żaden Cork czy inny Dublin nie może się znimi równać! To właśnie w tego typu małych miejscowościach odnajdujękwintesencję Irlandii.


  


Dublinabsolutnie nie ma dla mnie nic z irlandzkiego uroku. Duży, brudny, zatłoczony,naszpikowany podejrzanymi typami stanowi dla mnie karykaturę irlandzkiejgościnności i klimatycznej atmosfery. Prawdziwą harmonię odnajduję w małychmiasteczkach typu Kinsale, gdzie miejscowi ludzie są dużo bardziej otwarci naprzyjezdnych i gdzie życie toczy się innym rytmem. Kiedy słyszę słowo„Irlandia”, moimi pierwszymi konotacjami są właśnie małe miasteczka zprzyjaznymi mieszkańcami zawsze mającymi chwilę, by przystanąć i pogadać, by powitaćmijanego przechodnia uśmiechem i „dzień dobry”. Nic więc dziwnego, że tegosłonecznego dnia przebywając w Kinsale, czuję się jak u siebie w domu…

20 komentarzy:

  1. Wydaje sie byc strasznie spokojne to miasteczko :)Milego dnia :9

    OdpowiedzUsuń
  2. hahahah po raz kolejny , na ktoryms z rzedu blogu zostawiam tuz za Laura komentarz.. Lauro czujesz moj oddech na karku? hahahah... a wracajac do Kinsale... tak mi sie skojarzylo , ze fajnie by bylo zalozyc tam rozglosnie radiowa, a w niej program o nazwie DZIEN DOBRY IRLANDIO... takie irlandzkie wydanie nowojorskiego SHOW :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. promyczek83@op.pl19 września 2008 15:40

    Ja czytałam Robinsona...uwielbiałam kiedyś takie przygodowe ksiązki i o Tomku Sawyerze :) I seria Tomków :) Ale fajne czasy to były :)Jeszcze miałam taką fajną książkę Chlopak na Opak:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze Ci się wydaje, Lauro - w istocie takie właśnie jest. To małe, ciche miasteczko, które w letnich miesiącach rozbrzmiewa gwarem turystów. Lubię miejsca tego typu, gdzie życie płynie zupełnie inaczej, a ludność nie wie, co to miejski pośpiech. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hehe, najwyraźniej oddziałujecie na siebie jak magnes :) Rozgłośnia radiowa w Kinsale i "Dzień dobry, Irlandio"? - jestem jak najbardziej za :) Pozdrawiam i już zabieram się za lekturę Twojego najnowszego posta - zapowiada się ciekawie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Też lubię książki tego typu :) Mimo że nie jestem nastolatką, chętnie bym po nie sięgnęła jeszcze raz :) Książki dla młodzieży mają w sobie pewien urok :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Taitko ja lubie duze miasta bo daja wieksze mozliwosci- teatr, kino (zawsze masz szerszy wybor) i co dla mnie bardzo istotne to np. szkoly jezykowe w Londynie znacznie lepsze od tych w mniejszych miastach...niestety!!

    OdpowiedzUsuń
  8. Rany, ale u ciebie ciepło! I morze... I kwiatki kwitną... A ja niedługo będę musiała igloo stawiać ;-)Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  9. Rozumiem Twoje argumenty, Paulinko. Wszystko ma swoje plusy - także duże miasta. Wolę małe irlandzkie miasteczka, dlatego że tutaj życie inaczej się toczy. Ma zupełnie inny smak. Moim zdaniem lepszy. A małe miasteczko nie musi przecież oznaczać dziury zabitej dechami. W moim jest wszystko, czego do szczęścia potrzeba - pola do golfa, tenisa, stadion, kino, centrum rekreacyjne, etc ;) A nawet jeśli komuś to nie odpowiada, to o godzinę drogi oddalony jest Dublin ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Moja droga :) Relacja jest ze sierpniowego urlopu, ale dziś w istocie był upał :) A ja musiałam siedzieć w pracy! Liczę na piękną i słoneczną niedzielę, bo mam ochotę wyruszyć w teren :)A co do kwiatków, to muszę przyznać, że jesień odwiedziła także Zieloną Wyspę. Parę dni temu widziałam pierwsze drzewa z pięknie pożółkłymi liśćmi leżącymi na ziemi :) Ot, taka kolej losu :) A jak sprawy wyglądają u Ciebie?

    OdpowiedzUsuń
  11. bardzofajnakasia@autograf.pl21 września 2008 18:40

    Bo Dublin jest jak kazda stolica. Tez nie przepadam za tym miejscem. Za to wystarczy sie oddalic od niego na kilkanascie mil i juz czujesz inna atmosfere :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Iście urokliwe miejsce- takie irlandzkie :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Moze mamy cos wspolnego i sie przyciagamy telepatycznie hihihi

    OdpowiedzUsuń
  14. Ostatnie kilka dni jest słoneczne i ciepłe, ale w piecu palimy regularnie odkąd się wprowadziliśmy. Myślę, że teraz mamy w Norwegii tutejszy odpowiednik "Złotej jesieni". Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  15. Wspaniala wycieczka :)Ja rzadko kiedy bywam w takich uroczych miejscach i mysle ze powinnam zaczac bywac :) My tym czasem odkrylismy niesamowite miesjce prawie "za domem" jakis kamienny krag z rutami w srodku i Fairy Castle, do ktorego jednak nie dotarlismy, bo robilo sie juz ciemno. Byle do nastepnej soboty :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Czyli pogoda podobna do tej irlandzkiej :) Ostatnie dni były wprost piękne, więc korzystałam z nich na maksa, zwiedzając, piorąc i susząc pranie w ogródku :) Oby cała jesień taka była :)Pozdrawiam cieplutko :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Zgadza się - to już jest specyfika wielkich miast. Z Dublinem tak właśnie jest - jego okolice typu Dalkey, Sandycove czy Skerries są naprawdę urocze :)Pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
  18. Baaardzo irlandzkie :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Ha! Widzę, że podobnie spędziłyśmy weekend :) My również zapoznaliśmy się z pobliskimi atrakcjami turystycznymi. Czasem nie trzeba daleko szukać, bo ciekawe miejsca i zabytki leżą w niedalekiej odległości :)

    OdpowiedzUsuń