niedziela, 29 czerwca 2008

Być kobietą...

Ostatnio coraz częściej stykam się z pewnym tematem, wobectego postanowiłam poruszyć go na blogu. Chcę przy tym poznać Waszą opinię,byłoby mi więc bardzo miło, gdybyście zechcieli podzielić się ze mną swoimiobserwacjami i przemyśleniami. No, ale przejdźmy do konkretów. O co chodzi? Anoo to, że my, współczesne kobiety to jednak mamy ciężkie życie!  Z pewnością dużo cięższe niż mężczyźni! Śmiemtwierdzić, że to my odwalamy „brudną robotę” w związku. Skąd takie śmiałe,feministyczne poglądy? Cóż, po prostu z życia wzięte. Z obserwacji i moichdoświadczeń. Jeśli ktoś chce mnie nazwać feministyczną świnią – proszę bardzo,ja i tak nie zmienię mojego poglądu na tę sprawę.

Cofnijmy się trochę do minionych czasów i rozpatrzmysytuację kobiet. Weźmy pod lupę nasze babcie i prababcie. Jakie były? Jakwyglądało ich życie? Jak na mój gust rola płci pięknej była nieco inna.Kobieta, strażniczka domowego ogniska, kojarzona była głównie z domem. To byłjej cały świat. Podczas gdy jej mąż pracował, nasza bidulka urzędowała w chatce,sprzątała, gotowała i wychowywała dzieci. Nie pracowała więc większość swegoczasu spędzała w domu. Jeśli mieszkała na wsi, to jeszcze dodatkowo zajmowałasię gospodarką. Z upływem miesięcy przybywało jej obowiązków, bo od czasu doczasu zdarzał się nalot bocianów, więc załapała się na bobasa. Kolejnego jużzresztą. I tak oto jej życie było niekończącym się cyklem prania, pichcenia,sprzątania i przewijania potomstwa. A przecież w dawnych latach nie było tychwszystkich ulepszaczy, które czynią życie współczesnych mam dużo łatwiejszym, amacierzyństwo dużo przyjemniejszym. Dziś sklepowe półki uginają się odwszelkiego rodzaju kosmetyków dziecięcych, pampersów, ubranek i kaszek. Naszeprababcie nie miały tyle szczęścia. Było im ciężko – to na pewno. Niezapominajmy, że w dawnych czasach kobiety nie miały tak mocnej pozycji jakdzisiaj. Nie były tak wyzwolone, swobodne i odważne jak te dzisiejsze. Najczęściejpozostawały w cieniu swych mężów, a niekiedy wręcz bały się sprzeciwić im izabrać głos w danej sprawie. Wpojono im, że mają być podporządkowane swoimmężczyznom, więc były. Czy były szczęśliwe? Nie wiem. Każdy ma inną definicjęszczęścia.

Czy kiedykolwiek Wasze babuleńki opowiadały Wam owychowaniu dzieci, o życiu, jakie wiodły? Jeśli tak, to świetnie – macieporównanie. Jeśli nie – szkoda. Ja bardzo miło wspominam opowieści mojej babci.To była taka lekcja życia i historii w jednym.

A teraz zostawmy nasze (pra)babcie  i wróćmy do rzeczywistości. Te realiainteresują nas bardziej, jako że mamy z nimi do czynienia. Jak jest dzisiaj?Cóż. Jeśli się zastanowić, to sprawa wygląda podobnie. Owszem, mamy łatwiej, boświat poszedł z postępem, a my stałyśmy się bardziej wyzwolone. Współczesnekobiety znają swoją wartość, inwestują w siebie, często są bardzo ambitne i zanic na świecie nie chcą dać się sprowadzić do roli kury domowej. Od roli żony imatki coraz częściej preferują własny rozwój i wspinanie się po szczeblachkariery. Macierzyństwo odkładają na późniejsze lata, ciągle powtarzając sobie,że to nie jest odpowiednia pora na dziecko. Coraz częściej wykonują zawodyuchodzące za męskie, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu zarezerwowane byływyłączne dla płci męskiej. Współczesne kobiety mają więcej obowiązków niż te zprzeszłości. Oprócz zajmowania się domem i wychowywania dzieci dochodzą namjeszcze obowiązki związane z pracą zawodową. Tak więc dzisiejsze mamy są bardzozabiegane, bardzo zmęczone i… często niedoceniane przez ich mężczyzn!Błogosławione te białogłowy, które mają zdrowy, partnerski układ ze swoimtowarzyszem życia, albowiem nie znają one katorgi mam, które prosto poprzyjściu z pracy, rzucają się w wir obowiązków domowych. Takich mam – wbrewpozorom – jest bardzo dużo.

Przedstawię Wam pokrótce problemy moich znajomych,pracujących zawodowo Irlandek. Teraz one idą pod lupę. Wspomniane panie sąróżne. Mamy wśród nich  np.przedstawicielkę sektora medycznego, mamy także nauczycielki college’u.  Znajdzie się też kosmetyczka. To, co je łączyto wiek  (nie identyczny co prawda, alebardzo zbliżony), macierzyństwo i praca zawodowa. To one dwoją się i troją, bydom był w miarę czysty, by dzieci i mąż mieli co zjeść i założyć na siebie. Wewszystkich przypadkach rola panów ogranicza się JEDYNIE do zarabianiapieniędzy. Owszem, po pracy tatusiowie pobawią się z dziećmi, ale to przecieżnie to samo, co przebywanie z nimi cały dzień lub chociażby pół dnia. Facecizazwyczaj nie mają pojęcia, ile energii, ile wysiłku i czasu pochłaniająwszystkie czynności, które normalnie wykonują kobiety. I nie mówię tu omakijażu czy robieniu fryzury, ale o tych wszystkich czynnościach, uznawanych zadomenę „kur domowych”. Ja wiem, że oni są inaczej skonstruowani, że mają innytok myślenia i że generalnie stworzeni są do innych rzeczy, a nie do latania zeszmatą, ale to przecież nie zwalnia ich z obowiązku wspomagania swoichpartnerek życiowych!

Za każdym razem, kiedy spotykam się z moją koleżanką,Mary, ona zawsze uskarża się na brak wyrozumiałości męża, na nadmiar obowiązkówi na permanentny brak czasu dla siebie. Zawsze coś ma do zrobienia, zawszeczeka na nią sterta brudnych rzeczy do prania i tych świeżych do prasowania.Ciągle w biegu. Pracuje na pół etatu, a mimo to nie ma chwili wytchnienia. Zpracy jedzie odebrać dzieci ze żłobka, potem szybko do domu, by tam znówprzystąpić do pracy. Bycie mamą to bardzo wyczerpujący zawód. Bardzo!

Z moich obserwacji wynika, że to najczęściej kobiety musząsię poświęcać dla dobra rodziny czy związku. Znam kilka małżeństw mieszanych i- co ciekawe – w każdym z nich zaobserwować można pewien schemat. Aby żyć zeswoim ukochanym kobieta opuszcza swoją ojczyznę, pozostawiając w niej wszystkichbliskich. Rzuca dobrą pracę, upycha swój dobytek do kilku walizek i zostawiacały swój świat  Poświęca się w imięmiłości. Ryzykuje. Jedzie (często) w nieznane. Zaczyna nowe życie. Cena zażycie z ukochanym z dala od ojczyzny, przyjaciół i rodziny jest wysoka. Ale jakkobieta kocha, to zrobi wszystko. Poświęci wszystko, nawet samą siebie. A ilumężczyzn byłoby w stanie tak się poświęcić?

Ze sfery życia prywatnego przechodzimy teraz dopłaszczyzny zawodowej. I tutaj płeć piękna ma pod górkę. Częściej nie jestdoceniana. Częściej pada ofiarą mobbingu. Częściej zarabia mniej mimo że niekiedyprzerasta swych męskich współpracowników. Pracodawca często decyduje się namęski personel, bo facet nie zajdzie w ciążę w najmniej odpowiednim momencie, niebędzie potrzebował macierzyńskiego urlopu i nie będzie z przejmującym lamentemżebrał o kolejny dzień wolnego, bo dziecko chore… Podwładni płci męskiej częstonie mogą zaakceptować faktu, iż władzę nad nimi ma szef w spódnicy. W takich przypadkachnie obywa się bez gorzkich docinek, buntu i utrudniania życia. Brak współpracyi dobrego kontaktu na linii pracodawca-personel jeszcze do niczego dobrego niedoprowadził…

Facet może prawie wszystko. Może się upić, zanurkować wrowie, zrobić sobie z niego noclegownię i być tam znalezionym przez sąsiada –to przecież takie normalne! Upija się kobieta – w ruch idą stwierdzenia:„stoczyła się już na dno”. Dla młodej seksbomby facet zostawia rodzinę i dzieci– pewnie miał powody! Kobieta odchodzi do innego – „a to wredna jędza! Innegochłopa się jej zachciało!”. Kiedy facet zalicza na każdym kroku wszystko, cosię rusza – jest doświadczonym partnerem seksualnym. Kiedy miejsce ma odwrotnasytuacja – kobieta nie jest doświadczoną partnerką, ale doświadczoną [beep]!

Namiastka równouprawnienia w postaci czynnego prawa  wyborczego, to zawsze tylko i wyłącznienamiastka. Od dawien istnieją granice, których kobietom po prostu nie wypadaprzekroczyć. W momencie, kiedy tego dokonują – tracą szacunek społeczeństwa iwystawiają się na publiczne ośmieszenie i zniesławienie. W przypadku mężczyzntych granic albo nie ma albo po prostu się zacierają. Równouprawnienia nie ma inie będzie! Jeśli ktoś się łudzi, że tak jest - żyje mrzonkami.

My, kobiety  w wieluprzypadkach naprawdę mamy [beeeeep]!

Panowie! Jeśli czytacie tego posta, to uświadomcie sobie,że życie Waszych kobiet będących matkami, kucharkami i sprzątaczkami w jednejosobie, to naprawdę ciężki kawałek chleba. Doceńcie je i trud, jaki codzienniewkładają, abyście mieli w szafie czyste i pachnące koszule, aby Wasze żołądkinie były puste i abyście mogli wrócić do czystego, przytulnego kąta, a nie dobajzlu na kółkach. Wynagrodźcie im ich wysiłki poprzez romantyczną kolację,drobny upominek, bukiet kwiatów, lub przynajmniej przez DOBRE SŁOWO! Odciążcieje spędzając więcej czasu z dziećmi lub przygotowując posiłek. Jeśli nie wieciedo czego służy odkurzacz i pralka, to przynajmniej nie śmiećcie! Brudne rzeczywkłada się do specjalnie przeznaczonego do tego celu kosza na bieliznę, nie zaśpod poduszkę, czy pod łóżko! Dom nie dekoruje się porozrzucanymi częściamigarderoby, ale różnymi bibelotami, do których absolutnie nie należy Waszabielizna. Brudne naczynia, których używaliście, same nie pójdą do zlewu czy zmywarki!  Wiem, że nie widzicie sensu ścielenia posobie łóżka, ale czyniąc to, sprawicie radość Waszym partnerkom! Spróbujciechoć na jeden dzień wcielić się w rolę żony i matki. Zaraz po pracy – zamiastlokować się przed telewizorem – przystąpcie do gotowania, sprzątania ispędzania czasu z Waszymi dziećmi, a gwarantuję Wam, że po paru godzinachbędziecie padać z nóg i błagać o godzinkę spokoju i wytchnienia! Może wtedyzrozumiecie, co w dzisiejszych czasach oznacza bycie aktywną zawodowo matką iżoną…

 

PS. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że post jestsporym uogólnieniem. Wiem, że są związki w których panują zdrowe relacje (samaw takim jestem), a także takie, w których sytuacja jest dokładnie odwrotna dotej przedstawionej w poście.

Nie bulwersujcie się więc zbytnio, bo moja notatka tozapis obserwacji środowiska moich znajomych :)

czwartek, 26 czerwca 2008

Hore Abbey

Przybywając doCashel w hrabstwie Tipperary wielu turystów ogranicza się tylko do zwiedzaniaosławionego Rock of Cashel – kompleksu budowli sakralnych, który dominuje naddoliną. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, iż w samym Cashel tak naprawdę jestwięcej atrakcji. Jedna z nich znajduje się w malowniczej dolinie, nieopodalcytadeli i zwie się Hore Abbey.


 

 

Abbey to poprostu „opactwo” - jedno z bardzo wielu, na które możemy natrafić na ZielonejWyspie. Powiedziałabym nawet, że tego typu budowle to swego rodzaju symbolIrlandii. Co do słowa „hore”, to uważa się, iż pochodzi ono od irlandzkiego„iubhair” (ktoś wie, jak to się czyta?) i oznacza drzewo cisowe.


 


Na temat samegoopactwa nie ma zbyt wielu informacji. Wiele jest natomiast przypuszczeń iprzeróżnych opowieści. Ciężko jednak stwierdzić, które z nich są prawdziwe, a które wyssane z palca.


 


Kiedy docieramyna miejsce, natrafiamy na tablicę informacyjną, z której dowiadujemy się, iżopactwo powstało w XIII wieku i było ostatnim klasztorem cysterskim, jakipowstał przed reformacją. Uważa się, że jest ono owocem pracy tych samychrobotników, którzy wznieśli okazały kompleks Rock of Cashel. Hore Abbeypoczątkowo należało do benedyktynów, jednak po jakimś czasie arcybiskup DavidMcCarvill oddał je w ręce cystersów. I tutaj pojawiają się rozbieżności.Niektórzy twierdzą, iż pewnego dnia arcybiskup miał niezbyt miły sen, w którymmnisi z zakonu benedyktynów uknuli spisek, mający na celu pozbawienie go życia.Ów sen miał doprowadzić do eksmisji benedyktynów i do sprowadzenia na ichmiejsce mnichów z  cysterskiego opactwa w Mellifont. Inne źródła uważajątaką wersję wydarzeń za niezbyt prawdopodobną i podają, iż McCarvill nie byłzbyt lubiany w mieście. Być może niechęć do niego przyczyniła się do narodzintego typu historii. Ciężko dotrzeć do prawdy, gdyż są to stare dzieje, awspółczesna cywilizacja nie zawsze dysponuje odpowiednimi źródłami.


   



Ciepłe i przyjemne promienie słoneczne umilają nam zwiedzanie,a tym samym tworzą korzystne tło dla samego obiektu. To, co drażni, to przedewszystkim dość liczne śmieci na które natrafiamy praktycznie na każdym kroku.To ewidentny znak, iż ruiny są niestety zaniedbane. Płyty nagrobkowe,znajdujące się obok opactwa, są niekiedy ledwo dostrzegalne pośród gęstych iwysokich kęp trawy. A przecież znajdują się tam jakieś szczątki ludzkie, szkodawięc, że nikt nie troszczy się o należyty porządek. Zwykłe wykoszenie trawysprawiłoby, iż ruiny prezentowałyby się dużo korzystniej. Co więcej, w czasieprzechadzania się z jednego pomieszczenia do drugiego, napotykam na zwłokipiskląt. Jakoś podejrzanie dużo ich tutaj… Nie wiem, czy to efekt chorych zabawograniczonej umysłowo młodzieży, czy zwyczajny przypadek. Widok nie jest jednakciekawy.


 


Niewątpliwymatutem Hore Abbey jest jego położenie. Znajduje się ono w centrum doliny, którao tej porze roku zachwyca soczystą zielenią pastwisk. Najbliższy kontakt zopactwem ma – jak to już często bywa w Irlandii – liczne stadko podejrzaniewyglądających byków. Kiedy już chcemy wracać do domu, kilka sztuk zastępuje namdrogę, co natychmiast zmywa nam uśmiech z twarzy.


  


Już razmieliśmy niezbyt miłą przygodę z pewnym gburowatym bykiem, kiedy to musieliśmyz prędkością światła uciekać w bezpieczne miejsce. Tym razem więc postanowiliśmydarować sobie tego typu przygody, bo poziom naszej adrenaliny był wystarczającowysoki. Gdyby to było stado krów, to luz – bez obaw ruszyłabym ścieżką w stronęauta. Płeć „żeńska” jest generalnie łagodniejsza i sympatyczniejsza. Jednak wtym przypadku staliśmy oko w oko z dorosłymi, potężnymi osobnikami, które miaływredny wyraz pyska i zdawały się szukać rozrywki. Jakoś niekoniecznie chciałamsię przekonać, jak wielką prędkość potrafi rozwinąć taki byk. W końcu po kilkuminutach barykadowania ścieżki bykowi znudziło się gapienie na nas, więclekceważąco "zaminował ścieżkę" i łaskawie ruszył w innym kierunku.My oczywiście skorzystaliśmy z okazji i czym prędzej skierowaliśmy nasze krokiw stronę parkingu. Czasami trzeba chwytać byka za rogi ;)

niedziela, 22 czerwca 2008

Bantry House

Do niewielkiego porturybackiego Bantry docieramy po długiej podróży, kiedy dzień chyli się jużkońcowi. Usatysfakcjonowana, że jesteśmy już na miejscu, mam jednak odrobinkęmieszane uczucia. Sama przed sobą muszę przyznać, że cel naszej podróży lekkoodbiega od wizerunku, jaki podsunęła mi wyobraźnia. Nie, żeby było zwyczajnie ibrzydko. Jest ładnie i nastrojowo, co w głównej mierze jest zasługąatrakcyjnego położenia miasteczka w zakolu zatoki. Spodziewałam się czegoświęcej, a tymczasem obywa się bez charakterystycznego dla mnie „wow!” - okrzykuwyrażającego szczery podziw. Niefortunnie trafiamy na porę odpływu, więc mamymożliwość zapoznać się z „fascynującą” zawartością dna zatoki. Znajdujące się wniej kutry rybackie tkwiące w brązowej, błotnistej mazi, wyglądają jakopuszczone i zapomniane… Ptaki mozolnie brnące po dnie zatoki jeszcze bardziejpotęgują moje odczucia.


  


Z upływem każdej godzinymiasteczko coraz bardziej zatraca się w objęciach zmroku – nie jest toabsolutnie znak, iż życie w nim zamiera. Jest to jednak znak dla nas, że poraznaleźć nocleg i udać się do restauracji na długo wyczekiwany posiłek. Uliczkiokalane przez malownicze  i kolorowe budynki tętnią życiem. Panujeatmosfera zabawy, tworzona głównie przez kapelę grającą w jednym z pubów iprzez ludzi licznie zgromadzonych przed wspomnianym budynkiem. Ta muzykatowarzyszy mi przez resztę wieczoru, stanowiąc wymarzone zakończenie naszegopierwszego dnia w Bantry. To przy jej kojących dźwiękach, docierających do mnieprzez otwarte okno, zasypiam w wynajętym przez nas pokoju. Beztroski śmiech,zabawa i melodyjne dźwięki irlandzkiej muzyki będą już zawsze kojarzyć mi się ztym wspaniałym wieczorem spędzonym w Bantry.


  


Rankiem po opuszczeniu łóżkakieruję się do otwartego okna, by popatrzeć na zatokę. Wdycham świeże, morskiepowietrze i podziwiam fantazyjne kształty obłoków. Tym razem mamy więcejszczęścia - zatoka wypełniona jest wodą, co stanowi malowniczy widok. Pośniadaniu nasze pierwsze kroki kierujemy na leżący nieopodal Wolfe Tone Square,który jest sercem miasta. Robimy pamiątkowe fotki znajdujących się tam pomnikówi autentycznej, olbrzymiej kotwicy wyłowionej z tamtejszych głębin.


  


Następnie zaś kierujemysię do Bantry House, chyba jedynej w Irlandii rezydencji wiejskiej, która możepochwalić się tak fantastycznym widokiem. Z posiadłości rozciąga się pięknywidok na spokojne wody zatoki, na bujne zbocza gęsto porośnięte drzewami i namajestatyczne góry Caha Mountains. Widoczność jest bardzo dobra, a pogodawymarzona.


  


Sama rezydencja jest jużdość wiekowa. Od momentu jej wzniesienia (1720 r) upłynęło sporo czasu, coodmalowuje się głównie na jej fasadzie. Dwadzieścia sześć lat późniejposiadłość trafiła w ręce Richarda White’a, rolnika, który dorobił się fortunyprawdopodobnie na przemycie. Jego wnuk, noszący to samo imię i nazwisko,rozbudował rezydencję i to właśnie jemu należy zawdzięczać istnienie bocznychskrzydeł budynku i fasady wychodzącej na morze.


  


Przyniszczone, wysłużoneściany mogą sugerować, iż wnętrze budowli jest w podobnym stanie. Nic bardziejmylnego. O ile z zewnątrz Bantry House nie powala na kolana, o tyle jegownętrze budzi podziw zwiedzających. To z pewnością jedna z najpiękniejszychrezydencji wiejskich, jakie kiedykolwiek miałam okazję zwiedzić. Jej wnętrzeumożliwia zapoznanie się z życiem wiedzionym przez angloirlandzką arystokracjęz przełomu XVIII i XIX wieku. Wyszukany gust właścicieli w połączeniu z ichmajątkiem przełożył się tutaj na wszechobecny przepych, co z kolei stanowiniebanalny efekt.


  


Poszczególne sale pełne sądzieł sztuki w postaci ikon, gobelinów i pięknych mebli pochodzących z Francjiz czasów Napoleona. Najbardziej urzeka mnie Niebieska Jadalnia, w którejpodziwiać można piękne portrety pędzla Allana Ramseya.  Miłym zaskoczeniemjest dla mnie fakt, iż fotografowanie wnętrza jest jak najbardziej dozwolone.Oczywiście wykorzystujemy nadarzającą się okazję i uwieczniamy bogactwo Bantry,aby jak najdłużej zachować je w pamięci.


  


Kolejnym atutem BantryHouse są jego tarasowe ogrody. Starannie wypielęgnowane, bajecznie kolorowe,czarują i skutecznie przyciągają moje oko. Ciężko jest mi przejść obojętnieobok pięknie kwitnącej roślinności, więc  co jakiś czas zatrzymuję sięprzy jakimś drzewku i zanurzam twarz w jego kwiatach, by wychwycić ich subtelnąwoń.


  


To, co rzuca się w oczytuż po wkroczeniu na teren posiadłości, to ogromne schody, które ktoś słusznienazwał „schodami wiodącymi do nieba”. Warto się jednak namęczyć i pokonać testo schodków, bo w momencie, kiedy znajdziemy się na najwyższym tarasie, będzieczekać na nas nagroda w postaci wspaniałego widoku na rezydencję i okolicę.


  


Kiedy już wystarczająconakarmiliśmy oczy tym uroczym widokiem, przystąpiliśmy do kontynuacji naszegospaceru, który był o tyle przyjemny, iż odbywał się w cieniu przyakompaniamencie ptasiego śpiewu i pośród kolorowych krzewów.


  


Mimo iż w mojej wyobraźniBantry House inaczej się przedstawiało, ani przez moment mojego pobytu nieżałowałam, iż zdecydowaliśmy się tam przyjechać. Warto było pokonać setkikilometrów, by się tam znaleźć i nacieszyć oczy pięknymi pejzażami.

piątek, 20 czerwca 2008

Posucha!

Gosh!

Tego to ja się nie spodziewałam! Blogowisko ogarnął sezon ogórkowy! Stagnacja w pełni. Nikt nie pisze, nikt nie komentuje – to już nudne zaczyna się robić. Aż sama się zaczynam zastanawiać, czy jest sens zamieszczania kolejnych postów – pisanie w próżnię jakoś mało zabawne jest. Tak, ja wiem, że to już czerwiec, że ludzi ogarnęła wakacyjna euforia, że każdy generalnie ma gdzieś bloga, ale na litość boską, zlitujcie się i zamieście czasem jakiegoś posta, lub komenta ;)

P L E A S E!

Ile można wchodzić na bloga i oglądać tę samą, dawno już przeterminowaną, notkę? Tęsknię już za tymi czasami, kiedy do przeczytania wszystkich blogów i skomentowania wybranych potrzebowałam jakieś 1,5 – 2h. Teraz zaś zabiera mi to dużo, dużo mniej czasu. A ja czasu wyjątkowo mam pod dostatkiem, bo siedzę w domu cały tydzień. Człowiek chciałby pokomentować, a nie może ;) W wielu przypadkach moje wertowanie Waszych pamiętników internetowych ogranicza się do otwarcia ich i natychmiastowego zamknięcia. Zróbcie coś z tym!

To tyle w temacie skarg i zażaleń.

Nikt nie siedzi przed kompem to i ja nie będę. Ostatni dzień wolnego trzeba wykorzystać aktywnie. Zakupy to to, co kobiety kochają najbardziej, więc wybywam na miasto - trzeba sobie coś nowego sprezentować :)


PS. Przycisk „Skomentuj mnie” służy do zostawiania komentarzy :] Korzystanie z niego jest jak najbardziej darmowe i wskazane :]

środa, 18 czerwca 2008

Swiss Cottage

Będąc w Cahirwarto przy okazji wybrać się do Swiss Cottage, a prościej mówiąc doszwajcarskiego domku wiejskiego. Do chatki można dotrzeć na różne sposoby.Można na przykład pójść na łatwiznę i pokonać dzielący nas dystans za pomocąsamochodu. Można też wybrać bardziej aktywną i ciekawszą formę, jaką jestdwukilometrowy spacerek wzdłuż rzeki. Jako że jest cudowne i ciepłe popołudnie,decydujemy się na rozwiązanie numer dwa. Zachęca nas do tego przede wszystkimmiejscowa sceneria. Ścieżka prowadząca do domku wiedzie poprzez leśny kompleks.Spacer nie jest absolutnie forsujący, gdyż praktycznie cała trasa to prostadróżka. Każdy może dostosować tempo do swoich indywidualnych potrzeb.


  


Po drodze mijamy staruszków, jak również młodych ludzi. Od czasu do czasuprzystajemy, by sfotografować co ciekawsze rzeczy, lub po prostu popatrzeć nagrających w golfa. Lubię takie chwile, kiedy patrząc na otaczający mnie świat,mam wrażenie, że życie płynie w zwolnionym tempie. Tak jest właśnie teraz. Niema pośpiechu i nerwowego biegania. Jest tylko relaks. Mijający nas ludzieuśmiechają się i witają z nami, co jest niewątpliwie miłym akcentem. Atmosferajest wspaniała, ale to dopiero początek naszych atrakcji. My jeszcze tego niewiemy, ale wkrótce przekonamy się o tym.


  


Wreszciewyłaniamy się z lasku. Do pokonania pozostał nam jeszcze most i rządek schodkówi można powiedzieć, że jesteśmy na miejscu. Co prawda jeszcze nie widać SwissCottage, ale wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że dotarliśmy donaszego celu. Pokonujemy schody i wchodzimy do wąskiego tunelu, który prowadzinas do recepcji. Tam natomiast natrafiamy na bardzo ładną i sympatycznąIrlandkę, u której zaopatrujemy się w bilety i dowiadujemy się, że musimyzaczekać jakieś pół godzinki, by móc przystąpić do zwiedzania z przewodnikiem.Opuszczamy recepcję, a następnie budynek, by ponownie znaleźć się w plenerze.Moim oczom ukazuje się wszystko tylko nie szwajcarska chatka. Widzę kilkastojących naprzeciwko mnie osób wyposażonych w aparaty i namiętnie fotografujących.VIPem nie jestem, więc to nie ja jestem ich obiektem zainteresowania. Odwracamsię odruchowo, by chwilowo zastygnąć w bezruchu spowodowanym zachwytem. Moimoczom ukazuje się fantastyczny widok – niewielka, ale cudowna chatka!


  


Wkomponowana wsoczystą zieleń, która otacza ją wokół, rozświetlona intensywnymi promieniamisłonecznymi i taka, jakby rodem z bajki. Nigdy wcześniej jej nie widziałam,więc nie wiedziałam, czego się spodziewać. Może inaczej – nie spodziewałam sięrewelacji. „Ot, pewnie zwykła, stara chata pokryta strzechą” – myślałam, atymczasem widzę cudeńko. Uwielbiam tego typu domki, mam do nich słabość, stąd też bierze się mój zachwyt. Kiedy po raz pierwszy postawiłam nogę wNormandii, we Francji, urzekły mnie tamtejsze domy: bogato ozdobione kwiatami zuroczym rustykalnym belkowaniem. Swiss Cottage niewątpliwie ma w sobie coś ztych domków.


  

Chatka – jużwiekowa staruszka, licząca niemalże dwieście lat, ciągle czaruje. Zbudowano jądla Richarda i Emily Butler – tej samej rodzinki, która posiadała zamek Cahir.Jeśli chodzi o sam cel tego przedsięwzięcia podaje się różne odpowiedzi.Niektórzy twierdzą, iż miało to być miejsce spotkań Richarda i jego kochanek.Inni uważają, że chatka pełniła funkcje pawilonu myśliwskiego i wędkarskiego,coś na kształt domku letniskowego. Czym była w rzeczywistości? My możemyjedynie mniemać, a odpowiedź najprawdopodobniej pozostanie tajemnicą Butlerów.


  


Niezwykleinteresujący sposób narracji naszej przewodniczki czyni wycieczkę jeszczebardziej atrakcyjną. To właśnie od niej dowiadujemy się, że Swiss Cottage, totak naprawdę żadna chatka szwajcarska – ot, taki sobie wymysł miejscowejludności, która nie będąc nigdy w Szwajcarii, uznała, że to właśnie tam musząbyć takie chatki i w ten oto sposób nazwała domek. Szwajcarzy zwiedzający domeksą często zdziwieni jego nazwą, a historia nazwy chatki budzi w nich po prostuszczery śmiech. Tak naprawdę chatka jest przykładem tzw. „cottage orné”, co pofrancusku oznacza nic innego, jak właśnie ozdobny, wiejski domek, w którymszlachta spędzała swój wolny czas. W tym stylu budownictwa kluczową rolęodgrywało położenie chatek. Koniecznie musiało być ono starannie wybrane, tak,aby domek wtapiał się w pejzaż. Tego typu wiejskie chatki często położone byłyna zalesionym terenie i charakteryzowały się pięknym widokiem na dzikie okoliceusiane strumieniami i górami. W przypadku Swiss Cottage mamy te wszystkieelementy. Butlerowi, właściciele domu, nie byli jednak w pełniusatysfakcjonowani panoramą rozpościerającą się z balkonu chatki, a wszystko toza sprawą  porozrzucanych po okolicy domków, które psuły im widok na ichzamek Cahir. W związku z tym nieszczęsne chatki zostały zburzone!


  

Historia SwissCottage mówi o tym, iż podobny los mógł spotkać tę piękną chatkę. Po śmierciostatniego z potomków rodziny Butlerów, domek stopniowo zaczął podupadać. W1981 roku budynek został zakupiony przez kanadyjskiego właściciela i to chybawłaśnie wtedy zaczął się dla niego najgorszy okres. Chatka została zaniedbana,co z kolei przyciągnęło różnych typów spod ciemnej gwiazdy. Wandale potłuklipięknie zdobione szyby, swoje trzy grosze dołożyli też miejscowi wieśniacy.Jeden urządził sobie z jej pomieszczenia stajnię, trzymając w niej zwierzęta.Inny z kolei uznał, że poszczególne elementy chatki przydadzą mu się w jegowłasnym domu, toteż po prostu je zabrał (co sobie będzie chłop żałował?).Ruszony sumieniem (?) łaskawie oddał przywłaszczone rzeczy, kiedy przystąpionodo odnawiania chatki.


  

To, czegodokonały osoby zajmujące się renowacją chatki, to krótko mówiąc kawał dobrejroboty. Dzięki ich wysiłkom wnętrze chatki zachwyca. Mimo że oryginalne meblenie zachowały się, w ich miejsce mamy piękne kopie, pochodzące z XIX wieku. Towłaśnie one zdobią cztery pomieszczenia znajdujące się wewnątrz chatki. To, cosię rzuca w oczy, to nie tylko ich urok, ale przede wszystkim… wielkość.Zwiedzając poszczególne sale, mam wrażenie, że jestem w domku dla lalek Barbie,z tym, że ja jestem jakąś nietypową, przerośnięta lalką. Te mebelki są takniskie i tak wąskie, co dobitnie świadczy, iż ówczesne Irlandki były wyjątkowoniskimi i wątłymi osóbkami. Z moim wzrostem czuje się jak słoń w składzieporcelany. Ku mojemu zdziwieniu nogi krzeseł znajdujących się w sypialniach,wyposażone są w kółka, a wszystko to po to, by ówczesne damy nie przemęczałysię zbytnio przesuwając krzesełka. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić tych kruchychistot. Szkoda, że nie mogę ich zobaczyć! Zapewne stanowiły ciekawy widok.


  

Specyfiką SwissCottage jest asymetria wszystkich okien i drzwi, co stanowi dość interesującyobrazek. Różny jest poziom dachu, różne są kształty i wymiary okien. Oryginalnapodłoga na korytarzu, przedstawiająca wzór pajęczyny, przypomina o naturalnymwystroju wnętrza. Na tylnej ścianie znajdują się sekretne drzwi, które wprzeszłości przeznaczone były dla służby. To one wiodą do tunelu, którymdostaliśmy się do chatki. W przeszłości drogę tę pokonywała służba. Współczesnarecepcja była bowiem kuchnią, a jak wiadomo, kuchnia to miejsce przeznaczonegłównie dla służby, nie zaś dla właścicieli domku. Wiele można powiedzieć oSwiss Cottage. Jedni mogą pozostać obojętni na jej piękno, inni – jak ja,będący miłośnikami tego typu budowli – mogą ja opiewać. Już nieważne, czy jestona bardziej irlandzka czy szwajcarska – niewątpliwie jest bardzo oryginalna.Jej specyfika zaś nieustannie przyciąga turystów.     

niedziela, 15 czerwca 2008

Zamek Cahir

Do miasteczka Cahir położonego w hrabstwie Tipperary docieramy w  niedzielne popołudnie. Pogoda, będąca na Zielonej Wyspie niezbyt pewnym sprzymierzeńcem, tym razem nie zawodzi i opowiada się po naszej stronie. Zadowoleni z takiego przebiegu wydarzeń czym prędzej zostawiamy auto na parkingu i kierujemy się w stronę celu naszej wyprawy - zamku Cahir. Nie trafiliśmy tu przez przypadek. Wyprawę, tym razem dla odmiany, zaplanowała moja brzydsza połówka – miłośnik wszelkiego typu warowni. A ponieważ ja również jestem wielką fanką podróżowania, to nie trzeba było mnie namawiać na zwiedzanie Cahir.

  

Kiedy dostajemy się na teren obiektu, tymczasowo pozostawiamy za sobą współczesność i próbujemy choć na chwilkę przenieść się kilka stuleci wstecz. Niewątpliwie pomagają nam w tym grube mury obronne, szczelnie oddzielające nas od reszty świata.

  

Pierwsze kroki kierujemy w stronę sklepiku. I to jest naszym największym błędem. Ku naszej zgubie natrafiamy tam na mnóstwo książek i oczywiście od razu z zapałem przystępujemy do ich wertowania. Czynność ta pochłania nas tak bardzo, że chwilowo zapominamy o celu naszej wyprawy. Kiedy już oprzytomnieliśmy na tyle, by zdać sobie sprawę, że mamy eksplorować zamek, a nie sklepik, szybko zgarniamy co ciekawsze pozycje i kładziemy je na ladzie. Widok naszych łupów wywołuje wielki uśmiech na twarzy Irlandki za ladą. Kobieta z satysfakcją sumuje wartość wszystkich książek i nawiązuje z nami miłą pogawędkę. Pewnie niezbyt często ma do czynienia z takimi wariatami. Wreszcie opuszczamy mury sklepu, a ja obiecuję sobie, że na przyszłość będę się bardziej powstrzymywać od zakupów.


  

Zamek Cahir przyciągnął także innych obcokrajowców spragnionych wrażeń. Co jakiś czas do naszych uszu docierają różne języki. Mamy to szczęście, że liczba zwiedzających jest znośna, nie ma tłumów, swobodnie więc można przechodzić od jednej atrakcji do drugiej. Zwiedzany przez nas obiekt zalicza się do najbardziej imponujących warowni Irlandii. Swego czasu uchodził za jedną z najtrudniejszych do zdobycia twierdz. Bezsprzecznie przyczyniła się do tego jego lokalizacja. Zamek zbudowany został na skałach w środku rzeki, co utrudniało zadanie wszelkim armiom pragnącym go zdobyć. Jego umocnienia w postaci sześciu wież obronnych również odegrały znaczącą rolę w czasie obrony.

  


Mimo że jego masywna postura odstraszała potencjalnych najeźdźców, zawsze znaleźli się jacyś śmiałkowie próbujący swego szczęścia. Najwidoczniej wychodzili z założenia, że nie ma rzeczy niemożliwych. I słusznie. Nie mylili się. Swego czasu za super bezpieczny, wręcz niezatapialny uchodził kolosalny transatlantyk Titanic. I co? Wszyscy znamy jego smutne losy. Pierwsza podróż Titanica okazała się jego ostatnią. Pokonany przez górę lodową, pogrążył się w zimnej wodzie oceanu, pochłaniając przy tym setki istnień ludzkich. Porównanie być może nie do końca trafne, bo i wymiar czasowy inny, a i charakter obiektów odmienny – jakaś analogia jednak jest. O ile po liniowcu pozostał marny ślad, o tyle Cahir Castle przetrwał do naszych czasów, by stanowić namacalny dowód przeszłości i cieszyć oczy ludzkości.


  

Pomimo dość burzliwych dziejów w tym m.in. oblężenia, które miało miejsce w 1599 roku w czasie irlandzkiej wojny dziewięcioletniej, jego stan można ocenić jako dobry. Pamiątką po tamtych wydarzeniach jest kula armatnia tkwiąca w ścianach jednej z wieżyczek zamku, której jednak nie udało mi się zlokalizować i dokładniej obejrzeć.


  


Przechadzając się po poszczególnych pomieszczeniach zamku, cieszyłam się, że w 1650 roku twierdza poddała się ludziom Cromwella, zanim jego wojska przeszły do zmasowanych ataków i oblężenia. Gdyby broniące się wojska walczyły do końca, pewnie spowodowałoby to ogromne zniszczenia, a do naszych czasów przetrwałyby jedynie marne ruiny.


  

Mimo że zwiedzane pomieszczenia generalnie nie zachwycają (są zazwyczaj puste, bądź skromnie wyposażone) cieszy sam fakt istnienia twierdzy i możliwość odbycia za jej sprawą swoistego rodzaju lekcji historii. Dzięki pomysłowej makiecie, znajdującej się w jednej z sal, można odtworzyć przebieg ostatnich dni oblężenia zamku. Inne sale z kolei oferują nam na przykład wystawę poświęconą zamkom Irlandii. W jeszcze innej możemy zobaczyć mechanizm służący do opuszczania i podnoszenia brony (drewniana, okuta żelazem krata broniąca dostępu do zamku). Zwiedzający mają swobodny dostęp do murów obronnych, można wspiąć się na nie i podziwiać panoramę miasta. Cahir Castle jest jednym z wielu narodowych zabytków, trwają w nim prace restauratorskie, więc być może w przyszłości będzie więcej atrakcji.


  

Bieganie z jednej sali do drugiej, wspinanie się po stromych schodkach wieżyczek daje mi się we znaki. Pół wykupionego sklepu, które upchałam do mojej pojemnej torebki stanowi dla mnie dodatkowy balast i nie ułatwia mi sprawnego przemieszczania się po wąskich i stromych schodkach. Cóż, mądry Polak po szkodzie – na przyszłość zakupy w sklepie z książkami zostawię sobie na sam koniec, jako rozkoszne zakończenie kolejnej udanej wyprawy.

sobota, 7 czerwca 2008

Powerscourt

O pięknie hrabstwa Wicklow słyszałam już dawno temu. To właśnie na jego terenie znajduje się kilka ciekawych obiektów, w tym m.in. neoklasycystyczna rezydencja Powerscourt, przyciągająca turystów głównie za sprawą swych starannie wypielęgnowanych ogrodów. Mimo iż wyprawę do tego hrabstwa mieliśmy w planach już dawno temu, specjalnie odkładaliśmy ją w czasie. Czekaliśmy na nadejście cieplejszej pory roku. Tego typu rezydencje najlepiej odwiedzać wiosną bądź latem. Tylko wówczas można podziwiać niesamowitą intensywność barw i czerpać ciepło z promieni słonecznych.

 

Tegoroczny maj był wyjątkowo piękny na Zielonej Wyspie. Sprzyjające warunki atmosferyczne sprawiły, iż krajobraz szybko się zazielenił oszałamiając przy tym bujnością listowia. Szare i ponure konary drzew, przypominające o minionej zimie, wreszcie przestały straszyć.


     


Do naszego celu, Enniskerry, docieramy o poranku. Kupujemy bilety, wjeżdżamy na teren rezydencji i zostawiamy samochód na parkingu znajdującym się nieopodal pól golfowych. Jeszcze będąc w aucie wiedziałam, że przyjazd tutaj to była dobra decyzja. Zauroczył mnie tamtejszy górzysty krajobraz. Poczułam się jak w domu. Żyjąc dwa lata w raczej niczym nie wyróżniającym się, równinnym regionie Irlandii, stęskniłam się za morskimi i górskimi widokami, do których mam szczególną słabość.


  

  

Już na pierwszy rzut oka widać, że posiadłość Powerscourt należy do często odwiedzanych miejsc. Mimo że jest dość wczesna godzina, na parkingu nie brakuje samochodów. W momencie naszego przyjazdu przybywają też dwa załadowane autokary. Jeden zawiera turystów francuskojęzycznych, ze Szwajcarii bodajże, drugi natomiast Niemców.


  


Powerscourt mimo że lata świetności ma już dawno za sobą, ciągle stanowi symbol zamożności i potęgi szlachty angloirlandzkiej. Niektórzy z jej przedstawicieli rzadko odwiedzali wyspę, ale byli też tacy, którzy posunęli się do (dosłownego) przenoszenia gór, aby uzyskać wymarzony pejzaż.


    


Wybór Enniskerry na wzniesienie pięknej posiadłości jest w moim odczuciu zupełnie uzasadniony. Po raz kolejny przekonuję się o tym, stojąc na najwyższym tarasie posiadłości i podziwiając rozpościerająca się przede mną panoramę. W oddali, nad okolicznymi terenami wiejskimi dumnie wznosi się góra zwana Wielką Głową Cukru.


   

  

Swój spacer rozpoczynamy od zapoznania się z piękną mozaiką chodnikową przedstawiającą wizerunki planet. Strome tarasy tej posiadłości to dzieło Daniela Robertsona, który podróżując taczką od jednego punktu widokowego do drugiego, dodawał sobie inspiracji popijając sherry. Może alkohol faktycznie ma zgubne skutki, ale w tym wypadku procenty dały korzystny efekt ;)


    


Opuszczamy taras i udajemy się do znajdującej się pośród drzew Pepperpot Tower, małej wieżyczki, zachęcającej do wspięcia się na jej szczyt. Korzystamy z okazji i wchodzimy po schodkach, by po chwili móc podziwiać leśne krajobrazy. Robimy kilka pamiątkowych fotek i ruszamy w trasę. Świeże powietrze i wesoły śpiew ptaków umilają nam spacer. Co jakiś czas przystaję, by uchwycić piękno mijanych rododendronów i azalii.


     


Kiedy docieramy do Japanese Gardens, czuję się jak ryba w wodzie. Pełno tutaj różnych gatunków roślinności stanowiących raj dla moich oczu. Wśród prawdziwej mozaiki intensywnych barw znajdują się typowe elementy ogrodów japońskich: mostki i subtelne świątynie. Ta część ogrodów skupia zdecydowanie największą ilość znajdujących się w nich turystów.


    


Docieramy do kolejnego punktu, jakim jest Jeziorko Trytona i tryskająca z niego fontanna.  To właśnie z tego miejsca rezydencja Powerscourt nabiera najbardziej dostojnego wyglądu. Pięknie się prezentuje, lepiej niż rankiem, gdyż teraz niebo przybrało delikatny odcień błękitu. Rano zaś było blade i anemiczne, a szkoda, bo w zestawieniu z zielenią drzew i pól dałoby uroczy efekt. Trochę sobie na nie ponarzekałam, bo przez tę jego anemiczność moje fotki tracą na urodzie. Są jakieś takie bezpłciowe, pozbawione wyrazistości i soczystych kolorów. Trudno. Nie można sobie zamówić pogody.


    


Ścieżka prowadzi nas na malowniczo usytuowany pagórek, na którym znajduje się cmentarz zwierząt. Wśród zieleni i szumu drzew spoczywają ukochane czworonogi dawnych mieszkańców rezydencji. Cmentarzyk ma małe rozmiary, zawiera ponad dwadzieścia płyt upamiętniających przeróżne czworonogi. W ziemi pogrzebane są głównie pieski, będące niegdyś wiernymi kompanami swych panów wyruszających na polowania. Ku mojemu zdziwieniu, natrafiam też na nagrobki kuców szetlandzkich, a nawet krów, które w podzięce za ilość dostarczonego mleka, pośmiertnie zostały nagrodzone pochlebną tablicą nagrobną.


     


Jeszcze jakiś czas spacerujemy w ogrodach, a następnie udajemy się do wnętrza rezydencji, by zapoznać się ze skromną ekspozycją i materiałami audiowizualnymi. Niestety, musiałam się lekko rozczarować. Z dawnego przepychu i bogato zdobionych sal nie pozostało praktycznie nic. Wszystko zostało strawione przez pożar, który wybuchł w rezydencji kilkadziesiąt lat temu. Wnętrze wręcz razi mnie swoją nagością i surowym stanem. Bardzo słabo wypada w porównaniu z tym, co znajduje się na zewnątrz. Żal, że nie udało się okiełznać płomieni. Jestem pewna, że w latach świetności pałacyk był cudowny. Jakiś czas temu zwiedzałam podobną posiadłość – Emo i muszę przyznać, że do dziś pozostaję pod wrażeniem wyszukanego smaku tamtejszych pomieszczeń. Powerscourt, odarte ze swego bogactwa wewnętrznego, musi nadrabiać pięknymi ogrodami. Kolejne rozczarowanie rodzi się w momencie, kiedy docieramy na piętro rezydencji - znajdujemy tam mały wachlarzyk przeróżnych sklepów, które jednak nie budzą naszego zainteresowania. Sklepów to ja się tam nie spodziewałam… Jakoś nijak mają się do tej posiadłości. 


   


Upał daje się nam we znaki, wnętrze rezydencji jest duszne i wypełnione turystami, opuszczamy je więc czym prędzej. Kupujemy smaczne lody dla ochłody, a następnie udajemy się do auta, które zdążyło się już potwornie nagrzać i przypomina piekło na czterech kółkach. Naszym kolejnym celem jest Powerscourt Waterfall, wodospad oddalony od rezydencji o jakieś 5 km. Szybko docieramy na miejsce. Wysiadamy z auta i podziwiamy kaskadę. Robi wrażenie. Mierzy 130m i jest najdłuższym irlandzkim wodospadem. Choć miejsce jest urocze, to jednak we znaki dają się tłumy turystów. Wszędzie Polacy. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy w Irlandii. W normalnych warunkach pewnie zostalibyśmy dłużej, ale ze względu na męczące tłumy postanawiamy opuścić to miejsce. Ciężko znaleźć wolny kawałek ziemi, wszędzie ludzie. Opalają się, grillują, grają w piłkę, urządzają sobie piknik, spacerują, a przy tym przekrzykują się…


  


My postanawiamy udać się do Glendalough w nadziei, że może tam będzie mniej ludzi. Jednak to, co zastajemy na miejscu przechodzi nasze wszelkie oczekiwania. Nie sposób dostać się do centrum informacyjnego, bo miasteczko jest po prostu przepełnione!  Żaden parking nie jest wolny, a wszelkie możliwe miejsca zostały zajęte przez samochody. Ludzie parkują dosłownie w każdym miejscu, nawet na poboczach drogi, nie zważając przy tym na dwie ciągłe linie i ostrzeżenia: „Clamping in operation”. Glendalough jest potwornie zatłoczone, co czyni je strasznie uciążliwym i przyczynia się do gigantycznych korków. Piękna pogoda i malownicze okolice przywiodły tu tłumy, które nie sposób było pomieścić. Tracimy ponad godzinę krążąc po parkingach w poszukiwaniu wolnego miejsca. W końcu, za przykładem wielu innych zrezygnowanych kierowców, dajemy sobie spokój i udajemy się w drogę powrotną, którą w dużej mierze przesypiam znużona upałem…