czwartek, 29 grudnia 2011

Wojciech Cejrowski - "Podróżnik WC"

Kontrowersyjna postać, świetny polski pisarz, podróżnik, dziennikarz, publicysta i fotograf. Osoba, która głośno i odważnie mówi to, o czym niektórzy boją się nawet pomyśleć. Wojciech Cejrowski. Jestem pewna, że tej postaci nie trzeba przedstawiać Wam – czytelnikom mojego podróżniczego bloga.


O Cejrowskim można mówić długo. I ta konwersacja o nim może mieć bardzo burzliwy przebieg, szczególnie wtedy, kiedy rozmówcy należą do przeciwnych obozów: zwolenników i przeciwników tego charakterystycznego pana lubiącego kroczyć przez życie na bosaka. Cejrowski należy do specyficznego rodzaju ludzi – tych, których albo się nienawidzi, albo kocha, bo opcji pośredniej raczej nie ma. To nie jest osoba „bezpłciowa” i pozbawiona osobowości. To nie jest ktoś, kogo poznaje się na początku przyjęcia, a na jego końcu już nie pamięta jego imienia i twarzy.


Barwna postać Cejrowskiego mi nie przeszkadza. Nie irytuje mnie, nie sprawia, że przełączam kanał, widząc jego twarz w telewizji. Wręcz przeciwnie – lubię słuchać tego, co mówi, intryguje mnie jego nietuzinkowa osobowość. Jego poglądy nie bulwersują mnie, ale to prawdopodobnie dlatego, że w wielu przypadkach mam bardzo podobny punkt widzenia. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale szanuję go za to, że ma swoje zasady, że ich przestrzega, że nie boi się płynąć pod prąd. To mój podróżniczy autorytet. Nie tylko dlatego, że facet jest bardzo inteligentny, zwiedził kilkadziesiąt krajów, przemierzył kilka kontynentów, lecz także dlatego, że jest on uosobieniem tego, kim ja nie jestem. To jest podróżnik przez duże P. Ja jestem turystką przez małe t.


Pierwszym dziełem Cejrowskiego, które trafiło w moje ręce było „Gringo wśród dzikich plemion”. Przeczytałam je z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością, często śmiejąc się z kapitalnego poczucia humoru autora. Książka trafiła na zaszczytne miejsce na regale, gdzie wkrótce dołączyła do niej kolejna świetna pozycja tego autora - „Rio Anaconda”. I znów był śmiech, gwałtowne przekręcanie kartek, by dowiedzieć się, co będzie dalej i czytanie z wypiekami na twarzy.


Kiedy pod choinką znalazłam między innymi „Podróżnika WC”, nie potrafiłam odłożyć tej książki na stos innych czekających cierpliwie na swój moment. Takich rzeczy się nie robi. Nie z Cejrowskim. Zatem w drugi dzień świąt umościłam się wygodnie na włochatym dywanie w salonie i przestałam istnieć. Moja powłoka cielesna fizycznie była obecna w domu, ale cała reszta znajdowała się w świecie „Podróżnika WC”. Czytelniczy trans przerywałam z bardzo prozaicznych przyczyn – trzeba było zmienić pozycję, w której siedziałam, albo udać się do kuchni po kolejny kubek kawy / cappuccino / herbaty. Za każdym razem jednak były to przerwy krótkotrwałe. Za każdym razem wracałam do książki, bo zwyczajnie nie potrafiłam jej odłożyć. I nie odłożyłam dopóki, nie dotarłam do ostatniej strony.




 


„Podróżnik WC” to pierwsza podróżnicza książka Cejrowskiego. Ukazała się w niewielkim nakładzie w 1997 roku, szybko podbiła serca czytelników i szybko zniknęła z księgarnianych półek. Pomimo wielu namów Cejrowski nie chciał wznawiać nakładu. Bo nie pisał wtedy wystarczająco dobrze, bo zawarł w niej za mało dialogów, bo książka była zbyt cienka. Bo opowiadała historie, które niekoniecznie zostałyby ponownie opowiedziane przez autora.  Bo... Bo...


Ostatecznie autor uległ sugestiom i propozycjom. Po kilkunastu latach ukazał się „Podróżnik WC” w wersji poprawionej i rozbudowanej. W moje ręce trafiła pięknie wydana książka, doskonały okaz dbałości edytorskiej: w grubej oprawie, na dobrym papierze, niezwykle przyjemna wizualnie. Kolejna perełka wydawnictwa Poznaj Świat. Złożona z nieco ponad 250 stron książka jest zbiorem interesujących reportaży wzbogaconych licznymi fotografiami wnoszącymi powiew egzotyki, a także szeregiem przydatnych porad i informacji. To książka na jeden wieczór, ale zdecydowanie nie jednokrotnego użytku. Do takich pozycji po prostu się wraca.


„Podróżnik WC” jest faktycznie nieco odmienny w stylu od dwóch wyżej wspomnianych książek, wcale nie jest przez to gorszy. Czyta się równie dobrze, szybko i przyjemnie. Obawy autora odnośnie wznowienia nakładu były absolutnie nie na miejscu. To ciągle ten sam Cejrowski – człowiek z ogromnym darem opowiadania. Polecam.

sobota, 24 grudnia 2011

Magicznych Świąt!





W pierwszym tomie swojego obszernego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcel Proust umieścił scenę spożywania magdalenki przez głównego bohatera. Scena z pozoru błaha, jednak kryje się za nią coś więcej. Smak magdalenki sprawia, że w Marcelu budzi się wspomnienie z dzieciństwa, a on sam zostaje na chwilę do niego przeniesiony.


Proust nigdy nie podbił mojego serca i czytanie czegokolwiek jego autorstwa jest dla mnie tym, czym czytanie Szekspira w oryginale: nudziarstwem i męczarnią. Doskonale jednak rozumiem bohatera powieści Prousta. Dla mnie rolę magdalenki zawsze pełnią święta Bożego Narodzenia. Od najmłodszych lat je uwielbiałam. Odkąd pamiętam, zawsze nie mogłam się ich doczekać. Nigdy z tego nie wyrosłam. I jest mi z tym naprawdę dobrze.


Boże Narodzenie jest dla mnie synonimem magii – wyjątkowym okresem, z którym wiążą się przemiłe wspomnienia: oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, trzeszczący śnieg pod moimi stopami, kiedy późnym wieczorem szłam na pasterkę, zapach ciast domowej roboty i woń przeróżnych innych smakołyków. Było coś magicznego w tym łamaniu się opłatkiem, wspólnym spożywaniu kolacji wigilijnej, modlitwie i śpiewaniu kolęd – coś, do czego chce się wracać i o czym nigdy nie chce się zapomnieć.


Przyjemnie wracało się z kościoła w mroźny grudniowy wieczór, wiedząc, że to światełko oddalone o kilkaset metrów to mój dom, gdzie czeka na mnie ciepłe łóżko i dach nad głową. Fajnie było wiedzieć, że najbliższe kilka dni spędzę w beztroskiej atmosferze: będę mogła tarzać się w śniegu z rodzeństwem, oglądać świąteczne filmy, czytać okryta pierzyną i oparta plecami o kaloryfer.


Takie wspomnienia chce się samolubnie zatrzymać na zawsze. Dlatego znów siedzę w domu odpowiednio udekorowanym i pachnącym jabłkami z cynamonem. W piekarniku jest makowiec, w lodówce sałatka śledziowa i bigos. Są kartki od bliskich i upominki pod choinką. Późnym wieczorem, jak za starych dawnych lat, udam się na pasterkę, by dać otulić się magii. I naprawdę nie jest istotne, że będzie to msza po angielsku, a znak pokoju będę otrzymywać z rąk uśmiechniętych Irlandczyków – w tym wypadku magia świąt nie zna granic.


Nie powtórzę słów znanej piosenki „I wish it could be Christmas every day”, bo zwyczajnie nie chciałabym, by święta były każdego dnia. Straciłyby swoją magię. Przytoczę za to jedno z wielu pięknych irlandzkich błogosławieństw:


May you always be blessed


With walls for the wind


A roof for the rain


A warm cup of tea by the fire


Laughter to cheer you


Those you love near you


And all that your


Heart might desire




Życzę Wam, byście zawsze mieli schronienie przed wiatrem i deszczem, pomocną dłoń i słowa otuchy, zawsze wtedy, kiedy tego potrzebujecie, nieograniczoną ilość powodów do śmiechu i radości. Życzę Wam, aby w te święta ktoś o Was pamiętał. I Wy też pamiętajcie o innych, bo chyba nie ma piękniejszej zapłaty za pamięć niż łzy wzruszenia i szczery uśmiech.


Podróżujcie bezpiecznie, cieszcie się świąteczną atmosferą i pamiętajcie, że czasami lepiej jest ugryźć się w język niż potem żałować, że się powiedziało o jedno słowo za dużo. Są też takie słowa, które zapewne większość z nas powinna wymawiać dużo częściej. O tym też pamiętajcie, bo być może po raz ostatni będziecie spożywać kolację wigilijną w takim, a nie innym gronie. I być może więcej już nie będziecie mieć okazji, by skierować te słowa do tej konkretnej osoby. A to później boli.


Dziękuję przy okazji, że jesteście. I za te wszystkie ciepłe słowa, które od Was dostałam w grudniu. Za wszystkie sympatyczne wpisy do księgi gości, za maile, komentarze i Wasze kartki naprawdę dziękuję – to najlepszy upominek, jaki mogłam od Was dostać.


 

niedziela, 18 grudnia 2011

Warto obejrzeć: "Mickybo & Me"

„Mickybo & Me” w reżyserii Terry’ego Loane’a nie jest nowością na brytyjsko-irlandzkim rynku filmowym. Film  miał swoją premierę kilka lat temu i spotkał się z przychylnymi opiniami krytyków. Odkryłam go dość późno, ponad dwa lata temu. Od tego momentu wracam do niego od czasu do czasu. Lubię go, bo to taka słodko-gorzka mieszanka. Z jednej strony mamy do czynienia z poważnymi problemami rozgrywającymi się w Belfaście lat 70., z drugiej zaś mamy tutaj wysublimowany humor wywołujący na twarzy widza lekki uśmiech, a czasami nawet zmuszający do głośnego śmiechu.







„Mickybo & Me” mogłabym w zasadzie podsumować jednym bardzo wymownym słowem: beezer! W północnoirlandzkim slangu „beezer” określa wszystko co jest super, niesamowite, cool, świetne. I taki właśnie jest ten film. To jedna z irlandzkich pozycji filmowych, które troskliwie przechowuję w swojej filmotece i którą bardzo cenię za niezwykle sympatyczny całokształt.


Film Loane’a jest niezwykle ciepłą i przyjemną opowieścią o chłopięcej przyjaźni. Przyjaźni, która zrodziła się nagle i ze względu na swoją specyfikę miała dość burzliwy przebieg. To historia dwóch chłopców stojących po przeciwnych stronach barykady. Tytułowy Mickybo to chodzący kłopot. Jest zwariowany, zadziorny i doskonale przystosowany do radzenia sobie w trudnej rzeczywistości. JonJo, jego przyjaciel, jest jakby jego zupełnym przeciwieństwem. Wyważony i kulturalny stanowi ciekawą przeciwwagę dla szalonego Mickybo. Chłopcy znacznie się od siebie różnią. Łączy ich wielka fascynacja legendarnymi kowbojami: Butchem Cassidym i Sundancem Kidem, a także głowa pełna dziecięcych marzeń.   


Powiedziałabym, że „Mickybo & Me” jest bardzo zgrabnie nakręconym filmem. To film o dzieciach, ale niekoniecznie dla dzieci. Dziewięćdziesięciominutowa historia przenosi widza w burzliwe realia Irlandii Północnej lat siedemdziesiątych. Łatwo wpadająca  w ucho muzyka jest zdecydowanym plusem filmu. Wprowadza przyjemny nastrój, potęguje emocje, wzrusza. Mnie szczególnie poruszyła scena końcowa: dialog rozentuzjazmowanego Mickybo i zasmuconego ojca, mającego łzy w oczach przez większą część rozmowy - tego swoistego ostatniego pożegnania.


To piękna historia i piękne spojrzenie na świat widziane z perspektywy dziesięciolatka. „Mickybo & Me” wspaniale obnaża dziecięcy tok myślenia [„if Superman was there, he would've stopped the bullets, wouldn't he, Da?”]. Podoba mi się właśnie ta możliwość spojrzenia na Belfast dziecięcym wzrokiem. Możliwość zakradnięcia się do umysłu chłopców i zapoznania się z ich dziecięcymi marzeniami, obawami i pragnieniami.


 

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Na granicy piekła i raju - Connemara



Connemara znajduje się w północno-zachodniej części hrabstwa Galway w prowincji Connaught. To kraina nie tylko prezentująca nieprzeciętną urodę, ale przede wszystkim niewdzięczna. Surowa i odludna. Około 80% terenu Connemary to ziemie wyjątkowo ciężkie do uprawy. Gleba jest tu jałowa, kamienista i nieurodzajna.




 




O nieatrakcyjności tutejszych terenów doskonale świadczą słowa Cromwella: "To hell or to Connaught". Do piekła albo do Connaught - takie ultimatum postawił w XVII wieku Cromwell irlandzkim katolikom, dokonując procesu przesiedlania tutejszej ludności. Nawet ten bezlitosny morderca nie był zainteresowany tymi ubogimi ziemiami. Trzy pozostałe prowincje Irlandii były dla niego dużo bardziej atrakcyjne. To w nich dokonywano konfiskaty gruntu i przekazywania go angielskim żołnierzom. Czwarta nie była godna uwagi.


 


Odstąpienie Connaught Irlandczykom nie było łaskawym gestem ze strony Cromwella. Bo tak naprawdę granica rozdzielająca piekło a Connemarę nie jest wcale taka gruba. Choć region ten pozornie wydaje się być ziemskim rajem, dla niejednego irlandzkiego farmera okazał się być piekłem na ziemi. Za katorżniczą pracę rolników Connemara oferowała często tylko marną zapłatę: nędzę i ubóstwo.


 


Przez pewien czas region ten był wyjątkowo gęsto zaludniony. Stan ten dość mocno uległ zmianie z nadejściem dziewiętnastowiecznego Wielkiego Głodu, który znacznie zmniejszył liczbę ludności wyspy. Śmierć zaczęła zaglądać w oczy dzieciom i dorosłym. Kto mógł, ten wyjeżdżał za granicę. Pozostanie na ojczystej ziemi było niebezpieczną grą w rosyjską ruletkę. Wejściem w paszczę lwa. A mimo to sporo osób zostało. Nie wiem, czy pokierowało nimi poczucie solidarności z ziemią przodków, brak środków i możliwości na wyjazd, czy też może wolterowskie "il faut cultiver notre jardin" - przekonanie, że trzeba uprawiać nasz ogródek.




 




Connemara jest na pewno rajem dla turystów. Dla wszystkich tych, którzy cenią kontakt z dziewiczą przyrodą. Do Connemary nie jedzie się na zwiedzanie zabytków, ale dla dzieł matki natury. To czarujący region przeplatany jeziorami, wrzosowiskami i moczarami.




 




Dwa łańcuchy górskie - Twelve Bens i Maumturks Mountains - dodają Connemarze majestatu. Kwarcytowe szczyty gór połyskują w słońcu, a tafle polodowcowych jezior rzadko kiedy są nieruchome. Deszcz przeplata się tu z iskrzącym słońcem i porywistym wiatrem. Connemara to region wyjątkowo narażony na gniew oceanu.


 


Utrudzony wędrowiec nie znajdzie tu charakterystycznych wyznaczników naszych czasów: wieżowców i blokowisk. Nie miałby ich tutaj kto zamieszkiwać. Dzika sceneria oferuje za to mnóstwo odludnych terenów. Śmiem twierdzić, że każdy znajdzie tu ustronny kawałek ziemi idealny do kontemplacji. Każdy może usiąść na tym ostatnim brzegu Europy i zatopić wzrok w bezmiarze Atlantyku.


 


"Tír gan teanga, tír gan anam" - kraj bez języka, to kraj bez duszy, rzekł kiedyś tutejszy poeta Padraig Pearse. Mało jest w Irlandii tak zwanych stref Gealtacht, gdzie mówi się rodzimymj ęzykiem. Connemara to jeden z nich i ciężko byłoby tego nie zauważyć. Znaki drogowe mogą nieraz namieszać w głowach turystów, bo rzadko kiedy zawierają zanglicyzowaną wersję nazw miejscowości. W Connemarze mówi się po irlandzku i robi wszystko, by ocalić rodzimą kulturę. Rodzice dzieci zamieszkałych w głębi lądu często wysyłają swoje pociechy na wakacje do Connaught, by podszkolić ich znajomość ojczystej mowy.




 




W czasie mojej wyprawy do Connemary towarzyszył mi lekki niepokój. Bałam się, że wrócę stamtąd rozczarowana. Że Connemara nie będzie mnie w stanie zauroczyć, bo na jej nieszczęście widziałam już tyle malowniczych części wybrzeża irlandzkiego, że region ten po prostu nie zrobi na mnie wrażenia. Myliłam się. Tak jak mylą się wszyscy ci, którzy twierdzą, że krajobraz wyspy jest wszędzie taki sam. Jest w nim spora doza monotonności, są liczne cechy wspólne, ale ta identyczność to tylko taka igraszka irlandzkiego pejzażu z niewprawionym okiem podróżnika. Każdy region Irlandii jest inny. Nie można powiedzieć, że wybrzeża Cork, Clare, Galway, Kerry, Donegal, Mayo, Waterford, czy Dublina są takie same. Bzdura. Powiedzcie koneserowi piwa, że Guinness, Smithwick's i Murphy's smakują identycznie. Narazicie się na wyśmianie. Podobne - tak, ale nie identyczne.


 


Polubiłam Connemarę w całej jej surowości: z jej torfowiskami, łysymi górami i rzadko zalesionymi terenami. Polubiłam tamtejsze skromne domostwa, gdzie wymuskane posesje ciągle należą do rzadkości, podobnie zresztą jak samochody o najnowszym roczniku. W Connemarze żyje się inaczej. Skromniej i bliżej natury. A co najważniejsze tu ciągle wyczuć można ducha starej, poczciwej, ubogiej Irlandii. Takiej Irlandii, którą coraz rzadziej ma się okazję oglądać.


 



wtorek, 6 grudnia 2011

Farm-grown, retarded and impressed



Brugię niesamowicie spopularyzował film „In Bruges” (2008), o którym wspominałam już w poprzednim poście. Ray, jeden z głównych bohaterów, grany przez Collina Farrella, z upodobaniem określa to miasto jako „shithole”, by w pewnym momencie stwierdzić: „I grew up in Dublin. I love Dublin. If I’d grown up on a farm and was retarded, Bruges might impress me. But I didn’t so it doesn’t” [Wychowałem się w Dublinie. Kocham Dublin. Gdybym dorastał na farmie i był opóźniony, być może Brugia wywarłaby na mnie wrażenie. Ale tak ze mną nie było, więc nie wywiera]. Cały paradoks jak dla mnie polega na tym, że Ray nieświadomie zachowuje się dość prymitywnie, a Dublin nie posiada nawet w 1/3 uroku Brugii.


 


Brugia zauroczyła mnie i kto chce, może doszukiwać się przyczyny tego uwielbienia w moim wiejskim pochodzeniu. Ale jak można nie zakochać się w tak romantycznym mieście, które autentycznie wydaje się być wyjęte z jakiejś bajki: tętent końskich kopyt ciągnących dorożki po wybrukowanych uliczkach wspaniale współgra z licznymi kanałami Brugii, dostojnymi łabędziami i całym mediewistycznym akcentem starówki. Tysiące turystów potwierdzają niezaprzeczalny urok tego miasta. Po kanałach non stop kursują barki po brzegi wypełnione ludźmi, którzy nieraz pokonali ogromne odległości, by znaleźć się nie gdzie indziej tylko właśnie w tym małym, kameralnym miasteczku na północnym zachodzie Belgii.


 


Brugia jest taką uroczą, prowincjonalną perełką architektoniczną. Bijącym sercem Flandrii, miastem często nazywanym „Wenecją Północy” ze względu na jej arterie wodne. To miasto uroczych mostków, pysznych wyrobów czekoladowych, interesujących muzeów i zabytków. Tu niemalże każda uliczka jest dopracowana, a każdy zakątek wypieszczony, przez co całość prezentuje się niezwykle estetycznie, elegancko i schludnie.


 


Śmieci nie mają tutaj prawa bytu, bo mogłyby zburzyć idealny wizerunek tego miasta. To po raz kolejny nasuwa skojarzenia o bajce, bo chyba tylko tam można sobie wykreować tak nieskazitelną scenografię w połączeniu z boskimi pejzażami. Tylko w niedzielny poranek spacerowałam po opustoszałych uliczkach, a pod nogami gdzieniegdzie leżały gazety i inne odpadki – pozostałość po weekendowej zabawie nocnej. Szybko się ich pozbywano - tak, by ulice znów były czyste, gdy miasto zupełnie wybudzi się ze snu. Odpadki są elementem, który nie pasuje do tutejszej układanki.




 




Brugia jest także miastem rowerów. Wielu turystów decyduje się właśnie na nie, my jednak postanowiliśmy zwiedzać miasto na piechotę. Bo po pierwsze miasto jest stosunkowo niewielkie i zwarte, przez co odległości pomiędzy poszczególnymi atrakcjami nie są duże. A po drugie w takim miejscu jak to każdy krok jest przyjemnością. Pod warunkiem, że nie jest się słodką blondynką-elegantką, która zwiedza Brugię w zabójczych szpilach. Wybrukowane uliczki są tutaj normą, a wygodne buty mogą znacznie uprzyjemnić nasz pobyt w tym mieście. Trzeba też patrzeć pod nogi – chwila nieuwagi może zaowocować upadkiem, czego zresztą byłam świadkiem.


 


Największe skupiska ludzi oczywiście znajdują się w ścisłym centrum. W Brugii wszystkie drogi prowadzą na rynek, Markt, nad którym dumnie wznosi się symbol miasta – wysoka na 83 metry dzwonnica Belfort. Wieżę wraz z przylegającymi do niej sukiennicami wzniesiono w XIII wieku, a później kilkukrotnie modyfikowano. Strażnica służyła dawniej między innymi do wypatrywania pożarów będących prawdziwą plagą w XIII i XIV-wiecznej Brugii. Dziś w Belfort mieści się cenny karylion złożony z 47 dzwonów. Każdy z nich wygrywa inną melodię i każdy dźwięk oznacza co innego. Sporą atrakcję stanowi możliwość wspięcia się na wieżę. Do pokonania jedynie 366 stromych schodków. Panorama okolicy warta jest wysiłku. Romantycznie spowite poranną mgłą dachy Brugii w kolorze sieny palonej na długo zostają w pamięci. Widok wart grzechu, choć niewątpliwym minusem są kraty wstawione w okna dzwonnicy.


 


W bardzo bliskiej odległości od Markt leży Burg – drugi plac rynkowy Brugii, gdzie znajduje się między innymi bogato zdobiony, gotycki ratusz z XIV wieku i słynna Bazylika Świętej Krwi. Świątynia złożona jest z dwóch części: niższej romańskiej i wyższej gotyckiej. To w tej drugiej części znajduje się relikwiarz przywieziony w XII wieku przez hrabiego Diederika van den Elzas [Thierry’ego Alzackiego] z krucjaty do Ziemi Świętej. Hrabia otrzymał tajemniczą ampułkę w uznaniu swoich zasług w walce z niewiernymi. Mówi się, że relikwiarz zawiera zaschniętą krew Chrystusa. Nigdy nie brakuje chętnych, by go obejrzeć. Podobnie jak zainteresowanych udziałem w corocznej, bardzo ważnej dla miasta, procesji Świętej Krwi mającej miejsce w Święto Wniebowstąpienia.


 



Wstęp do świątyni jest bezpłatny, opłatę uiszcza się tylko wtedy, gdy chce się wejść do Muzeum Świętej Krwi, które niespecjalnie mnie urzekło. Ma niewielkie rozmiary, niewiele eksponatów, spokojnie można je pominąć. Dużo tu turystów, ale nie ma zatoru i przepychania. Każdy, kto chce podejść i dotknąć relikwiarza z krwią, musi ustawić się w kolejce. Wierni kładą rękę na fiolce i w ciszy odmawiają krótką modlitwę. Nad całością procesu czuwa kapłan. Po każdym dotyku turystów przeciera szmatką relikwiarz. Słychać dźwięk monet wpadających do pojemnika na datki ulokowanego w bezpośrednim sąsiedztwie naczynia z krwią Chrystusa i szmery, jakie tworzą turyści. Ruch odbywa się płynnie, więc wizyta w bazylice jest dość krótka.


 

czwartek, 1 grudnia 2011

Zamek Drimnagh i garść powodów, dla których warto go zwiedzić



Czasami mam wrażenie, że Drimnagh Castle to najlepiej skrywany przed turystami zabytek położony na obrzeżach Dublina. Na próżno szukać w przewodnikach jakichkolwiek informacji o nim. Wszystkie milczą na jego temat. Tak jakby zamek Drimnagh był tematem tabu. Zupełnie niepotrzebnie. Ze 156 tutejszych zamków, które zobaczyłam i sfotografowałam, ten należy do grupy, którą wyjątkowo miło wspominam.




 




Do zamku Drimnagh, wybudowanego w średniowieczu dla zamożnej rodziny normańskiej o nazwisku Barnewall, zabrał mnie Połówek po pewnym stresującym dniu spędzonym w Dublinie. Pogoda była urocza, a wycieczka okazała się świetnym sposobem na relaks.


 


Trzynastowieczny Drimnagh Castle jest dumnym posiadaczem prestiżowego tytułu jedynego irlandzkiego zamku otoczonego oryginalną fosą wypełnioną wodą. W czasach niestabilnych politycznie fosa doskonale pełniła funkcję obronną. W obecnych jest już tylko malowniczą ozdobą. Zasila ją mały, podziemny strumyk Bluebell. W wodzie pływają ryby i kaczki. Kiedyś dodatkowo twierdza wyposażona była w most zwodzony. Niestety w 1780 roku zastąpiono go zwyczajnym mostkiem.


 


 


Na dziedziniec zamkowy wkracza się przez łukowatą bramę wejściową umiejscowioną w szesnastowiecznej wieży. Przejście zostało w ten sposób zaprojektowane, by swobodnie pomieścić konia z załadowanym wozem.




 




Wieża wyposażona w trzy piętra stanowiła doskonały punkt obserwacyjny. Jak na dłoni widać stamtąd tereny rozciągające się od pobliskich gór aż do Phoenix Parku. Ziemie te należały kiedyś do rodziny Barnewall, właścicieli zamku. Później Barnewallowie opuścili okolicę, a twierdzę wynajęli swoim sąsiadom, rodzinie Loftus.


 


Szara sylwetka zamku została całkowicie zbudowana z wapieni pochodzących prawdopodobnie z pobliskiego kamieniołomu. Zamek zamieszkiwany był aż do 1954 roku, a jego ostatnimi właścicielami była rodzina Hatch, która prowadziła tutaj gospodarstwo mleczarskie. Przez pewien czas zamieszkiwali ją również sąsiadujący z twierdzą Christian Brothers (Kongregacja Braci w Chrystusie) w oczekiwaniu na wybudowanie dla nich klasztoru i szkoły.


 


Z biegiem czasu zamek coraz bardziej zamieniał się w ruiny. Jego stan był opłakany. Postrzegano go jako zagrożenie dla bezpieczeństwa ludzi, a nawet rozważano wyburzenie murów. Drimnagh Castle, uroczą perełkę średniowiecza, ocalono w zasadzie cudem - dzięki staraniom przedsięwziętym przez Petera Pearsona.


 


W 1986 roku wcielono w życie program konserwatorski. Z pomocą wykwalifikowanych rzemieślników - nie tylko tych irlandzkich, lecz także włoskich, francuskich i niemieckich - osiągnięto wspaniały rezultat. Wnętrze zamku jest tak autentyczne, jak to możliwe. W murach zamku odtworzono solidny kawałek średniowiecznej historii.


 


Szczególnie ładnie przedstawia się Sala Bankietowa. Była ona kluczowym pomieszczeniem zamkowym. To tutaj odbywały się średniowieczne zabawy i sute bankiety ku uciesze władców. Po odrestaurowaniu prezentuje się wyjątkowo pięknie. Zawiera wiele godnych uwagi elementów: od zrekonstruowanego dębowego dachu wzorowanego na jedynym, oryginalnym średniowiecznym dachu pokrywającym Dunsoghly Castle (o którym pisałam tutaj), poprzez imponującą podłogę wyłożoną dekoracyjnymi płytkami, aż do unikatowych, drewnianych rzeźb zdobiących ściany.


 


Umocowano tu osiem pięknych figur. Każda z nich reprezentuje osobę, która w jakiś sposób dołożyła swoją cegiełkę w skomplikowanym i czasochłonnym procesie restaurowania zamku. Jest tu majster, stolarz, kamieniarz, malarz, architekt, a nawet kobieta, która wypiekała pracownikom pachnące bochenki chleba.




 




Z Sali Bankietowej dostrzec można ciekawy element - otwór w dachu. Zanim wprowadzono kominki, rozpalano ogień w palenisku na środku sali. Dym ulatywał właśnie tym otworem. Kominki z prawdziwego zdarzenia dodano najprawdopodobniej dopiero w XVII wieku. W tym samym czasie, kiedy zamek wzbogacono o okna przedzielone kamiennymi słupkami.


 


Troskę włożoną w prace konserwatorskie widać także na zewnątrz zamku. W miejscu, gdzie kiedyś rosły chwasty i krzaki dzisiaj jest mały, ale zadbany ogród. Tworzą go krzewy bukszpanu, buku i grabu, a także kwiaty. Jakieś 40 lat temu był tutaj zwyczajny ogród z jabłoniami.


 


Na terenie znajduje się także odrestaurowana stajnia. W przeszłości budynek pełnił między innymi funkcję stodoły, a w czasach, kiedy w zamku Drimnagh mieszkali Christian Brothers, odbywały się tutaj msze. Za budynkiem jest mały bałagan. Jeszcze nie wszystko wygląda tutaj tak, jak powinno, ale najważniejsze, że ciągle trwają zabiegi konserwatorskie. Zamek ma naprawdę duży potencjał. 


 


Z informacji praktycznych: chętni powinni umówić się na wizytę, bo godziny otwarcia zamku są mocno okrojone. Aby uniknąć zawodu i nie tracić niepotrzebnie czasu, radzę nie jechać "w ciemno". W zamku Drimnagh kręcono sceny dla popularnego serialu The Tudors.