Pokazywanie postów oznaczonych etykietą "In Bruges". Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą "In Bruges". Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 grudnia 2011

Farm-grown, retarded and impressed



Brugię niesamowicie spopularyzował film „In Bruges” (2008), o którym wspominałam już w poprzednim poście. Ray, jeden z głównych bohaterów, grany przez Collina Farrella, z upodobaniem określa to miasto jako „shithole”, by w pewnym momencie stwierdzić: „I grew up in Dublin. I love Dublin. If I’d grown up on a farm and was retarded, Bruges might impress me. But I didn’t so it doesn’t” [Wychowałem się w Dublinie. Kocham Dublin. Gdybym dorastał na farmie i był opóźniony, być może Brugia wywarłaby na mnie wrażenie. Ale tak ze mną nie było, więc nie wywiera]. Cały paradoks jak dla mnie polega na tym, że Ray nieświadomie zachowuje się dość prymitywnie, a Dublin nie posiada nawet w 1/3 uroku Brugii.


 


Brugia zauroczyła mnie i kto chce, może doszukiwać się przyczyny tego uwielbienia w moim wiejskim pochodzeniu. Ale jak można nie zakochać się w tak romantycznym mieście, które autentycznie wydaje się być wyjęte z jakiejś bajki: tętent końskich kopyt ciągnących dorożki po wybrukowanych uliczkach wspaniale współgra z licznymi kanałami Brugii, dostojnymi łabędziami i całym mediewistycznym akcentem starówki. Tysiące turystów potwierdzają niezaprzeczalny urok tego miasta. Po kanałach non stop kursują barki po brzegi wypełnione ludźmi, którzy nieraz pokonali ogromne odległości, by znaleźć się nie gdzie indziej tylko właśnie w tym małym, kameralnym miasteczku na północnym zachodzie Belgii.


 


Brugia jest taką uroczą, prowincjonalną perełką architektoniczną. Bijącym sercem Flandrii, miastem często nazywanym „Wenecją Północy” ze względu na jej arterie wodne. To miasto uroczych mostków, pysznych wyrobów czekoladowych, interesujących muzeów i zabytków. Tu niemalże każda uliczka jest dopracowana, a każdy zakątek wypieszczony, przez co całość prezentuje się niezwykle estetycznie, elegancko i schludnie.


 


Śmieci nie mają tutaj prawa bytu, bo mogłyby zburzyć idealny wizerunek tego miasta. To po raz kolejny nasuwa skojarzenia o bajce, bo chyba tylko tam można sobie wykreować tak nieskazitelną scenografię w połączeniu z boskimi pejzażami. Tylko w niedzielny poranek spacerowałam po opustoszałych uliczkach, a pod nogami gdzieniegdzie leżały gazety i inne odpadki – pozostałość po weekendowej zabawie nocnej. Szybko się ich pozbywano - tak, by ulice znów były czyste, gdy miasto zupełnie wybudzi się ze snu. Odpadki są elementem, który nie pasuje do tutejszej układanki.




 




Brugia jest także miastem rowerów. Wielu turystów decyduje się właśnie na nie, my jednak postanowiliśmy zwiedzać miasto na piechotę. Bo po pierwsze miasto jest stosunkowo niewielkie i zwarte, przez co odległości pomiędzy poszczególnymi atrakcjami nie są duże. A po drugie w takim miejscu jak to każdy krok jest przyjemnością. Pod warunkiem, że nie jest się słodką blondynką-elegantką, która zwiedza Brugię w zabójczych szpilach. Wybrukowane uliczki są tutaj normą, a wygodne buty mogą znacznie uprzyjemnić nasz pobyt w tym mieście. Trzeba też patrzeć pod nogi – chwila nieuwagi może zaowocować upadkiem, czego zresztą byłam świadkiem.


 


Największe skupiska ludzi oczywiście znajdują się w ścisłym centrum. W Brugii wszystkie drogi prowadzą na rynek, Markt, nad którym dumnie wznosi się symbol miasta – wysoka na 83 metry dzwonnica Belfort. Wieżę wraz z przylegającymi do niej sukiennicami wzniesiono w XIII wieku, a później kilkukrotnie modyfikowano. Strażnica służyła dawniej między innymi do wypatrywania pożarów będących prawdziwą plagą w XIII i XIV-wiecznej Brugii. Dziś w Belfort mieści się cenny karylion złożony z 47 dzwonów. Każdy z nich wygrywa inną melodię i każdy dźwięk oznacza co innego. Sporą atrakcję stanowi możliwość wspięcia się na wieżę. Do pokonania jedynie 366 stromych schodków. Panorama okolicy warta jest wysiłku. Romantycznie spowite poranną mgłą dachy Brugii w kolorze sieny palonej na długo zostają w pamięci. Widok wart grzechu, choć niewątpliwym minusem są kraty wstawione w okna dzwonnicy.


 


W bardzo bliskiej odległości od Markt leży Burg – drugi plac rynkowy Brugii, gdzie znajduje się między innymi bogato zdobiony, gotycki ratusz z XIV wieku i słynna Bazylika Świętej Krwi. Świątynia złożona jest z dwóch części: niższej romańskiej i wyższej gotyckiej. To w tej drugiej części znajduje się relikwiarz przywieziony w XII wieku przez hrabiego Diederika van den Elzas [Thierry’ego Alzackiego] z krucjaty do Ziemi Świętej. Hrabia otrzymał tajemniczą ampułkę w uznaniu swoich zasług w walce z niewiernymi. Mówi się, że relikwiarz zawiera zaschniętą krew Chrystusa. Nigdy nie brakuje chętnych, by go obejrzeć. Podobnie jak zainteresowanych udziałem w corocznej, bardzo ważnej dla miasta, procesji Świętej Krwi mającej miejsce w Święto Wniebowstąpienia.


 



Wstęp do świątyni jest bezpłatny, opłatę uiszcza się tylko wtedy, gdy chce się wejść do Muzeum Świętej Krwi, które niespecjalnie mnie urzekło. Ma niewielkie rozmiary, niewiele eksponatów, spokojnie można je pominąć. Dużo tu turystów, ale nie ma zatoru i przepychania. Każdy, kto chce podejść i dotknąć relikwiarza z krwią, musi ustawić się w kolejce. Wierni kładą rękę na fiolce i w ciszy odmawiają krótką modlitwę. Nad całością procesu czuwa kapłan. Po każdym dotyku turystów przeciera szmatką relikwiarz. Słychać dźwięk monet wpadających do pojemnika na datki ulokowanego w bezpośrednim sąsiedztwie naczynia z krwią Chrystusa i szmery, jakie tworzą turyści. Ruch odbywa się płynnie, więc wizyta w bazylice jest dość krótka.