Może się mylę, ale wydaje mi się, że Bruksela jest miastem, które trudno pokochać od pierwszego wejrzenia.J adąc tam, nie miałam jakichś szczególnych wyobrażeń i wygórowanych oczekiwań. Wręcz przeciwnie. Do każdej podróży podchodzę z dużą dozą entuzjazmu. Bez uprzedzeń, ze sporą dawką otwartości na to, co nowe. Każda atrakcja ma u mnie gwarantowany jeden przywilej kryjący się pod nazwą tabula rasa - daję danemu miejscu czystą kartę, aby zapisało ją tak, jak chce. Bruksela trochę zmarnowała swoją szansę.
Gandawę przyjęłam pozytywnie, Brugię jeszcze bardziej, Brukselę natomiast z mieszanymi uczuciami, które w pierwszym dniu pobytu miały zabarwienie dość negatywne. Nie udało misię pokochać tego miasta, udało mi się jednak przezwyciężyć początkową niechęć i rozczarowanie, co uważam za mały sukces i zawdzięczam kilku kapitalnym atrakcjom stolicy Belgii.
Bruksela, miasto, które od ponad półwiecza jest w posiadaniu tytułu stolicy Unii Europejskiej, które jest dumną siedzibą wielu ważnych instytucji europejskich, nieco rozczarowało mnie przy pierwszym kontakcie. Chyba jakoś podświadomie oczekiwałam od niego czegoś więcej. Dostałam natomiast to, co tak naprawdę jest w każdym dużym mieście – wgląd w życie na granicy dwóch światów. Z jednej strony mamy ugrzeczniony, nowoczesny świat eurokratów w drogich garniturach, luksusowych limuzynach, z neseserami w ręku, wiecznie gdzieś pędzących, z drugiej zaś jest smutny obraz biedy i brudu – świat bardziej pospolity, szary, który nie zawsze chce się oglądać. Bo to nie jest przyjemne.
Raziły mnie leżące w niektórych miejscach śmieci – choć przyznać muszę, że częściej natrafiało sięna nie na peryferiach, rzadziej w ścisłym centrum - a bezdomni i ich legowiska przygnębiały. W drodze do Atomium, tuż pod jednym z drzew, ktoś urządził sobie legowisko: kołdra i poduszka niedbale rzucone na trawę, garść puszek, gałęzie służące za dach i ziemia za materac.
Nieopodal centrum, w drodze naGrand-Place, z zadumy wyrwała mnie wiązanka przekleństw rzucona w rozmowie przez jednego bezdomnego do drugiego. Obydwaj panowie z Polski, jeden na bruku, drugi też. Gdzieś tam pojawił się odruch, by przystanąć i zapytać, czy nie potrzebują pomocy, ale przyznam szczerze, że ten bukiet przekleństw skutecznie mnie zniechęcił. Poza tym w takich przypadkach zawsze jest u mnie ten brak pewności: zaoferować pomoc czy nie? Jaką mam pewność, że nie usłyszę: „spadaj, paniusiu!” [wersja light]. Teraz możecie mnie ukamienować, bo nie pomogłam.
Jest też aspekt architektoniczny, który sprawił, że odebrałam to miasto w kategoriach małego chaosu urbanizacyjnego. Są tu ładne dzielnice, przyjemne zakątki, miłe dla oka budynki będące na przykład fajnym manifestem secesji, ale gdzieś w powietrzu wyczuwałam tu zapach porażki – ktoś chciał zgrabnie połączyć przeszłość z teraźniejszością, nowe ze starym, stworzyć przyjemne architektonicznie miasto, ale to nie do końca wyszło.
Można tu poczuć i niemalże dotknąć to, na dźwięk czego wzdryga się pewnie niejeden architekt – bruxellisation. Brukselizacja. To coś, co może ładnie brzmi po francusku, w praktyce oznacza natomiast coś potwornego. Brukselizacja to tak jakby gwałt na starej zabudowie miasta. To synonim nieudanych zmian architektonicznych: niszczenie zabytkowych dzielnic, budowli, a w ich miejsce wznoszenie nowych, niekoniecznie ładnych. Taka była cena, jaką należało zapłacić za Expo '58 i za tytuł stolicy Unii Europejskiej. Procesy zachodzące w Brukseli wymagały przemian. Jednak kiedy patrzy się na nie z punktu architektonicznego i zamiast ładnych domów cechowych widzi się postmodernistyczne wieżowce, nasuwa się jeden wniosek: te zmiany nie do końca były korzystne. Chyba można było to mniej boleśnie rozegrać.
Grand-Place, rynek będący dumą stolicy Belgii też nie do końca skradł moje serce. Dwa razy go oglądałam i ani razu nie udało mi się obejrzeć go w pełnej krasie. Za pierwszym razem panował tam nieprzyzwoity tłok. Akurat trafiliśmy na imprezę o nazwie Belgian Beer Weekend. Plac zdominowany był przez miłośników złocistego trunku, piwo lało się strumieniami i naprawdę ciężko było utorować sobie drogę, a co dopiero mówić o podziwianiu detali architektonicznych tamtejszych kamienic. Na drugi dzień plac „odgruzowywano”: na XIV-wiecznym bruku zalegiwało mnóstwo odpadków pozostawionych po piwoszach i jakkolwiek mocno się starałam, nie potrafiłam udać, że nie widzę tego burdelu.
Nie zgadzam się zestwierdzeniem, że jest to najładniejszy rynek europejski. Tworzące go budowle są dla mnie zbyt bogato zdobione. Ładne, owszem, ale mimo wszystko jakieś takie „przekombinowane”: za dużo tam przepychu, eklektyzmu, jakiegoś chaosu. W rezultacie nie wiadomo na co patrzeć, mnogość ozdobników rozprasza. A przecież piękno tkwi w prostocie, prawda?
Bardzo natomiast podobałami się w Brukseli duża ilość znaków kierujących do poszczególnych atrakcji. Miasto jest dobrze oznakowane, a każda nazwa w dwóch językach: niderlandzkim i francuskim. Dzięki temu łatwo było się poruszać i szybko odnajdywać w terenie. Spacery miały tutaj zatem przyjemny charakter, a błądzenie raczej nie wchodziło w grę.
Jeśli chodzi o kwestię bezpieczeństwa – naturalnie trzeba tu uważać. Jak wszędzie zresztą. Bruksela to jednak miasto znacznie większe niż Brugia czy Gandawa, więc teoretycznie są tu większe szanse, że przytrafi nam się coś niezbyt fajnego.
Na brukselskim dworcu przed kupnem biletów na pociąg rozdzieliliśmy się i ustawiliśmy w dwóch równoległych kolejkach. Za mną szybko stanął Czarny Jegomość. I tu nie chodzi oto, że facet był czarny. Jak dla mnie mógłby być nawet zielony. Problem polegał na tym, że on stał zdecydowanie za blisko. I nie było to odosobnione, wyimaginowane odczucie panienki przewrażliwionej na punkcie kontaktu dotykowego. Po minie Połówka widziałam, że mamy takie same odczucia. Facet stoi za blisko mnie, wręcz na mnie wchodzi, a każda moja próba odsunięcia się od niego, spełza na niczym. Bo po sekundzie znów czułam jego oddech na plecach i jego masę napierającą na mnie. Może to go podniecało. Mnie nie bardzo. I tak, chciałabym naiwnie wierzyć, że przyciągnęła go do mnie woń moich perfum – jak na ironię Absolutely Irresistible Givenchy. Rozumiem, że „egzotyczna” uroda może przyciągać Murzynów, ale nawet jeśli tak było, to Czarny Jegomość mógł to inaczej rozegrać. Bo ocieranie się o obcą osobę uważam za dość prymitywne, końskie zaloty. Nawet bardziej podchodzi mi to pod jakąś dewiację niż pod metodę podrywu. Co najwyżej pod sposób na obicie facjaty, o czym przekonały mnie później ostre słowa Połówka: „jeszcze chwila i facet nieźle by oberwał”. Oby następnym razem Czarny Jegomość nie trafił na kogoś mniej cierpliwego. A może właśnie powinien trafić?