niedziela, 30 grudnia 2007

Magia Świąt

Wróciłam :)

Zacznę może od tego, iż Święta,to był cudowny, magiczny czas spędzony w błogiej atmosferze. Było wspaniale! Tegomi brakowało. Miałam cały tydzień wolnego, więc był czas na obowiązki związane zprzygotowaniami świątecznymi, ale także czas dla ciała i ducha, czyli długi,regenerujący sen :) Były długie Polaków rozmowy w przystrojonym domku, przycieple kominka. Był śmiech i dobra zabawa. Serdeczność, miłość i radość. Byłopłatek, szczere życzenia, cudowne prezenty pod choinką, uroczysta i podniosłaatmosfera… Nie było natomiast śniegu.

Wigilia, mimo iż przeżywana naobczyźnie, była iście polska. Na naszym stole zagościły tradycyjne polskiepotrawy związane z tym magicznym dniem. I choć nie było ich dwunastu, jaktradycja nakazuje, to nikt z obecnych nie zaznał głodu. Wszystkie potrawy byływłasnej, domowej roboty, co niewątpliwie podniosło jakość ich smaku. Byłoczywiście post, ostatnie przygotowania typu smażenie karpia, oraz wysiłek, by nie zepsuć tego wyjątkowego dnia(w myśl staropolskiego powiedzenia : „jaka Wigilia, taki cały rok”). Nie jestemprzesądna i generalnie nie przejmuję się tym, czy przez drogę przeleci miczarny kot, przejdę pod drabiną, za nią, czy po niej. Nie łapię się za guzik,kiedy widzę kominiarza, nie wpadam w panikę, kiedy rozbiję lustro, czy kiedynadchodzi 13 maja w piątek. Przywiązuję jednak dużą wagę do czynnościwykonywanych w Wigilię, gdyż od małego słyszałam od mamy, iż jest to wyjątkowy,niepowtarzalny dzień i należy go spędzić w miłej atmosferze. Bez krzyków,kłótni, płaczu. Myśl ta głęboko zakorzeniła się w moim umyśle, toteż staramsię, by ten dzień był wyjątkowy. I taki właśnie był.

Kolejne dni rozgrywały się wedługpodobnego scenariusza. Nie było pośpiechu, tej codziennej bieganiny z jaką mamydo czynienia w ciągu roku. Był czas na refleksje, rozmowy z bliskimi i  wspomnienia. Czas na zrobienie tego, czegogeneralnie nie można było zrobić wcześniej.  

Niestety czas upłynął zbyt szybko.Po Świętach zostały z pewnością pełne brzuchy (szacunek dla tych, którzypotrafią się oprzeć świątecznym przysmakom – ja nie potrafię), rozgrzewająceserce wspomnienia i maleńki żal, że to już koniec. Cały rok oczekiwania, wieledni spędzonych na przygotowaniach do Świąt, zakupach wymarzonych podarunków dlabliskich, a potem dwa dni i po wszystkim. Czas powoli wracać ze świątecznejbajki do naszej mniej lub bardziej szarej rzeczywistości. Do pracy, zmęczenia ioczekiwania na kolejny Bank Holiday (dzień wolny od pracy).

Te Święta są przykładem na to, żechcieć to móc. Że można godnie przeżyć te wyjątkowe dni, mimo iż człowiekprzebywa z dala od domu. Trzeba tylko trochę wysiłku i dobrej woli. A wtedywszystko się uda: i przygotowania polskich potraw i stworzenie bajecznej atmosfery,rodem z polskich chatek, gdzie w kuchni, przy garnkach uwijała się babcia lubmama, a dom wypełniał smakowity zapach gotujących się potraw wigilijnych.

niedziela, 23 grudnia 2007

Świąteczne przygotowania

Trochę Was zaniedbałam, Moi Drodzy. Wszystko oczywiście za sprawą Świąt. Jak nadchodzą święta,to wiadomo z czym to się wiąże. Gdyby teraz zrobić Wam burzę mózgu, to podejrzewam, że na rzucone hasło „Boże Narodzenie” posypałyby się m.in następujące konotacje:

  1. nerwówka
  2. gorączka zakupów
  3. W_I_E_L_K_I_E  sprzątanie
  4. jeszcze większe przygotowywania

Tak to generalnie wygląda w dość dużym uproszczeniu. Godziny spędzam w kuchni. Na szczęście nie sama – z teściową:) Muszę przyznać, że jest ona dla mnie wielkim ratunkiem, bo to ona generalnie ma na głowie przygotowanie wigilijnego menu. Wolałam, żeby to ona zajęła się potrawami, bo w przeciwieństwie do mnie, ma duże doświadczenie kulinarne. Świetnie gotuje.  Ja jestem tylko jej nic nieznaczącą asystentką kuchenną ;) Co nie zmienia faktu, że wczoraj nieźle się napracowałam lepiąc uszka i pierożki z kapustą.  Pracochłonne to było, nie powiem, ale efekt cieszył oczy: 80 pysznych uszek i 30 pierogów z kapustą domowej roboty wylądowało w zamrażarce :)

W domu zagościła iście świąteczna atmosfera, a to m.in. za sprawą woni grzybów i kapusty. Na kuchence gazowej, w honorowym miejscu znajdował się bowiem wielgachny gar z bigosem (rodem z bajek o wiedźmach gotujących w nim swoje ofiary. Z tym, że u nas nie było w nim żadnego nieszczęśnika, a typowe składniki na bigos) W  planach mam podrzucenie ciasta i  tego przysmaku moim irlandzkim znajomym.  A niech skosztują polskiego żarcia :) Co prawda mam małe obawy, czy polski bigos przypadnie im do gustu. Kiszona kapusta generalnie źle się kojarzy Irlandczykom (pewnie tak, jak mi przysmaki Francuzów:żabie udka, ślimaki i niektóre owoce morza).

Rok temu, po Christmas Party wracaliśmy taksówką z szefem narzeczonego i jego dziewczyną. Kiedy podjechaliśmy pod nasz dom, poprosiliśmy ich, aby chwilkę zaczekali, bo chcemy im coś dać. Wręczyliśmy im słoik bigosu oraz poinformowaliśmy, żeby go zjedli na ciepło. Po jakimś czasie, narzeczony pyta bossa, czy bigos im smakował… A on odpowiada, że nie bardzo. Okazało się, że zjedli go na zimno, a do tego popili herbatą. Cóż,teraz już wiem, dlaczego im nie smakował ;) Byli za bardzo napici i kompletnie zapomnieli o naszych wskazówkach dotyczących przygotowania tej potrawy.Myśleli, że to sałatka, czy co? ;) Nauczeni doświadczeniem, tym razem polskie smakołyki będą wręczane Irlandczykom w stanie trzeźwości!

wtorek, 18 grudnia 2007

Przychodzi baba do fryzjera...

O ile na co dzień nie odczuwam problemów związanych  z życiem na emigracji, o tyle pojawiają się one raz na jakiś czas, a ściśle rzecz ujmując – raz na 3, 4 miesiące. Jak na prawdziwą kobietę przystało, lubię dobrze wyglądać, mieć ładną fryzurę, bo to wszystko sprawia, że moje samopoczucie jest dobre. No właśnie i tu jest problem… Ciężko mi bowiem trafić na dobrego fryzjera. W Polsce miałam ukochaną fryzjerkę, która świetnie znała się na rzeczy. Kiedy szłam do niej, nie martwiłam się, że mnie oszpeci, utnie za dużo, zrobi nie tak, jak ja chciałam. Miałam ogromny talent do dobierania odpowiedniego uczesania dla swoich klientów, więc wizyta u niej zawsze należała do przyjemności. Miła pogawędka, kawka, gazetka, w dodatku przyjemne pieszczoty w postaci zabaw moimi włosami (mm, jak ja to uwielbiam! ), istne antidotum dla utrapionej duszy. Owszem, przyjemność ta kosztowała  sporo, szczególnie na moich długich i gęstych włosach, ale cóż, za jakość się płaci. Więc zawsze płaciłam i nie narzekałam. Efekty były olśniewające i to było najważniejsze.

Odkąd wyjechałam do Irlandii, rozpoczął się mój koszmar z fryzjerami. Włosy jak na złość rosną szybko, więc równie szybko pojawiają się odrosty… A że nie podoba mi się mój naturalny kolor, to jestem skazana na wszelkiego rodzaju zabiegi fryzjerskie typu pasemka, baleyage, itd.. Zresztą już zapomniałam jak wygląda mój naturalny kolor. Lata korzystania z rozjaśniania, przyciemniania  i innych wynalazków, sprawiły, że mój pierwotny odcień dawno porzucił właścicielkę. Jestem więc skazana na fryzjera.

Właśnie jakiś tydzień temu nadeszła ta chwila, kiedy popatrzyłam w lustro i powiedziałam „dość!”. Nie tyle sobie, co tych paskudnym odrostom i wyblakłemu kolorowi. Umówiłam się na wizytę i dziś poszłam. Nawet specjalnie z pracy musiałam się urwać odpowiednio wcześnie, bo jak ostatnio pani fryzjerka zobaczyła moje włosy, to stwierdziła stanowczo, że ona nie będzie robić nadgodzin i muszę przyjść następnym razem – wcześniej. Przyszłam dziś i wysiedziałam się jakieś 3,5 godziny.  Trzy i pół godziny nudzenia się, przysypiania i robienia wszystkiego, co tylko w mojej mocy, by nie walnąć głową w blat mojego stanowiska (gosh, jak mnie to wszystko usypiało…) ewentualnie pani fryzjerce za szarpanie moimi włosami. Nie było żadnej miłej pogawędki, nawet pani nie spytała, czy nie zechciałabym napić się czegoś, lub poczytać gazetę…I tak siedząc w tym średnio wygodnym fotelu zatęskniłam za moją kochaną fryzjerką i jej przytulnym salonem. W czasie mycia włosów, zastanawiałam się, czy pani uda się urwać mi głowę, czy tez zlituje się i pozwoli mi żyć. Zlitowała się, ale przeszła do innych tortur, tym razem polegających na namiętnym wbijaniu paznokci w skórę mojej głowy…Cały rytuał wzbogacała przy tym soczystymi wiązankami, w których dominowało głównie „fuck it!”. No, jak na mój gust wypadałoby zachować trochę kultury w obecności klienta. Nie bronię jej rozmawiać z koleżanką, ale niech się trochę hamuje. Nie każdy jest spragniony takich wyznań…Potem przejęła mnie inna pani, i ta, mimo że dużo sympatyczniejsza i grzeczna, skutecznie przyprawiła mnie o palpitacje serca, kiedy przystąpiła do robienia mi grzywki. W życiu nikt mi nigdy nie obcinał grzywki tak manipulując nożyczkami tuż przed moimi oczami. W pewnym momencie bałam się, że stracę moje oczęta - mój największy skarb. Po 210 minutach wyszłam z salonu. Średnio zadowolona (za jasne te włosy mi zrobiła), uboższa o 150 euro, drapiąca się po całym ciele, jako że wszędzie miałam ścięte włosy, które zaplatały się w moje ubranie…

I tak się teraz zastanawiam: jak długo utrzyma mi się ten kolor? Bo muszę dodać, że jak ostatnio wybrałam się do fryzjera, to po dwóch dniach, z pierwszym myciem, mój piękny kolor ulotnił się… Ale to już inna bajka…  

sobota, 15 grudnia 2007

Kolejny dzień męczarni

U mnie bez rewelacji. Ciągle jestem gruźlikiem i co najgorsze, mam wrażenie, że z każdym dniem zamiast oczekiwanej poprawy odnotowuję pogorszenie. Pora niezbyt fajna na chorowanie, bo święta za pasem, trzeba zrobić wiele rzeczy, a ja nie ma do tego ani siły ani chęci… Czuję się fatalnie, wyglądam równie atrakcyjnie. Mam takie kręgi pod oczami, że panda mogłaby mi pozazdrościć ;) Jak zobaczyłam swe odbicie w lustrze, to o mało nie wydałam jęku z przerażenia. Chwała temu, kto wynalazł make-up, bo dzięki małemu podrasowaniu mogłam wyjść do pracy i do ludzi. Robienie za stracha na wróble niezbyt mi się podobało…

A tak na marginesie, to muszę powiedzieć, że wczoraj przystąpiliśmy do dekoracji domu. I jak zaczęliśmy gdzieś po ósmej, to skończyliśmy dopiero po jedenastej w nocy! Sporo się namęczyliśmy z tym wszystkim, ale efekty są  :) Na choince zawisło ponad 160 bombek i innych ozdób w postaci gwiazd, aniołków, sopli, dzwoneczków, itd. ;) Dom od razu nabrał iście świątecznego wyglądu. Na stole pojawiła się piękna i okazała gwiazda betlejemska, kwiat, który udało mi się kupić kilka dni temu :) Umiejętnie podkreśla atmosferę bożonarodzeniową :) Teraz to już tylko z niecierpliwością oczekujemy na nadejście świąt.

Dziś mój szalony facet zrobił coś, co mnie totalnie rozwaliło. Z trudem wyczołgałam się z łóżka i przystąpiłam do ścielenia go. Zaczęłam poprawiać i wyrównywać narzutę, kiedy to mój narzeczony dzielnie zaoferował, że wykona to za mnie:

- Zaczekaj, pokażę Ci, jak to się robi!  - odsunął mnie od łóżka i nim zdążyłam zareagować, szybkim ruchem wśliznął się pod  kołdrę, nakrył się nią całkowicie i począł wykonywać tysiąc przeróżnych ruchów, śmiesznie przy tym machając kończynami ;) Wyglądało to komicznie, toteż zareagowałam histerycznym śmiechem. A że nie mogę się gwałtownie śmiać, to mój śmiech szybko przerodził się w mieszankę głośnego chichotu i kasłania. Chyba obudziłam wszystkich sąsiadów, ale nie mogłam zapanować nad sobą. A ukochany, jak gdyby nigdy nic, wyskoczył zwinnie z łóżka, a moim oczom ukazał się widok idealnie zaścielonego łóżka – ani fałdy nie było! Hehe, nie wiem, jak on to zrobił, ale jedno trzeba mu przyznać – świetny patent ;) Aczkolwiek nie sądzę bym stosowała tę metodę w przyszłości. Dla mnie najważniejsze jest to, że już nie będę musiała poprawiać łóżka zaścielonego przez moją połówkę. Do tej pory zawsze to robił niedbale i po powrocie z pracy zastawałam łóżko w strasznym stanie, z porozrzucanymi poduszkami, krzywo wiszącą narzutą, etc… A teraz wszystko wskazuje na to, że mam problem z głowy :)

Faceci to jednak oryginalne sztuki ;) Oby ta jego pomysłowość nigdy go nie opuściła, bo dzięki niej zdarzają się zabawne sytuacje. Dobrze jest mieć w domu takie duże dziecko w postaci mężczyzny ;)

czwartek, 13 grudnia 2007

Tymczasowe niedomagania

Mają wszyscy, mam i ja!

Dopadło mnie jakieś paskudne choróbsko. Wszystko zaczęło się przedwczoraj, kiedy to obudziłam się o 4:30 w nocy z potwornym bólem gardła. Jakoś przemęczyłam się  do 7:00, a zaraz po pobudce wzięłam tabletkę na ból gardła. I tak regularnie, co 8h powtarzałam tę czynność. Ulga była mała, ale zawsze jakaś. Niestety pod wieczór ból znów się nasilał. Myślałam, że szybko mi to przejdzie, jednak się pomyliłam. Z dnia na dzień było gorzej. W efekcie cały wczorajszy dzień w pracy źle się czułam. Jakoś przeżyłam te 9h ze stanem podgorączkowym i głową  jakoś wyjątkowo ciężką ( to nie był kac ;) Po pracy z kolei, czym prędzej skontaktowałam się z mamą, która po zapoznaniu się z objawami, poleciła mi czym prędzej zażyć antybiotyk i przygotować syrop z cebuli. Walczę więc z zarazkami na wszystkie fronty, a ukochany dba o mnie przygotowując mi ciepłe mleczko z miodem i czosnkiem. Wczorajszy wieczór spędziłam więc na wygrzewaniu się w łóżku, czytaniu i adresowaniu milionów kartek świątecznych (gosh, to potrafi dać w kość), bo to już ostatni dzwonek, by je wysłać. Mam nadzieję, że dotrą na czas. W zeszłym roku, niektóre w ogóle nie dotarły do rąk odbiorców. Pominę jednak moje wywody na temat poczty, szczególnie tej polskiej, bo z irlandzką, póki co, nie miałam żadnych problemów.

Jako że jestem dziś wielkim zdechlakiem, dzień spędzam w domu. Niestety wieczorem czeka mnie jeszcze wyprawa na uczelnię, bo tak się składa, że dziś kończą się moje ukochane zajęcia i muszę wstawić się po odbiór certyfikatu. Nie wiem, jak ja tam pojadę. Wystraszę wszystkich, bo póki co jestem bardzo „pociągająca”, a do tego jeszcze produkująca wyziewy cebulowe i czosnkowe ;) Chyba nawet dziesięciokrotne umycie zębów nie pomoże ;)

Nie czuję się najlepiej, nie mam weny, więc zmykam czym prędzej do łóżka i zabieram się za czytanie książek. Muszę czym prędzej wrócić do zdrowia, bo mój harmonogram nie przewiduje choroby.  A moją kochaną znachorkę Marticię proszę o jakieś skuteczne przepisy na specyfiki, które szybko by mnie postawiły na nogi :)

wtorek, 11 grudnia 2007

Melancholijnie

Czas nadal płynie przybierając zastraszające tempo, ale w tym wypadku cieszę się z tego, gdyż z niecierpliwością odliczam dni do świąt Bożego Narodzenia. To moje ukochane święta. Jedyne w swym rodzaju, magiczne. Wiem, że z punktu widzenia kościoła, nie są to najważniejsze święta, że to właśnie Wielkanoc ma większą rangę, ale w moim małym, prywatnym światku, to właśnie one były, są i pewno będą tymi ulubionymi, oczekiwanymi z wypiekami na twarzy. I to nie dlatego, że pod choinką znajdują się prezenty, że Mikołaj przychodzi w grudniu, a nie w kwietniu… Wyczekuję ich z wielką niecierpliwością, bo zapisały się one w mojej pamięci jako cudowny, beztroski czas spędzany w domu, z rodziną, kiedy to wokół wszystko było pięknie udekorowane puchową pierzynką. Taki obraz utworzył się w mojej głowie, kiedy byłam małym dzieckiem, i taki pozostał do dziś. To małe dziecko odeszło już na zawsze, a wraz z nim wszystkie jego dziecięce problemy. Wspomnienia jednak zostały.

Wiele się zmieniło przez te kilka(naście) lat, święta dla mnie nie są już takie same, bo brakuje w nich tych najbliższych osób, z którymi łączą mnie więzy krwi. Miejsce też nie to samo, kraj inny… Tradycja też lekko zmodyfikowana. Nie ma już takiej beztroski jak kiedyś, nie ma mamy, która by mnie prowadziła za rękę na pasterkę. Nie ma śniegu, tych znajomych wzgórz, lasków, domków i sąsiadów… Przede wszystkim nie ma tej samej atmosfery…

To będzie moje drugie Boże Narodzenie spędzone tu, na Zielonej Wyspie.  Choć to w poprzednim roku było bardzo przyjemne i miłe, nie miało jednak tego klimatu, co święta z lat dziecięcych. Brakowało mi bliskich.

Z chęcią wróciłabym do przeszłości, by móc przeżyć jeszcze raz święta z mojego dzieciństwa. By znów beztrosko szaleć z bratem, oglądać nieśmiertelnego Kevina samego w domu, by usiąść przy wigilijnym stole w takim składzie, w jakim zasiadałam do niego przez dobrych kilkanaście lat, by odliczać godziny do pasterki, a potem…zasnąć :) By wspólnie klęczeć po wieczerzy i modlić się, by fałszując śpiewać kolędy… By wtulić się w mamę i rozkoszować się każdą minutą tego cudownego czasu, beztroskiego dzieciństwa, które tak szybko umyka i już nigdy nie powraca…

niedziela, 9 grudnia 2007

Polish madness

Wczoraj, mając chwilę relaksu, sięgnęłam po lokalną gazetę. To taki dość fajny tygodnik, który jest darmowo rozpowszechniany u nas. Wydanie niby sobotnie, ale gazeta roznoszona jest już w środę lub czwartek ;) No, ale wróćmy do sedna sprawy. Otwieram gazetę, a tam na samym początku pewien artykuł zatytułowany: „Man refused bail on sex attack charge in Edenderry home”. Tytuł chwytliwy, mimo że zjeżył mi włosy na głowie. Rozpoczynam lekturę,  przebrnęłam przez pierwsze przerażające linijki opisujące zajście, kiedy to spotkał mnie kolejny szok. Bo oto trafiłam na dane personalne sprawcy i włosy jeszcze bardziej mi się zjeżyły. Już nie tylko na głowie, ale chyba na każdej części ciała. Sprawca, nikt inny tylko Polak!  Nazwisko typowo polskie, Piotrowski. Ten oto człowiek włamał się do pewnego domu w Edenderry, a spotkaną tam parę przywiązał do łóżka i seksualnie wykorzystał kobietę. Wszystko oczywiście na oczach bezsilnego partnera poszkodowanej kobiety… Jakby było mało całej tej traumy, sprawca poszedł na całość grożąc im, przystawiając nóż do szyi mężczyzny i ostrzegając, by nie zawiadamiali Gardai (policji irlandzkiej), bo się to skończy zabiciem ich wszystkich (faceta, kobiety i ich dziecka!).

Przeraziła mnie ta historia. Przecież to musiał być koszmar dla tej rodziny! W środku nocy (2:30) wpada zamaskowany gość, atakuje domowników (kobiecie musieli założyć sześć szwów, a mężczyźnie aż dwanaście), a w międzyczasie jeszcze obezwładnia ofiarę jakimś sprayem.  Dom opuścił dopiero po dwóch  godzinach, choć dla poszkodowanych pewno była to cała wieczność… Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym zajściu. Okazało się, że kilka tygodni przed zajściem, sprawca wyciągnął kluczyki do domu z torebki swojej ofiary…

Z artykułu nie dowiedziałam się, czy  ofiarami całego zajścia byli Polacy, Irlandczycy, czy też może jacyś cudzoziemcy. Napisali tylko, że kobieta jest obecne w potwornym szoku,. Przygotowuje się do złożenia zeznań, ale ciągle nie może dojść do siebie. Nie chce oglądać sprawcy na oczy… A przed nimi kolejne ciężkie chwile, które rozegrają się już 12.XII przed sądem w Tullamore. Szczerze im współczuję i mam nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość.

I tak skończywszy czytanie tego artykułu, pomyślałam sobie, że kiedyś się doigramy. My wszyscy, Polacy. Bo to, co na Zielonej Wyspie  wyprawiają nasi rodacy, przekracza wszelkie granice kulturalnego zachowania. I nie jest to sporadyczny przypadek. Zazwyczaj co tydzień znajduję w tej gazecie wzmianki o wykroczeniach Polaków. Tych mniejszych i większych. Niepokoi ich ilość. Niepokoi też rosnąca ilość niechętnych nam mieszkańców Irlandii. Aż boję się pomyśleć, ilu Irlandczyków, po przeczytaniu takiego artykułu, uprzedzi / zniechęci się do Polaków… Bo nie oszukujmy się, łatwo się uprzedzamy…

 

piątek, 7 grudnia 2007

Nie chwal dnia przed zachodem słońca...

No i doigrałam się. Pochwaliłam dzień przed zachodem słońca.  Mowa oczywiście o moim wczorajszym babysittingu. To był koszmar z ulicy wiązów ;) Cóż, kiedyś musiał nastąpić ten pierwszy raz ;) Zaczęło się niewinnie. Po 17tej odebrał mnie Michael (tata dzieci), ucięliśmy sobie  miłą pogawędkę, drogą do ich domu szybko zleciała. W domu Mary objaśniła mi wszystko, poinformowała, że mam się częstować ciastem, korzystać z lodówki, itd. Po jakiejś godzinie, kiedy wreszcie się wyszykowali,  opuścili dom. Zostałam sama z dziećmi. Nie było jednak żadnych problemów, bo dziewczynki znają mnie i są do mnie przyzwyczajone. Bawiłyśmy się świetnie, dom rozbrzmiewał głośnym śmiechem Caoimhe, a i Eimear szalała na całego (mimo że ma zaledwie 10 m-cy, raczkując dzielnie pokonywała wszelkie przeszkody). Zabawa wycieńczyła je, bo, ku mojej uciesze,  zaraz po ósmej obydwie padły jak kafki :) Wobec powyższego chciałam odciążyć Mary i wzięłam się za sprzątanie domu. Wiadomo jak wygląda takie pomieszczenie, w którym bawią się dzieci. A potem z radością wyciągnęłam książkę, rozsiadłam się wygodnie na sofie i dałam się pochłonąć wyimaginowanemu światu :) A że wszystko, co piękne szybko się kończy, to i u mnie się skończyło po czterech godzinach. Caoimhe przebudziła się po północy, zeszła na parter, zrobiła rozeznanie (brak mamy i taty), po czym przystąpiła do potwornego wycia. Tak, WYCIA, bo inaczej tego nie można określić. Założę się, że całe osiedle ją słyszało. Nie pomogły żadne prośby, zapewnienia, że mamusia niebawem wróci. Stosowałam wszelkie chwyty psychologiczne, ale okazało się, że moje wykształcenie pedagogiczne nijak się ma do tego beznadziejnego przypadku. Mała pogrążona była w rozpaczy, a wszelkie próby zabawienia jej kończyły się jeszcze większymi spazmami. Jej krzyk oczywiście wybudził ze snu małą i dopiero wtedy zaczęła się jazda. Nie wypuszczając małej z objęć, robiłam wszystko, by uciszyć Caoimhe. Wreszcie, przez przypadek, trafiłam na ulubione DVD małej – Dora The Explorer. Podstępem przekonałam ją, żeby udać się na górę, gdzie będziemy razem oglądać bajkę. Połknęła przynętę. Uff! A tymczasem na górze kolejny zonk. Próbuję uruchomić płytę, a tu nic (damn it!). Myślałam, że mała zaraz zrobi powtórkę koncertu, ale na szczęście udało mi się ją troszkę zamotać i w efekcie włączyłam jej Postmana Pata ;) Zadziałało! Po jakimś czasie zasnęła, a ja mogłam spokojnie zająć się Eimear.

Kiedy tak ją tuliłam w ramionach, to dopadło mnie małe rozczulenie. Śpiąc przedstawiała naprawdę anielski widok. Taka mała, słodka kruszynka. I nawet przez minutę pojawiła się w mojej głowie myśl, że fajnie byłoby mieć takiego brzdąca. Szybko jednak się jej pozbyłam ;) I tym razem sielanka nie trwała zbyt długo. Po jakimś czasie mała się przebudziła i za nic na świecie nie chciała zasnąć. Płakała okropnie, nie chciała pić mleka, a próby położenia jej do łóżeczka kończyły się jeszcze większym krzykiem. Więc znów uwijałam się, jak w ukropie, przemykając cichuteńko na palcach, by czasem nie zbudzić Caoimhe, bo wtedy to już chyba  bym się wykończyła ;) Z niecierpliwością oczekiwałam drugiej godziny, bo to właśnie wtedy mieli wrócić rodzice. Ale jak na złość nie wracali. Nastała 3 nad ranem, a tu dalej nic. Już zaczęłam się martwić, że może coś złego się stało, bo do przebycia mieli sporą drogę…

Z małą, oczywiście, cały czas się użerałam, bo nie chciała dać się namówić na słodki sen. Przemęczyłam się z nią do czwartej nad ranem, bo to właśnie wtedy wrócili rodzice. Yippee! Ale się ucieszyłam. Zastali mnie w kuchni, kompletnie wyczerpaną, w czasie huśtania Eimear. Mój wyraz twarzy chyba mówił sam za siebie, bo się wszystkiego domyślili. Opowiedziałam całą historię i widziałam na ich twarzach autentyczny wyraz współczucia. W dodatku było im bardzo przykro, bo spóźnili się o dwie godziny, a wiedzieli, że ja o 7:00 muszę wstać do pracy. Byli naprawdę zakłopotani, cały czas przepraszali i… co mnie totalnie zaskoczyło, podarowali mi prezent dla mojej drugiej połówki – piękne, srebrne spinki do mankietów! Chciałabym zaznaczyć, że mojego ukochanego znają tylko z moich opowiadań! Autentycznie wzruszyli mnie tym gestem i ich radością, kiedy mi wręczali ten podarunek. Jeszcze sobie żartowali bym nie mówiła, że to od nich, tylko schowała i wręczyła mu go dopiero na gwiazdkę :) Kochani ludzie :)

I tak oto zakończyła się moja przygoda z babysittingiem. Do domu dotarłam po czwartej, szybko wzięłam prysznic i wskoczyłam do łóżka. A dziś rano… Cóż… Byłam półprzytomna przez pierwsze godziny pracy…

Ta przygoda jeszcze raz uświadomiła mi, że bycie mamą jest cholernie trudnym zadaniem. I że dobrze robię odkładając dzieci na daleką przyszłość.

Mam tylko nadzieję, że kiedyś doczekam się dnia, kiedy obudzi się we mnie instynkt macierzyński, bo póki co, mam jego totalne przeciwieństwo.

czwartek, 6 grudnia 2007

Babysitting, czyli praca i przyjemność w jednym

Dziś, w ramach podenerwowania Was, muszę się pochwalić, że piękne czasy dalej trwają, a ja sobie siedzę w domku ;) Trzeci (i niestety ostatni) dzień wolnego właśnie nastał, a ja skwapliwie korzystam z jego uroków. Śpię do oporu, czytam do oporu i relaksuję się do oporu :) Jak już jestem znużona tymi czynnościami, to zabieram się za „męczenie” ukochanego, które objawia się szerokim repertuarem z mojej strony ;) Zawsze to jakaś rozrywka. A on przy tym tak fajnie się denerwuje ;)  Nie ma się więc co dziwić, że Mikołaj nie chce mnie odwiedzić ;) Pewnie ukochany napisał do niego list pełen żalu, zaznaczył, że jego połówka była upierdliwa i oto efekt: zero prezentów ;) A Mikołaj, sprytna sztuka, nie uwierzył w mój żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. Choć podejrzewam, że w tym wypadku zadziałała męska solidarność ;)

W ramach rozrywki, udaję się dziś do mojej znajomej Irlandki. Nie, nie będę robić za tego siwego staruszka ;) Udaję się tam na babysitting. Mary wyjeżdża z mężem na jakieś party i koniecznie potrzebują kogoś, kto by zajął się ich córkami: Caoimhe (2,5 roku) i Eimear (10 miesięcy) (cóż za urocze imiona, nie? :) A że lubię Mary ogromnie, to nie mogłam jej odmówić. Co się tyczy samego zajęcia, to babysitting, generalnie jest bardzo przyjemną i łatwą formą zarobienia kasy. Polega on głównie na tym, że człowiek siedzi w cudzym domu, dzieci śpią, on sobie ogląda telewizję i jeszcze mu za to płacą ;) I to całkiem dobrze :) Jako że, mieszkańcy Zielonej Wyspy są dość towarzyskim narodem, zdarza się im wypadać na wszelkiego typu imprezki. A że są nie tylko towarzyskimi, ale także dzieciatymi ludźmi, to zwykle potrzebują kogoś, kto by robił za stróża wtedy, kiedy oni będą się bawić. Więc jadę. To będzie mój najdłuższy babysitting, bo aż dziewięciogodzinny (od  17:00- 2:00 nad ranem ;) Żeby nie zasnąć i nie zanudzić się, zaopatrzę się w książki Paulo Coelho :) Rozrywka gwarantowana :) Mam tylko nadzieję, że nie zasnę. Jak kawa i książki nie pomogą, to chyba wezmę się za sprzątanie domu ;)     Najdziwniejsze jest to, że oni z reguły nie chcą, by w tym czasie wykonywać jakieś czynności domowe, typu sprzątanie. To ma być relaks i już!:) Na moje pytanie: „Czy chciałabyś, abym coś zrobiła?” zawsze słyszę „Nie, oglądaj TV, to wszystko” :)

W moim irlandzkiej historii zdarzyło mi się pary razy mieć taką fuchę i wspominam to bardzo przyjemnie. Co ciekawe rodzice dzieci, często godzą się na to, by babysitterka przyszła na przykład z drugą osobą. Krótko mówiąc: dbają o to, by ten czas, upłynął jej miło. Na mój pierwszy w życiu babysitting poszłam z moim ukochanym. Szczęka mi opadła, kiedy okazało się, że w domu matka dzieci, Deirdre (po irlandzku „smutna” – faktycznie zawsze ta kobieta taka była ;) ugościła nas polskim piwem, zachęcała, by coś zjeść, oglądać TV i w ogóle czuć się, jak u siebie w domu.  To było zaraz po moim przyjeździe do Irlandii i powiem szczerze, że wywarło to na mnie wrażenie! Dzieci oczywiście w tym czasie spały, a po zakończeniu babysittingu dostałam kasę i jeszcze zapłaciła nam za taksówkę :)

Kolejna taka fucha trafiła mi się u innej znajomej, Sarah. Też pojechałam z moją drugą połówką. Przy okazji okazało się, że obydwoje już dawno się znają, bo Sarah, często odwiedza firmę, w której pracuje mój ukochany  :) Jaki ten świat mały :) Tu ponownie zostaliśmy ugoszczeni, co najmniej jak ważne osobistości, dostaliśmy pilota do ręki i mieliśmy za zadanie miło spędzić czas. W międzyczasie dostałam od niej smsa, że mamy się poczęstować ciastem, które jest w lodówce. Sofia, córka Sarah i Antoona, oczywiście już dawno spała w łóżku i czasem tylko wydawała rozkoszne pomruki. Pewno śniło się jej coś fajnego :) A tak na marginesie.. To ich dziecko jest tak urocze i mądre (ma 17 miesięcy), że nawet ja uległam jej czarowi i doszłam do wniosku, że na takie dziecko, to nawet ja bym się skusiła ;)

Jak sami widzicie- babysitting to naprawdę fajne zajęcie. Nigdy nie odmawiam, kiedy ktoś mnie o to prosi :) A uprzejmość tego gościnnego narodu ciągle mnie oczarowuje… I tak już od półtora roku…

wtorek, 4 grudnia 2007

Rozkoszny czas urlopu :)

Dzisiaj miałam totalny luzik. Zero stresów w postaci wczesnych pobudek, półprzytomnego włóczenia się z sypialni do łazienki, czy nerwowego przerzucania ciuchów w szafie w poszukiwaniu tych właściwych. Rozkoszne nie przemęczanie się, czyli dzień wolny od pracy. Wyspałam się za ostatni tydzień i chyba cały następny ;) Aż dziwne, że obyło się bez bólu głowy, nieodłącznie u mnie związanego ze zbyt długim spaniem. Cóż, najwidoczniej organizm uznał, że nie przesadziłam z leżakowaniem :) Ostatnio wystawiałam go na ekstremalne warunki, więc kiedyś   trzeba było przystopować.

A dziś czwarty grudnia. Na samą myśl o tej dacie przypominają mi się pewne sceny z dzieciństwa. Milutkie obrazy, mające za scenę mój polski dom, kiedy to będąc jeszcze dzieciakiem z niecierpliwością oczekiwałam na nadejście Mikołaja. Byłam tym szczęśliwym dzieckiem, które zawsze dostawało dużo prezentów z tej okazji. O ile nie praktykowano u mnie prezentów gwiazdkowych, o tyle można było liczyć na te mikołajkowe. Oj, czekał dzieciak, czekał, chyba w zasadzie cały rok na nadejście tego niepowtarzalnego dnia. Pamiętam jak dziś, jak podekscytowani zasiadaliśmy z rodzeństwem do konstruowania listów do Mikołaja. Każdy zapisywał w nim swoje życzenia, przypominał, że był grzecznym dzieciaczkiem i dodawał, że liczy na spełnienie jego marzeń :) To były czasy  :) Potem taki list zostawiało się na dworze, na parapecie od łazienki. A stamtąd zgarniał go już wysłannik Mikołaja, w postaci nikogo innego, jak właśnie mamy :)

Któregoś roku wyjątkowo nie mogliśmy się doczekać tej wiekopomnej chwili. Wierciliśmy mamie dziurę w brzuchu zadając jej po raz setny pytanie: „Kiedy ten Mikołaj przyjedzie?!”. Biedna mama, zamknięta w pokoju, uwijała się jak w ukropie, by jak najszybciej zaspokoić potrzeby zniecierpliwionych dzieciaków. No i stało się! Pomyliły się jej prezenty (moje i mojej siostry) i w efekcie dostałam nie taki prezent, jak chciałam. Gosh, jakie sceny się wtedy w domu rozgrywały… Był krzyk, histeria,  płacz… Co ja mówię, to był szloch! Dostałam białej gorączki, bo zamiast ukochanej, wymarzonej lalki Barbie dostałam konika (marzenie mojej siostry), a siostra moją lalkę ;) Na nic zdały się prośby mamy, żeby się zamienić prezentami ;) Mój braciszek pewnie się wtedy cieszył, że nie ma konkurenta w postaci brata ;)  Teraz się z tego śmieję, ale wtedy była to dla mnie straszna tragedia ;) Mimo wszystko, jestem bardzo wdzięczna mamie za tę organizacje mikołajkowych prezentów. Nawet jeśli dziecko nie wierzyło w tego cudownego, hojnego staruszka przybywającego na saniach, to i tak miało ogromną frajdę z pisania listu i oczekiwania na ten wymarzony podarunek. Też pewno kiedyś będę robić za Mikołaja :) Podoba mi się ta tradycja.

A wczoraj wieczorkiem, w czasie spaceru, spostrzegłam coś, co mnie zdziwiło szczerze. Otóż wielu moich sąsiadów ma już choinkę w domu! Salony u niektórych już są pięknie przyozdobione świątecznymi bibelotami, choinki dumnie pobłyskują w oknach, na drzwiach wiszą urocze ozdoby… Święta nadchodzą! Ja mimo że już nie mogę się doczekać dekoracji domu, postanowiłam poczekać z tym jeszcze jakieś 10 dni. Zrobię to przed samymi świętami, wtedy atmosfera będzie jeszcze wspanialsza! :) A jak u Was Kochani? Choinki i wielkie pudła bombek już ściągnięte ze strychu? ;)

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Newsy z Zielonej Wyspy :)

Brr! Ale zmarzłam. Maszerowałam tylko kilkanaście minut, a już mam dość. Grudzień zawitał niedawno, ale już wszystkim dał się we znaki.  Przyniósł ze sobą niezłe wichury i zimno. To co działo się ostatnimi dniami przypominało apokalipsę ;) Wiatr osiągał prędkość światła wyginając drzewa do granic wytrzymałości. W dodatku lało niemalże cały czas i to solidnie. A moi znajomi wybrali się w taką pogodę na klify! Nie no, to trzeba być rzeźnikiem, żeby zrobić coś takiego ;) To co działo się na klifach, to już inna historia. Jednej babce wiatr podciął nogi i wylądowała na glebie. Miała szczęście, że tam, a nie w morzu. Fale osiągały przerażającą wysokość i zdarzało się nawet, że wylewały się z zatoki na drogę. Speakerzy radiowi cały czas ostrzegali, by rybacy nie wybierali się na połowy, bo to może się dla nich źle skończyć… Nie wiem, czy wszyscy posłuchali. Spragnionych wrażeń przecież nie brakuje… Ale ja dziękuję za taką adrenalinę. Za bardzo kocham życie, by postępować tak ryzykownie.

Dziś jest już lepiej, aczkolwiek pogoda nadal nie zachęca do wystawiania nosa na dwór.  Szczerze mówiąc nie mam zamiaru tego robić :) Mam inną wizję spędzenia wieczoru – znacznie przyjemniejszą :) Przygotuję sobie gorącą herbatkę, opatulę się ciepłą kołderką i przeniosę się w świat książek. Ostatnio namiętnie czytam (już chyba piątą książkę w ciągu dwóch tygodni) Tak się złożyło, że trafiłam na bardzo interesujące pozycje, od których ciężko się było oderwać (Aguś, pisałam Ci o nich)  Literatura francuska rządzi ;) Książkowy świat pochłonął mnie do tego stopnia, że nawet w pracy czytam ;) Jak jest okazja to trzeba ją wykorzystać ;) Zwłaszcza jeśli szefostwo nie ma nic przeciwko ;) Wolę zabijanie nudy w konstruktywny sposób, jakim jest czytanie niż bezcelowe siedzenie, które do niczego nie prowadzi. No może prowadzi do jeszcze większego znużenia ;) W zasadzie to dzięki czytaniu w pracy udało mi się przeczytać tyle książek. W domu zazwyczaj nie mam na to tyle czasu, a nawet kiedy po umyciu wskakuję do łóżka w towarzystwie ksiązki, to taki romans nie trwa niestety dłużej niż jakieś pół godziny. Potem najzwyczajniej na świecie padam. Co jest oczywiście dla mojego mężczyzny niezłym powodem do nabijania się ze mnie. Już nieraz robił sobie ze mnie żarty, mówiąc, że zasypiam jak dziecko. W sumie, to ma racje, bo sytuacje tego typu są u nas bardzo częste:

 

- (on do mnie leżącej w łóżku) Kochanie, wezmę szybki prysznic i za 2 minuty będę! Nie zaśniesz?

- No bez przesady! Nie zasnę! Tylko się pośpiesz!

-OK!

 

Po dwóch minutach, ukochany zastaje mnie pogrążoną w głębokim śnie ;)

Co mam na swoją obronę? No cóż. Człowiek już nie taki młody ;) To nie te czasy, kiedy siedziało się nad książkami do 2, 3 w nocy, a potem wstawało po 6:00 i leciało na zajęcia. Zresztą zmęczenie robi swoje. Teraz moją ulubioną czynnością, po powrocie do domu, jest właśnie siedzenie / leżenie w łóżku :) A że jest ono cudownie wygodne, to ciężko mi je opuszczać ;) Niestety nie mam takiego daru, jak mój ukochany. On potrafi spędzić całą noc na czytaniu kolejnego opasłego tomiska jego ulubionego autora. Tak właśnie było m.in. wczoraj. Dzięki niemu budziłam się chyba ze trzy razy w ciągu nocy. Wrr! A on tak sobie czytał chyba gdzieś do 4 nad ranem. To nic, że rano musiał wstać do pracy ;) Mężczyźni są dziwni  ;)

A skoro już jestem w temacie facetów, to poznałam dziś świetnego Irlandczyka. Jejku, jaki kochany :) Gdybym nie była zajęta, to bym się zakręciła koło niego ;)  Podwiózł mnie do domu, a droga upłynęła mi bardzo szybko. Za szybko :( Gadaliśmy jak starzy znajomi. Opowiedział mi o swojej firmie, o Polakach dla niego pracujących, o swoich podróżach do kraju nad Wisłą, o burakach z Litwy i Estonii, którzy zdemolowali mu dom, który im wynajmował (mieszkali w dwunastu! Jeździli pijani po osiedlu…)  (Skąd ja to znam? Hmm?) I ku wielkiemu bólowi zagorzałych przeciwników Irlandczyków, mój nowo poznany znajomy nie jest pijusem! Okazało się, że mamy coś wspólnego: nie pijemy wódki (skosztował w Polsce, ale nie smakuje mu) i nie przepadamy za alkoholem. Za to ucięliśmy sobie pogawędkę na temat piw irlandzkich i innych trunków. Namawiał mnie na brandy :) Trzeba skosztować przy najbliższej okazji :)

Uwielbiam takich otwartych i sympatycznych ludzi, jak właśnie on. Dzięki nim świat jest piękny :)  

sobota, 1 grudnia 2007

Turn back time...

If only I could turn back time…
If only I had said what I still hide…

 

Pragnęliście kiedykolwiek, choć przez maleńką chwilę w Waszym życiu, przenieść się do przeszłości, cofnąć czas? Bo ja tak.

Kiedy myślę o wydarzeniach z przeszłości, które rozegrały się w moim życiu, o osobach, które spotkałam na swojej drodze, automatycznie wywołuję u siebie chęć cofnięcia czasu. Gdybym tylko miała okazję powrócić do przeszłości, wykorzystałabym ten czas bardzo pracowicie. Tyle rzeczy bym zmieniła… Tyle słów bym (nie) powiedziała… Tyle osób bym wymazała z mojej pamięci, z historii mojego życia… Chciałabym zapobiec pewnym wydarzeniom, inne przyspieszyć, a jeszcze inne zmienić…

Przeglądając karty mojej historii, wiem, że nawaliłam w paru kwestiach. Patrząc na to teraz, z perspektywy czasu, z dojrzalszego punktu widzenia, dostrzegam błędy, które nigdy nie powinny były się wkraść. Rzeczy, które wydawały mi się kiedyś właściwymi, teraz nie są niczym innym, jak tylko potknięciami, złymi posunięciami, które często pociągały za sobą przykre konsekwencje.  Jak różny jest punkt widzenia dziecka, nastolatka i dorosłego. Jak inny wymiar mają te same sprawy w oczach różnych osób o różnym wieku, pozycji społecznej, statusie materialnym. Inne są priorytety. Inne radości. Inne problemy.  Inne reakcje na daną sytuację.

Ile razy słyszeliście od rodziców, dziadków, starszych osób, że nie powinniście czegoś robić, że powinniście to zrobić w inny sposób? Pewnie wiele razy. I wiem nawet, co wtedy sobie myśleliście: że Wy wiecie lepiej, że nie potrzebujecie głupich rad, wtrącania się. A czy zastanowiliście się chociaż minutę nad tym, że oni mogą mieć rację? A może jednak to oni wiedzą lepiej, bo mają większą mądrość życiową, większy bagaż doświadczeń, który ciągle się przecież zwiększa. A może jednak warto byłoby ich posłuchać? Dziś wiem, że dziecięcy rozum funkcjonuje troszkę inaczej. Nawet jeśli serce podpowiada, że oni wskazują właściwe rozwiązanie, nasz umysł będzie kusił, byśmy zrobili po swojemu, na przekór. Bo to nasze życie, bo to my rozdajemy karty. Robimy tak, bo tak naprawdę to chyba każdy z nas ma w sobie coś z niewiernego Tomasza. Dopóki nie zobaczymy, nie uwierzymy. Kiedy ktoś nam powie, że ogień parzy, nie będziemy wiedzieć, jak to boli, dopóki tego nie doświadczymy. Taka już natura ludzka.

Czy gdyby udało mi się cofnąć czas, zapobiec pewnym wydarzeniom, uszczęśliwić pewne osoby, to moje życie zmieniłoby się  na lepsze?  Ale czy dziś byłabym tą samą osobą? Z takimi samymi poglądami? Z takimi samymi priorytetami?  Z taką samą hierarchią wartości? Chyba już nic nie byłoby takie same. Nawet ja.

Mimo wszystko, chciałabym wrócić do przeszłości. Na chwilkę. I to nie dlatego, że jestem nie usatysfakcjonowana  moim życiem. Wręcz przeciwnie – kocham, jestem kochana, a w dodatku bardzo szczęśliwa. Mam wspaniałe bliskie mi osoby, na które mogę liczyć w każdej sytuacji, cieszę się zdrowiem, realizuję swoje marzenia… To chyba najważniejsze. Ale… wiem, że moja egzystencja nosi ślady wielu błędów: tych większych i tych mniejszych, których w sumie jest więcej…

Sztuka, którą odgrywam, której jestem reżyserem, w której notabene odgrywam rolę pierwszoplanową, nie jest sztuką perfekcyjną. Czasem odnoszę wrażenie, że jej twórca nie jest perfekcjonistą, a scenariusz nadaje się do poprawki. By nie powiedzieć, że do kosza… Jest tylko jeden problem. Nie ma możliwości poprawek w scenach odegranych. To zamknięty rozdział, do którego jedynie można powrócić myślami i wspomnieniami. Niczym więcej.

 

If only I could turn back time…