środa, 27 października 2010

W poszukiwaniu irlandzkiej jesieni




Kiedy Bezimienna, jedna z moich czytelniczek, napisała, że bardzo chciałaby zobaczyć jesienne oblicze Szmaragdowej Wyspy, postanowiłam, że przy najbliższej okazji wybiorę się na małą wyprawę, aby pokazać jej jesienną Irlandię.



 



Pomyślałam wtedy, że koniecznie powinnam pokazać jej Wicklow Mountains, które bardzo


sobie cenię. Dlaczego właśnie te góry? Bo to zielone płuca wyspy, bo to doskonałe miejsce na relaks i bliski kontakt z naturą. Bo to także esencja Irlandii: łagodne wzgórza, rozległe bagna i wrzosowiska, urocze jeziora, nieco wyjałowione pustkowia, gdzie czasami ciężko znaleźć dom na horyzoncie, czasami wręcz księżycowy krajobraz.


 




To teren bardzo kontrastowy, czasami tonący w lawendowej barwie wrzosów, czasami pławiący się w barwach ziemi, zawsze jednak imponujący. I zawsze doskonały na relaks o czym świadczą na drogach długie łańcuchy amatorów kolarstwa, czy pieszych wydeptujących nie zawsze dozwolone ścieżki.







Góry Wicklow mają też inną zaletę: leżą w bliskiej odległości od Dublina. Tylko kilkanaście kilometrów dzieli dublińczyków od przekroczenia progu do innego świata. Bo przebywając tutaj ma się nieodparte wrażenie, że to inny świat, inna bajka: zaludnienie nagle dramatycznie spada, wielkomiejski zgiełk zanika, a płuca wypełniają hausty świeżego powietrza. Można by pomyśleć, że te sielskie widoki są efektem kilkugodzinnej jazdy samochodem poza stolicę. A to tylko rzut beretem.



 




Drogi są tutaj wąskie, jak zresztą w całej Irlandii. A do tego niebezpieczne, wyboiste i bardzo często pozbawione pobocza. Większe bądź mniejsze krzyżyki ustawione tuż przy drodze przypominają o smutnej prawdzie: o nieszczęście nietrudno. Na niektórych odcinkach droga jest tak wąska, że z trudem mieści dwa samochody. A przecież często trzeba ominąć nie tylko samochód, ale także rowerzystów i pieszych.





 



Trudno dostępność i wyludnienie tutejszych dolin działało niczym magnes na wielu rzezimieszków. Jeszcze do XVIII wieku ściągali tu wyjęci spod prawa i prześladowani, szukając tu bezpiecznego schronienia. Teraz częściej można spotkać tutaj tych, którzy szukają piękna przyrody. Ale Military Road, droga zbudowana przez Anglików dla lepszej kontroli nad tym terenem, pozostała.


 


Odpowiadając na inne pytanie Bezimiennej: „jaka jest Irlandia o tej porze roku?”, powiem ładna, ale nie piękna. Dla mnie zbyt szara. To zdecydowanie nie jest moja ulubiona wersja Zielonej Wyspy. Wolę tę letnią, prawdziwie zieloną, kiedy otaczająca mnie przyroda wprost kipi soczystością barw. Kiedy ma się wrażenie, że trafiło się do prawdziwej oazy zieleni. A teraz? Teraz jest niby jesienne, ale jakoś tak smutno. Żal minionego lata. I nic tego nie zmieni. Ani piękna barwa korali jarzębiny, ani powabny zapach kolcolistu.



 




Zwyczajne jesienne obrazki, jakie oglądam za oknem to obrazy mało energetyzujące. Brak mi żywych, płomiennych barw i szelestu liści pod butami. Na moim osiedlu nawet one nie mają prawa leżeć – kiedy drogę pokryje grubsza warstwa uschniętych liści, wkrótce znikają one w kontakcie z pracownikiem odpowiedzialnym za porządek. Zresztą tych tracących liście drzew i krzewów, które mają piękne, kolorowe listowie, jest u mnie zdecydowanie za mało. Przeważają te, które na czas zimy przybierają odcień wypłowiałej, brudnej zieleni. A to nie jest najładniejsza ze znanych mi barw.




Kiedy rano opuszczam dom, coraz częściej mam wrażenie, że to już nie jesień a zima. Chłodne powietrze skutecznie przywraca trzeźwość umysłu, a wszechobecna delikatna biel przywodzi na myśl Boże Narodzenie. Szron. Ujemne temperatury, a na parkingu plamy wody, którą przed chwilą sąsiad wylał na oszronione szyby swojego samochodu. Tak, to zdecydowanie znak, że coraz bliżej nam do zimy…


 


W niedzielę po raz pierwszy założyłam rękawiczki, idąc na poranną mszę. A przedwczoraj kupiłam ciepłe buty na zimę. Trochę niepokoją mnie te objawy nadciągającej zimy. To już moja piąta jesień na wyspie. Te w poprzednich latach były dłuższe i cieplejsze. Bywało, że chodziłam bez kurtki. Aż do zeszłego roku, kiedy mieliśmy zimę bardzo nietypową jak na tutejsze warunki. Obawiam się, że ta tegoroczna będzie doskonałym przykładem tego, że historia lubi się powtarzać. Jak będzie, to się już niedługo okaże.




wtorek, 19 października 2010

Z poradnika podróżnika: rzut okiem na Norwegię

Jeśli chodzi o aspekt stricte turystyczny,to nie wiem, czy Norwegię tak do końca można określić mianem kraju przyjaznegopodróżnym. Na pewno tak, jeśli chodzi o krajobrazy i atrakcje, jednak nie natym chciałam się skupić. Chciałam zająć się stroną bardziej przyziemną.

  

Myślę, że dla wielu osób dużym minusem tegokraju byłyby ceny. Życie turysty w znacznej mierze oscyluje wokół pieniądza.Zwiedzanie kosztuje, przemieszczanie się również, że nie wspomnę o wyżywieniu izakwaterowaniu. I pod tym względem Norwegia nie może zaoferować przeciętnemuturyście zbyt wiele przyjaznych opcji. Jest tu drogo, przez co portfel szybkotraci na wadze – szczególnie wtedy, jeśli naprawdę chcemy aktywnie wykorzystaćswój czas w tym kraju i zwiedzić mnóstwo atrakcji. Muzea w Oslo  są liczne. Owszem, część z nich stoi przednami otworem. Wstęp do nich jest darmowy. Jednak do wielu z nich - szczególniedo tych naprawdę znanych i wartych uwagi - musimy kupić bilet, który częstowcale nie jest nabyty za symboliczną kwotę. W przeliczeniu na euro. Bo napolskie złotówki to byłaby już mała fortuna. Pod tym względem Norwegia na pewnojest bardziej przystępna cenowo dla mieszkańców Irlandii niż Polski.


  


Skoro mowa o aspekcie finansowym, koniecznietrzeba zaznaczyć, że kraj Wikingów nie jest członkiem Europejskiej UniiMonetarnej, a co za tym idzie jednostką monetarną nie jest wcale euro. Płacisię tutaj narodową walutą – koronami norweskimi (Nkr lub NOK). Było to dla mniemałe utrudnienie, nie ukrywam, bo od dobrych paru lat posługuję się tylko euro,a monety i banknoty norweskie miałam po raz pierwszy w ręku właśnie w czasietej naszej podróży. Towar w niektórych sklepikach nastawionych na turystówposiadał ceny norweskie, lecz tuż obok znajdowała się kartka z odpowiednikiemceny w euro – przelicznik był oczywiście lekko niekorzystny dla turystów.Generalnie nie ma jednak problemów z płaceniem kartą, ani też pobieraniemgotówki z bankomatów.


  


Ci, którzy planują naprawdę „dogłębne” iintensywne zwiedzanie Oslo, polecam udanie się do biura Informacji Turystyczneji nabycie jednej z kilku wersji Oslo Pass, dzięki któremu zwiedzanie stolicystanie się dużo prostsze i przyjemniejsze. Dzięki temu małemu dokumentowibędziemy m.in. darmowo zwiedzać ponad 30 muzeów, do woli korzystać z miejskiegotransportu i wielu zniżek w  sklepach irestauracjach. Oczywiście taka przyjemność też kosztuje, a jej cena jestuzależniona od jednego z trzech rodzajów Oslo Pass: na 24h, 48h bądź 72h. Jestto naprawdę dobra rzecz, z którą nie rozstawaliśmy się ani na moment.

  

Mało natomiast mogę powiedzieć na tematsamych mieszkańców Norwegii. Tak się składa, że nie mieliśmy zbyt wielu okazji,aby wdać się w dłuższą rozmowę z tubylcami, a najsympatyczniejszymi osobami, zktórymi udało nam się nawiązać bliższy kontakt była dwójka mężczyzn. Jeden zWłoch, drugi z Polski.


  


Młodzi Norwegowie ze stolicy przejawiajązamiłowanie do bycia trendy. Niejednokrotnie rzucały mi się w oczy jaskrawe,kolorowe jeansy młodych Skandynawów i ich wymyślne, misternie ułożone fryzury.Od razu widać, że są wyznawcami filozofii wyróżniania się w tłumie. A jeśliktoś z Was myśli, że Norwegowie są wyjątkowo brzydcy, muszę Was rozczarować.Mają swój specyficzny typ urody, tego nie da się ukryć. Nie oznacza to jednak,że nie są przystojni. Na ulicach widziałam wielu młodych Norwegów, którzywyglądali niczym wyjęci z najmodniejszego żurnala. Wielu z nich z powodzeniemmogłoby realizować się na wybiegu dla modeli. Wielu też ma regularne idelikatne rysy twarzy, ale tak szczerze mówiąc, to chyba nie mój typ męskiejurody.

  

Przed wyjazdem do Norwegii miałam małewątpliwości, powiedzmy natury lingwistycznej. Zastanawiałam się, jak to będzieprzez pewien czas mieszkać w kraju, którego języka nie znam. Teraz mogę Wamodpowiedzieć na to pytanie. Było bezproblemowo, bo Norwegowie mają chyba dobrzeopanowany język angielski. Obsługa w hotelach, restauracjach, informacji turystycznej,muzeach i innych przybytkach tego typu posługiwała się naprawdę dobrymangielskim. Więc spokojnie, drogi turysto, jeśli tylko biegle znasz angielski, poradziszsobie bez problemu. I nic złego Ci się nie stanie w tym –jakby się mogło coniektórym wydawać – nieco zimnym i wrogim kraju.

środa, 13 października 2010

W jaskini rozpusty

Na Stortorvet znajduje się Oslo Domkirke, całkiemniepozorna świątynia, która niegdyś była skromnym kościołem. Współcześnie, powielu przebudowach i pracach unowocześniających, Oslo Domkirke jest katedrągodną wielkiego miasta. Z bogato zdobionym wnętrzem, z 900 miejscamisiedzącymi. To właśnie tutaj w 2001 roku odbyła się ceremonia zaślubin następcytronu Haakona i Mette-Marit.


  


Jednak nie na katedrze chciałam się dzisiajskupić. Chciałam Wam przedstawić mały, ale uroczy sklepik, leżący tuż obok OsloDomkirke. To Alle Tiders, jajcarski sklepik z pamiątkami. Jeśli kiedyśbędziecie w stolicy Norwegii i będziecie chcieli zaopatrzyć się w fajne suweniry,polecam ten właśnie przybytek.

  

Zacznę może od tego, że uwielbiam tego typusklepiki. Choć najczęściej mają one małe wymiary, mogłabym w nich spędzić nawetdwie godziny. I tak właśnie było w Alle Tiders.

  

Mała przestrzeń do granic możliwościwypełniona była wszelkiego rodzaju pamiątkami. I klientami. Dotarcie dojakiegoś przedmiotu wymagało niekiedy naprawdę zręcznego lawirowania pomiędzyregałami i ludźmi. Wydawać by się mogło, że takie warunki sprzyjają kradzieżom.Nie wiem jednak, czy ktoś by się na nie odważył zapoznawszy się wcześniej ztabliczką wiszącą nieopodal wejścia: „Shoplifters will be beaten, stabbed andstomped. Survivors will be prosecuted”, czyli w wolnym tłumaczeniu tyle, żeposiadacze lepkich rąk dostaną w tubę, zarobią kosę pod żebra i zapoznają się zpodeszwą. Ocalałymi zajmie się sąd :)


  


Alle Tiders nastawiony jest wyłącznie na turystów.To taka jaskinia rozpusty, ale tylko dla miłośników pamiątek. Jest tu chybawszystko, czego można sobie życzyć. Flagi Norwegii, kolorowe kubkiprzypominające turystom chwile spędzone w Oslo, podkoszulki z odpowiedniminadrukami, swetry, sztuczne skóry, czapki, magnesy, breloczki, hełmy Wikingów, miniaturowedrakkary, książki i albumy. I dużo, dużo więcej gadżetów, na które nawet niemiałam wystarczająco dużo czasu. A tak chciałam wszystkiemu dokładnie sięprzyjrzeć.


  


Wszystkich chcących przekroczyć próg sklepuwita sporych rozmiarów figurka trolla. Ubrany w zielone ogrodniczki sędziwystwór z wielkim nosem i nieco zamroczonym spojrzeniu sprawia sympatycznewrażenie. W środku znajdziemy jego mniejszych braci – sklepowe półki niemalżeuginają się od większych i mniejszych figurek trolli. Widać, że wśród turystówdominuje popyt właśnie na te stworki.

  

Sklepik zachęcił mnie swoimi kolorowymistoiskami. W momencie, w którym go zobaczyłam, wiedziałam, że muszę tam podejśći bliżej zapoznać się z jego asortymentem. Oczywiście nie wyszłam stamtąd zpustymi rękami. Żałowałam tylko, że zanim tutaj dotarłam, zdążyłam już wysłaćkartki. Te, które tutaj zobaczyłam były dużo ładniejsze od tych, którewysłałam. Zatem wybaczcie – pośpiech niestety nie zawsze jest wskazany.

piątek, 8 października 2010

Mission Impossible, czyli poszukiwanie plusów Scandic Sjølyst

Było już o tym, czego nasz hotel powinien był sięwstydzić. Dziś ciąg dalszy opowieści. Jednak tym razem będzie o tym, co byłopozytywne.

 

Na korzyść hotelu SS na pewno przemawia bardzo dobralokalizacja. Zaledwie 2-3 minuty spacerkiem dzieliły nas od Skøyen Stasjon,dworca, skąd bezproblemowo mogliśmy wyruszać czystymi, wygodnymi i dośćprzyjemnymi pociągami w różne strony Oslo.

 

W niewielkiej odległości od hotelu znajdują się też inne,ciekawe obiekty odgrywające ważną rolę w życiu turysty: sklep spożywczy,centrum handlowe, restauracje i kawiarenki. Szczególnie polecam jedną z nich,włoską spaghetterię „Santino’s”, która od razu przypadła nam do gustu. I to nietylko za sprawą dobrej kuchni i stosunkowo przyjaznej cenowo oferty, lecz takżekelnera – rodowitego, przystojnego Włocha, który od razu delikatnie zasugerowałnam, że zmodyfikowałby nasze zamówienie. Z planowanej zupy „di pollo e verdure”i sałatki z kurczaka, zgodnie z sugestią Sympatycznego Włocha zamówiliśmy tylkosałatkę, wierząc mu na słowo, że wspomniana porcja jest naprawdę duża. Była nietylko duża, ale i pyszna. Po sałatce złożyliśmy zamówienie na cappuccino,popełniając tym samym chyba jakiś niewybaczalny grzech dla Włochów. Kelnerpowtórzył głosem pełnym zdziwienia – jakbym mu co najmniej zaproponowała skok zsamolotu bez spadochronu – „Dwa cappuccino??”, ale zamówienie przyjął i chwilępotem mogliśmy delektować się tym magicznym napojem. Zatem serdecznie polecamzarówno tamtejsze cappuccino, jak i wspomnianą „insalata di pollo”. Kelner zaśokazał się ciekawym partnerem do pogawędki, a rozmowa z nim niebywałą szansą doużycia języka włoskiego. Okazało się, że dwa lata temu mieszkał w IrlandiiPółnocnej, a konkretnie w Belfaście. Chodził z Irlandką i generalnie bardzopodobała mu się Irlandia. Rozstaliśmy się z żalem, wymieniając uściski dłoni iuśmiechy – w ciągu następnych dni nie mieliśmy szansy na spotkanie z „naszym”Włochem. Po całym tygodniu pracy miał mieć zasłużony urlop. Jego powrót dopracy zbiegł się niefortunnie z dniem naszego wyjazdu.  

 

Wizyty w lokalach gastronomicznych były w naszym przypadkuczęściowo koniecznością. Hotel gwarantował nam śniadanie, lecz w lunch ikolację musieliśmy sami się zaopatrzyć. Restauracja hotelowa była zamknięta naczas weekendu [jak dla mnie absurd], a po jego zakończeniu już nie mieliśmyochoty do niej zaglądać.

 

Skoro już jestem w temacie kuchni, muszę wymienić chybajedyny, naprawdę ważny plus Scandic Sjølyst. Nasze codzienne śniadania [nazasadzie bufetu] zjadaliśmy w hotelowej restauracji. Jadłodajnia była miła dlaoka, czysta, raczej nowocześnie urządzona, a wybór produktów naprawdę duży. Zpewnością zadowoliłby nawet najbardziej wymagających smakoszy. Chyba każdyznalazłby tam coś dla siebie, zarówno wegetarianie, jak i miłośnicy bardziejsycących posiłków typu Full Irish Brekkie. Co ważne, zasoby produktów znajdowałysię pod ciągłą kontrolą pracowników kuchni. Szanse na to, że jakiś hotelowygość, lubiący dłużej pospać, znajdzie puste półmiski, były naprawdę niewielkie.Bo wierzcie mi, to się naprawdę czasami zdarza. Mieliśmy kiedyś doskonałąokazję doświadczyć tego w pewnym hotelu w Mediolanie.

 

Z innych pomieszczeń równie miłych dla oka należy wymienićhotelowe lobby. Niewielkie, ale dość ładne. Tuż obok znajduje się mały sklepik,gdzie można nabyć gorące napoje, coś na przekąskę, a także niektóre kosmetyki,jednak jego zasoby były niezbyt bogate, a wybór produktów kiepski.

 

A skoro już mowa o miłych dla oka obiektach, to możepowinnam wspomnieć o czymś jeszcze, co pewnie mogłoby mieć znaczenie dlaniektórych panów. Mowa oczywiście o dwóch blond paniach recepcjonistkach, zktórych to jedna była naprawdę urodziwa. Smakowitych kąsków w męskim wydaniunie odnotowano. Niestety.

 

Aby sprawiedliwości stało się zadość, powinnam wspomnieć,że hotelowy serwis działał na całkiem przyzwoitym poziomie. Codziennie znajdowaliśmyw łazience czysty komplet ręczników, nawet jeśli nie było potrzeby ich zmiany. Apewnego szczęśliwego dnia znaleźliśmy także na biurku kilka dodatkowych torebekherbaty. Czajnika jednak do końca naszej wizyty się nie doczekaliśmy, zatemtrzeba było biegać na parter, skąd można było zaczerpnąć z automatu gorącejwody na herbatę bądź kawę.

 

Reasumując, chyba jasno widać, że hotel ma swoje zalety,jak i wady. Pytanie tylko, co dla kogo jest istotne? Smakowały mi oferowaneśniadania, bardzo podobał mi się szeroki wybór produktów żywnościowych, ale jużzdecydowanie mniej niski standard pokoju i zalegający w nim kurz. Uczucia co dotego obiektu sieci Scandic mam mieszane. Bo ładna blondynka w recepcji ianglojęzyczna obsługa to nie wszystko. Nie wiem, czy bym tam powróciła. Wiemjednak, że w mojej prywatnej klasyfikacji nie przyznałabym temu hotelowiczterech gwiazdek. Wybaczcie, ale jakość pokoju miałam czasami dużo lepszą wniektórych irlandzkich Bed & Breakfast.

 

Chcecie jechać do Oslo? Wybór hoteli będziecie mieć duży.Ale czy to będzie Scandic Sjølyst, czy coś innego, to już Wasza decyzja.

poniedziałek, 4 października 2010

Scand(al)ic, czyli nocleg w Oslo

Ponoć nic tak dobrze nie oczyszcza człowiekowi duszy, jakwygadanie się, a konkretnie ponarzekanie sobie. I dziś o tym właśnie będzie.Trochę narzekania, marudzenia i dawania upustu swojemu rozczarowaniu. Awszystko to za sprawą hotelu Scandic Sjølyst w Oslo, w którym mieliśmy średniąprzyjemność spędzić kilka dni i nocy.

 

Postanowiłam jedną notkę poświęcić całkowicie tematowi miejscanaszego noclegu. Tak trochę profilaktycznie, aby oszczędzić Wam pytań typu: co,gdzie, jak? Bo przy poprzednich moich wpisach z zagranicznych wycieczek częstoprzewijały się zapytania o hotel.

 

„Scandików” jest w Oslo pod dostatkiem. Ale ScandicSjølyst jest tylko jeden. Nie wiem, jaki poziom panuje w pozostałych hotelachtej sieci, wiem za to, że każdy, kto chciałby się tam udać na dłuższy lubkrótszy pobyt, powinien robić to na własną odpowiedzialność. Ja Wam mogęjedynie podpowiedzieć, czego możecie się spodziewać po wspomnianym obiekcie SS.

 

Zacznę może od tego, że Scandic Sjølyst to dla mnie trochętaka zagadka. Do dziś nie wiem, za co temu hotelowi przyznano cztery gwiazdki.Generalnie nie jestem aż tak wybredna w stosunku do wszelkiego rodzajunoclegowni, jak mogłoby się wydawać. Ma być czysto i schludnie – to dla mniekluczowe punkty. Jeśli do tego będę mieć swoją łazienkę, będę naprawdęwniebowzięta. Tymczasem w SS nie do końca było tak, jak powinno być. Jak możnaby było oczekiwać, sugerując się rzekomymi czteroma gwiazdkami.

 

Standard naszego pokoju był, delikatnie mówiąc, żenujący.Już pomijam fakt, że wystrój nie robił szału. Ciemnoniebieskie narzuty w kratę wpołączeniu w zasłonami w tym samym kolorze i deseniu sprawiały, że pokój byłdość mroczny. I nie pomagało tutaj maksymalne odsłanianie całkiem dużego okna.I tak było relatywnie ciemno. Nawet w pogodny, słoneczny dzień. Nie pomagałorównież włączanie pokojowego oświetlenia. Bo ktoś inteligentny inaczej umieściłżarówkę nie w centralnym punkcie pokoju, lecz w jednej z jego części. Wydawaćby się mogło, że da się ten problem rozwiązać, włączając sporych rozmiarówlampkę, stojącą tuż przy oknie. Ale ona NIE działała. Podobnie jak nie działałoprehistoryczne żelazko, które mieliśmy do swojej dyspozycji. Działała natomiastlodówka, ale co z tego, skoro nie można było jej zamknąć, bo drzwiczki byłypopsute? Najgorsze jednak było to, że w pokoju spokojnie egzystowały sobie - pewniecałymi pokoleniami - kolonie roztoczy. Kurz wręcz krzyczał do mnie: zetrzyjmnie! A kiedy przez przypadek podejrzałam, co jest pod naszym łóżkiem,zamarłam.

 

Bardzo wzruszyło i rozczuliło nas kolejne wyposażenienaszego pokoju: zestaw dla zaawansowanych magików pod tytułem „Przyrządź sobiegorący napój, nie mając do dyspozycji czajnika elektrycznego”. Ździebkoprzykurzona drewniana skrzyneczka zawierała aż dwie torebki herbaty, kilkaporcji kawy rozpuszczalnej, kostek cukru i mocno przeterminowanej śmietanki.Kiedy w recepcji postanowiliśmy rozwikłać zagadkę zaginionego czajnika,dowiedzieliśmy się, że, yyy, tak jakby wszystkie się popsuły.Jednocześnie. 

 

Zostawmy na chwilę nasz hotelowy pokój i przejdźmy dołazienki en-suite. Była równie „przygotowana” na nasz przyjazd, jak i całypokój. Owszem, było tu relatywnie czysto, to muszę uczciwie przyznać. Jednakjej wyposażenie sugerowało, że mamy do czynienia z łazienką przeznaczoną dlasamoumartwiających się mnichów. Nie było w niej podstawowych środków czystości.Mydła do rąk brak. Za to „szampon / żel pod prysznic 2-in-1” był w porażającej ilości:wystarczyło mi go dokładnie na DWA mikroskopijne naciśnięcia butelki. Próbainterwencji na recepcji zakończyła się początkowo fiaskiem. Recepcjonistka,zaglądnąwszy uprzednio do hotelowych zapasów, oświadczyła, że szampon niestetysię skończył. Dopiero drugiego dnia mogliśmy świętować pojawienie się w naszejłazience wspomnianego produktu 2-in-1. Niby nic takiego, ale… Podróżzagraniczna wiąże się z pewnymi ograniczeniami. Nie można przewozić zbyt wielupłynów, a i wielkość bagażu podręcznego narzuca pewne restrykcje. Trochęabsurdalne wydaje mi się przywożenie z Irlandii do czterogwiazdkowego hoteluwszystkich środków czystości. Kupowanie ich na miejscu również nie jestnajciekawszym pomysłem. Po pierwsze to niepotrzebne wydawanie pieniędzy, podrugie i tak nie mielibyśmy gdzie ich upchnąć w drodze powrotnej. Zresztą oczym ja mówię? Nawet gdybyśmy gdzieś je upchnęli, to i tak zmuszeni bylibyśmywyrzucić je na lotnisku…

 

W hotelu nie można się niestety czuć całkowiciebezpiecznym. Do restauracji lepiej nie zabierać ze sobą żadnych torebek aniinnych drogocennych rzeczy osobistych, bo po prostu może się okazać, żejakiemuś typowi spod ciemnej gwiazdy spodoba się nasza własność. O zdarzającychsię tam kradzieżach informują ulotki w różnych językach. Z kolei jedna zklientek była kiedyś świadkiem bezczelnej kradzieży – o czym dowiedziałam sięjuż po powrocie do kraju, czytając pewna stronę z opiniami klientów „naszego”hotelu. Scandic Sjølyst nie posiada niestety skutecznego i odpowiedniegosystemu ochrony, mimo tego, że hotel jest monitorowany.

 

I to chyba tyle jeśli chodzi o minusy wspomnianegoobiektu. W następnej notce postaram się skupić na jego pozytywnych stronach. Iwbrew pozorom nie będzie to łatwe zadanie, jako że nie było ich aż tak dużo.