Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Wicklow. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Wicklow. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 grudnia 2012

Russborough House - najczęściej okradana rezydencja w Irlandii?


Nie wyczekiwałam jesieni, ale kiedy już nadeszła, doszłam do wniosku, że nie pozwolę jej na zrewolucjonizowanie mojego życia: nie dam się zamknąć w czterech ścianach i nie dam jej odebrać sobie tego, co mnie uszczęśliwia – podróżowania. Zmieniła się sceneria, z pól poznikały baloty z sianokiszonką, a drzewa się zazłociły, ale to nie oznaczało końca zwiedzania. Wiedziałam, że niedługo przyjdzie taki czas, kiedy wolne dni z nieukrywaną radością będę spędzać w domu, ale dopóki na drogach nie zalegał śnieg, celowo odwlekałam zamknięcie mojego sezonu turystycznego.





Na cel mojej kolejnej jesiennej wycieczki obrałam Russborough House, rezydencję wiejską, którą czasami żartobliwie określałam jako druh Boruch house, a to wszystko z uwagi na brzmienie jej nazwy. Ta XVIII-wieczna posiadłość znajduje się w hrabstwie Wicklow niedaleko Blessington i choć może wydawać się nudnym dworkiem, to wszystko to tylko złudzenie i pozory. To nie jest rezydencja taka sama jak inne. Dlaczego? Bo ma miano najpiękniejszej irlandzkiej wiejskiej posiadłości. Bo ma najdłuższą fasadę na wyspie – ponad 200 metrów długości. Bo uchodzi za najczęściej okradaną rezydencją w Irlandii.




Zewnętrzne oblicze Russborough House wydaje się relatywnie skromne. Owszem, robi wrażenie, bo całość jest ogromna i nawet z pomocą obiektywu szerokokątnego ciężko ją zmieścić w kadrze, ale tak naprawdę żaden z jej elementów nie zdradza przepychu skrytego wewnątrz jej murów.




Już w pierwszych minutach zwiedzania uderza mnie wszechobecne bogactwo. Mnogość ozdobników uniemożliwia zogniskowanie wzroku na jednym wybranym detalu. Bogactwo rezydencji atakuje ze wszystkich stron za pomocą sreber, porcelany, marmurowych kominków, tapiserii, obrazów słynnych malarzy i imponujących sztukaterii.




Czuję się przytłoczona bogactwem formy. A nasza pani przewodnik, jakby czytając w moich myślach, mówi z uśmiechem: enjoy it with your eyes. I dodaje pocieszająco, że zanim zaprowadzi nas do trzeciego pokoju, my nie będziemy pamiętać, co było w pierwszym. To nie jest złośliwa uwaga. Jej celność jest stuprocentowa.  Po całej wizycie zapamiętacie tylko jakieś 5% tego, co zobaczyliście – mówi przewodniczka wykonująca ten zawód dłużej niż ja żyję. Wierzę jej. Nie mam wątpliwości, że trzeba byłoby mieć pamięć fotograficzną, aby umysł mógł zarejestrować wszystko to, co zobaczyły oczy. A zakaz fotografowania na trasie zwiedzania tylko pogarsza sprawę. Bez aparatu czuję się tu po prostu ‘bezbronna’.




Rezydencję zaczęto budować w 1741 roku dla irlandzkiego polityka, Josepha Leesona, późniejszego hrabiego Milltown. Ojciec Leesona dorobil się znacznej fortuny w browarnictwie, a Joseph nie skąpił środków finansowych na budowę swej posiadłości, która miała odzwierciedlić jego status społeczny. Russborough House, budowany dziesięć lat, okazał się być łabędzim śpiewem Richarda Castle’a, architekta, któremu przypisuje się wprowadzenie na wyspie palladianizmu. Castle zmarł w międzyczasie, a to, czego nie udało mu się dokończyć, skończyli inni. I zrobili to niewiele gorzej. Russborough House pozostał w rękach Leesonów aż do 1931 roku.




Wyjrzyjcie przez okno – przewodniczka odwraca naszą uwagę, kiedy w jednej z sal oglądamy kolejne obrazy i bogate dekoracje. Dziś ze względu na słoneczną i piękną pogodę możecie zobaczyć, jak pięknie połyskują schody na zewnątrz. Zaciekawiona zaglądam przez szybę i z uśmiechem odnotowuję dopiero co wspomniane zjawisko. Posiadłość zbudowana jest z szarego granitu z Wicklow, który z naszego punktu obserwacyjnego, oświetlony promieniami słonecznymi, wydaje się zawierać diamentowy pył.





W połowie XX wieku posiadłość trafiła w ręce Sir Alfreda Beita, który również nie mógł narzekać na brak pieniędzy. Wtedy rozpoczęła się nowa era w dziejach rezydencji. Wtedy to znacznie wzrosło zainteresowanie Russborough House – tym razem ze strony złodziei. A wszystko dlatego, że Beit przemienił dworek w galerię. Odziedziczoną przez niego sporą i przede wszystkim drogocenną kolekcję obrazów powieszono na ścianach rezydencji. Russborough House stał się domem dla dzieł m.in. Rubensa, Gainsborougha, Vermeera, Goi, Velázqueza. I celem wielu złodziei.





Pierwsza kradzież nastąpiła w 1974 roku. Niczego nieprzeczuwający właściciele relaksowali się słuchając muzyki. Do domu wpadła grupa zamaskowanych napastników. Gospodarzy skrępowano, nieco poturbowano, nazwano wyzyskiwaczami oraz kapitalistycznymi świniami. Zabrano 19 obrazów. Jak się później okazało, za rabunek odpowiadała IRA, a w napadzie wzięła udział Rose Dugdale – rozkapryszona córeczka angielskiego milionera. IRA szybko dała ponownie znać o sobie. Za zwrot obrazów żądała pieniędzy i przetransportowania swoich współpracowników z więzienia w Londynie do Belfastu. Ich żądania nie zostały spełnione, bo policji udało się odzyskać skradzione obrazy.




Dwanaście lat później dokonano drugiego rabunku. Tym razem był on dziełem Martina Cahilla, dublińskiego gangstera, a rekonstrukcję tego wydarzenia możemy zobaczyć w filmie Generał. Złodzieje podważyli okno uruchamiając alarm, a następnie schowali się w krzakach, by... wypić sobie herbatę. Policja przyjechała, popatrzyła, posprawdzała i odjechała uznając, że mają do czynienia z fałszywym alarmem. Efektem ‘fałszywego alarmu’ okazały się być kilkudziesięciomilionowe straty. Znaczną część obrazów później odzyskano, ale część z nich została uszkodzona.





Po tej kradzieży Sir Alfred się rozindyczył. Postanowił wykiwać złodziei i część jego drogocennej kolekcji powędrowała pod opiekę dublińskiej galerii narodowej, by tam niczym nie niepokojona, mogła cieszyć oczy ciekawskich. Ale to mimo wszystko nie powstrzymało złodziei, którzy w 2001 roku znów postanowili spróbować szczęścia.



Generał już wtedy nie żył, za to Martin Foley, jego były współpracownik, miał się dobrze. IRA zamordowała Generała w 1994 - w tym samym roku, kiedy zmarł okradziony przez gangstera Sir Alfred Beit. Tym razem wykradziono tylko dwa obrazy, choć rabunek był dość spektakularny – we frontowe drzwi posiadłości wjechał jeep złodziei. Obydwa obrazy dość szybko odzyskano.



W 2002 roku miała miejsce ostatnia kradzież. Pytanie brzmi, czy faktycznie będzie ona ostatnia, bo choć z dworku pozbyto się najcenniejszych malarskich perełek, ciągle znajdują się tu łakome kąski.




Miejsce jest naprawdę godne odwiedzenia i wcale nie dziwiły mnie tamtejsze parkingi pozapychane autami. W przeciwieństwie do niedawno opisanej przeze mnie innej rezydencji – Florence Court – tu mamy możliwość darmowego odbycia spacerów. Sceneria jest sielska, a szlaki z widokiem na góry Wicklow dodatkowo umilają pobyt na świeżym powietrzu. Niewielkie sklepiki rzemieślników ulokowane na dziedzińcu oferują możliwość nabycia oryginalnych upominków.


niedziela, 6 listopada 2011

Nawiedzone miejsca Irlandii: więzienie Wicklow

Kiedy wyspiarze przygotowywali się do nadejścia Halloween, a na ulicach już można było spotkać pierwszych przebierańców, postanowiłam, że zrobię coś, co doskonale wpisze się w mroczny klimat. Zdecydowałam, że odwiedzę miejsce, które mnie intrygowało -więzienie w miasteczku Wicklow – i że zrobię to nocą.


 


Wicklow’s Historic Gaol uchodzi za jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc w Irlandii. W każdy ostatni piątek miesiąca urządza się tutaj nocne zwiedzanie, a od czasu do czasu sześciogodzinne (od 21:00-3:00) „polowania na duchy” prowadzone przez grupę irlandzkich badaczy zjawisk paranormalnych. Dla niektórych zła sława więzienia jest tylko wymysłem i tanim chwytem reklamowym – sensacja przecież zawsze łatwo i szybko się sprzedaje. Inni uważają z kolei, że tytuł „jednego z najbardziej nawiedzonych miejsc” jest w pełni zasłużony. W murach więzienia przez ponad 200 lat działy się przeróżne okropieństwa, a doniesienia o widzianych zjawach pochodzą od wielu osób, w tym także dzieci.


 


Nasza wieczorna wizyta w więzieniu rozpoczyna się przyjemnie i klimatycznie. Brama wejściowa jak i wnętrze są odpowiednio udekorowane. Wszystko w duchu Halloween. Na korytarzu zgromadziła się spora grupka osób. Nie brakuje przebierańców w fantazyjnych kostiumach. Recepcjonistka zaprasza nas do niewielkiej poczekalni. Ciemne pomieszczenie rozświetlają świece na parapetach. Już po chwili podchodzi do nas starsza kobieta i proponuje coś do picia. Woda, napoje gazowane, wino – każdy znajdzie coś dla siebie.




 




Miłe pogawędki przerywa Gaoler. Nasz przewodnik ucharakteryzowany na strażnika więziennego. Pojawia się w wielkim stylu, robi imponujące entrée. „Cicho ludzie!” rozkazuje. „Ostrzegałem was, byście nie kradli!”. Już sama jego aparycja wzbudza respekt. Surowe oblicze, obrzyn w ręce i to coś w jego wyglądzie, co każe bez najmniejszego protestu robić to, czego on sobie życzy. Gaoler ma charyzmę i wie, jak zaprowadzić dyscyplinę. Jego donośny głos wypełnia szczelnie całe pomieszczenie i wibruje intensywnie w powietrzu – nie ma przed nim ucieczki.


 


Nasz pierwszy przystanek to oryginalna, XVIII-wieczna brama umieszczona w korytarzu. Więźniowie nazwali ją Gates of Hell – wrota do piekła. Przekraczając je często można było zapomnieć o życiu dotychczasowym, tym toczącym się na zewnątrz. Wielu ludzi nigdy już stąd nie wyszło. Nie jako żyjące istoty. Tłoczymy się po drugiej stronie bramy i mało kogo interesuje to, że w tym małym przedsionku nie ma wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić całą naszą grupę. Strażnik każe, więc się ściskamy i upychamy. Nikt nie chciałby mu podpaść.




 




Budowę więzienia rozpoczęto w 1702 roku i ukończono w ciągu kilku lat. Warunki panujące w tym miejscu pozostawały wiele do życzenia, a strażnicy więzienni nie czynili życia więźniów łatwiejszym. Przynajmniej nie tych, którzy nie mieli im czym płacić za odzież, wyżywienie, posłanie i świece. Wielu z nich było skorumpowanymi typami spod ciemnej gwiazdy. W początkowych latach istnienia tej placówki praktycznie nikt nie miał nad nimi kontroli, co dodatkowo pogarszało istniejącą sytuację.


 


Gaoler prowadzi nas wąskimi klatkami schodowymi. W jednym z pomieszczeń pyta: „jak myślicie, ile osób tutaj przebywało?”. Różne odpowiedzi padają, ale nikt nie zgaduje tej właściwej – 60. Pomruk zdziwienia rozchodzi się po sali. Tak, nawet 60. I to w dodatku mężczyzn, kobiet, dzieci, chorych psychicznie... Czas zejść na ziemię i uświadomić sobie, że jesteśmy w XVIII-wiecznym więzieniu, nie w tych współczesnych, które mogłyby czasami uchodzić za ośrodki wypoczynkowe. Dopiero w 1763 roku przeprowadzono tutaj reformę więzienną i rozdzielono więźniów.


 


Na trasie zwiedzania znajduje się także prowizoryczna klasa. Tablica, regał z książkami, kilka ławek i figur imitujących uczniów. Tutaj Gaoler przekazuje nas chwilowo w ręce Mary Morris, kobiety uczącej więźniów arytmetyki, pisania i czytania. To tutaj pojawia się od czasu do czasu duch dziecka odziany w ubogie szaty. Ktoś ze zwiedzających myślał, że to jeszcze jeden aktor w przebraniu. Ze zdziwieniem dowiedział się, że w więzieniu nie ma dzieci-aktorów.


 


Główny blok więzienny złożony jest z parteru i dwóch pięter. Tutaj w pewnym momencie  dołącza do nas wymownie ucharakteryzowany więzień. Pojawia się niespodziewanie – jak przystało na ducha – i powoduje krzyki zaskoczonych kobiet. Podbite oko, ubranie zbrukane krwią i nieobecne spojrzenie. To wszystko robi wrażenie.




 




Na każdej kondygnacji znajduje się kilkanaście cel. Każda z nich jest mała, chłodna, ma niskie drzwi i ascetyczne wnętrze. Wydają się być pomieszczeniem dla jednej osoby, a tymczasem mieściły nawet do 15 osób. Na taką wiadomość można zareagować tylko w jeden sposób: jak na tak małej powierzchni mogło żyć nawet 15 osób?! Czy to jeszcze można było nazwać egzystencją, czy może już wegetacją?




 




Donżon, posępna część więzienia, zawiera cztery pomieszczenia. Jest tu także izolatka - pusta cela o białych ścianach. Nie można było mieć tutaj żadnego posłania, ani oświetlenia. Gaoler zachęca do wejścia do środka i wczucia się w rolę odseparowanego więźnia. Wchodzę. Dołączają do mnie dwie kobiety. Strażnik zamyka za nami drzwi, celę spowijają egipskie ciemności i moje towarzyszki zaczynają panicznie wrzeszczeć. Jedna z nich chwyta mnie kurczowo za rękę i wbija się w nią paznokciami niczym kot uwieszony nad przepaścią.


 


Na pierwszym piętrze również nie brakuje „spooky places”. Kiedy betonowano podłogę w jednej z tamtejszych cel, w nocy pojawiły się na niej ślady dziecięcych stóp - w samym jej środku. Nie było za to żadnych śladów prowadzących do ani z celi. Nie było to ani pierwsze ani ostatnie dziwne zjawisko. Zdarzało się, że pracownicy więzienia znajdowali rano rzeczy w innym stanie, niż je zostawili przed wyjściem do domu.




 




Na ostatnim piętrze możemy zajrzeć do kajuty „Herculesa” i porozmawiać z obsługą statku. W XVIII wieku na mocy aktu o banicji rozpoczęto wysyłanie więźniów „za morze”. Najpierw do Ameryki, a potem do Australii. Przez jakieś 50 lat pozbyto się kilkuset więźniów z Wicklow Gaol. Wysyłano kobiety, mężczyzn i dzieci. Za morderstwa, napady, kradzieże, a nawet włóczęgostwo. Część z nich nie przeżyła długiego, trwającego ponad 6 miesięcy rejsu – nie była w stanie. To tu, na statku, pewnego razu dziecko zobaczyło „miłego, uśmiechniętego pana” - aktora, jak myślało. Tyle, że tego dnia na statku nie było żadnego pracownika więzienia.


 


Lata klęski głodu w Irlandii (XIX wiek) sprawiły, że populacja kraju zaczęła drastycznie maleć, za to do granic możliwości napęczniała ona w więziennych murach. Ludzie często celowo popełniali przestępstwa, by trafić do więzienia. Tam przynajmniej mieli zapewnione skromne posiłki. W krytycznym momencie w Wicklow Gaol zanotowano aż 780 osób. Pojawiła się potrzeba rozbudowy i ulepszenia więzienia. Po dokonanych zmianach w więzieniu było już 77 cel i kilka innych pomieszczeń użytku codziennego.


  koło deptakowe




Ostatnim etapem zwiedzania jest wizyta na dziedzińcu więziennym. Nocą ma ona szczególny klimat. Znajdują się tu dyby i koło deptakowe, stworzone na początku XIX wieku w celu ściśle penitencjarnym. Dyby początkowo znajdowały się na pobliskim Market Square. Zakuci w nie więźniowie przez dwa dni wystawieni byli na publiczny widok: wyszydzani, obrzucani zgniłą żywnością, upokarzani.


 


„Jak myślicie, gdzie chowano zmarłych i powieszonych?” - pyta nas Gaoler, kiedy stoimy zbici w kupkę, próbując ochronić się przed smagającym wiatrem. Chwilę później dodaje: „Tak, właśnie stoicie na ich ciałach. Pod waszymi stopami leżą liczne szczątki”. Na koniec prowadzi nas przed frontową stronę więzienia, by pokazać nam, gdzie niegdyś wykonywano publiczne egzekucje. „To właśnie tam, u samej góry budynku znajdowała się szubienica” – strażnik pokazuje na górne okno. Ludzka mentalność niewiele się zmieniła od tamtego czasu. Dziś ludzie ciągle są żądni sensacji, wtedy też byli. Dlatego egzekucje zawsze miały wielką publiczność.


 


Na początku roku byłam w dublińskim więzieniu Kilmainham, jednak to Wicklow Gaol uważam za ciekawsze. Spora w tym zasługa sposobu zwiedzania. Tam mieliśmy sztywną panią przewodnik, tutaj oprowadzanie ma miły, przyjemny charakter. Wszystko odbywa się na zasadzie interakcji, a udział ucharakteryzowanych aktorów jest zdecydowanym plusem. Gaoler powinien dostać Oskara za swoją rolę. Tam wszystko odbywało się w pogrzebowej atmosferze, tutaj mury wypełnia wesoły śmiech - miła i odmienna muzyka od tej, którą przez ponad 200 lat można było usłyszeć w Wicklow Gaol. Ogromnym atutem tego obiektu jest możliwość nocnego zwiedzania. Atrakcja cieszy się sporym zainteresowaniem. W naszej grupie byli sami Irlandczycy, nieco mnie to zdziwiło, bo w zwiedzanych przeze mnie miejscach częściej napotykam obcokrajowców niż tubylców.


 


Przejechaliśmy nasze hrabstwo, trzy inne, by wreszcie dotrzeć do hrabstwa Wicklow, wróciliśmy do domu po północy, ale bez wahania odpowiadam: warto było.



środa, 27 października 2010

W poszukiwaniu irlandzkiej jesieni




Kiedy Bezimienna, jedna z moich czytelniczek, napisała, że bardzo chciałaby zobaczyć jesienne oblicze Szmaragdowej Wyspy, postanowiłam, że przy najbliższej okazji wybiorę się na małą wyprawę, aby pokazać jej jesienną Irlandię.



 



Pomyślałam wtedy, że koniecznie powinnam pokazać jej Wicklow Mountains, które bardzo


sobie cenię. Dlaczego właśnie te góry? Bo to zielone płuca wyspy, bo to doskonałe miejsce na relaks i bliski kontakt z naturą. Bo to także esencja Irlandii: łagodne wzgórza, rozległe bagna i wrzosowiska, urocze jeziora, nieco wyjałowione pustkowia, gdzie czasami ciężko znaleźć dom na horyzoncie, czasami wręcz księżycowy krajobraz.


 




To teren bardzo kontrastowy, czasami tonący w lawendowej barwie wrzosów, czasami pławiący się w barwach ziemi, zawsze jednak imponujący. I zawsze doskonały na relaks o czym świadczą na drogach długie łańcuchy amatorów kolarstwa, czy pieszych wydeptujących nie zawsze dozwolone ścieżki.







Góry Wicklow mają też inną zaletę: leżą w bliskiej odległości od Dublina. Tylko kilkanaście kilometrów dzieli dublińczyków od przekroczenia progu do innego świata. Bo przebywając tutaj ma się nieodparte wrażenie, że to inny świat, inna bajka: zaludnienie nagle dramatycznie spada, wielkomiejski zgiełk zanika, a płuca wypełniają hausty świeżego powietrza. Można by pomyśleć, że te sielskie widoki są efektem kilkugodzinnej jazdy samochodem poza stolicę. A to tylko rzut beretem.



 




Drogi są tutaj wąskie, jak zresztą w całej Irlandii. A do tego niebezpieczne, wyboiste i bardzo często pozbawione pobocza. Większe bądź mniejsze krzyżyki ustawione tuż przy drodze przypominają o smutnej prawdzie: o nieszczęście nietrudno. Na niektórych odcinkach droga jest tak wąska, że z trudem mieści dwa samochody. A przecież często trzeba ominąć nie tylko samochód, ale także rowerzystów i pieszych.





 



Trudno dostępność i wyludnienie tutejszych dolin działało niczym magnes na wielu rzezimieszków. Jeszcze do XVIII wieku ściągali tu wyjęci spod prawa i prześladowani, szukając tu bezpiecznego schronienia. Teraz częściej można spotkać tutaj tych, którzy szukają piękna przyrody. Ale Military Road, droga zbudowana przez Anglików dla lepszej kontroli nad tym terenem, pozostała.


 


Odpowiadając na inne pytanie Bezimiennej: „jaka jest Irlandia o tej porze roku?”, powiem ładna, ale nie piękna. Dla mnie zbyt szara. To zdecydowanie nie jest moja ulubiona wersja Zielonej Wyspy. Wolę tę letnią, prawdziwie zieloną, kiedy otaczająca mnie przyroda wprost kipi soczystością barw. Kiedy ma się wrażenie, że trafiło się do prawdziwej oazy zieleni. A teraz? Teraz jest niby jesienne, ale jakoś tak smutno. Żal minionego lata. I nic tego nie zmieni. Ani piękna barwa korali jarzębiny, ani powabny zapach kolcolistu.



 




Zwyczajne jesienne obrazki, jakie oglądam za oknem to obrazy mało energetyzujące. Brak mi żywych, płomiennych barw i szelestu liści pod butami. Na moim osiedlu nawet one nie mają prawa leżeć – kiedy drogę pokryje grubsza warstwa uschniętych liści, wkrótce znikają one w kontakcie z pracownikiem odpowiedzialnym za porządek. Zresztą tych tracących liście drzew i krzewów, które mają piękne, kolorowe listowie, jest u mnie zdecydowanie za mało. Przeważają te, które na czas zimy przybierają odcień wypłowiałej, brudnej zieleni. A to nie jest najładniejsza ze znanych mi barw.




Kiedy rano opuszczam dom, coraz częściej mam wrażenie, że to już nie jesień a zima. Chłodne powietrze skutecznie przywraca trzeźwość umysłu, a wszechobecna delikatna biel przywodzi na myśl Boże Narodzenie. Szron. Ujemne temperatury, a na parkingu plamy wody, którą przed chwilą sąsiad wylał na oszronione szyby swojego samochodu. Tak, to zdecydowanie znak, że coraz bliżej nam do zimy…


 


W niedzielę po raz pierwszy założyłam rękawiczki, idąc na poranną mszę. A przedwczoraj kupiłam ciepłe buty na zimę. Trochę niepokoją mnie te objawy nadciągającej zimy. To już moja piąta jesień na wyspie. Te w poprzednich latach były dłuższe i cieplejsze. Bywało, że chodziłam bez kurtki. Aż do zeszłego roku, kiedy mieliśmy zimę bardzo nietypową jak na tutejsze warunki. Obawiam się, że ta tegoroczna będzie doskonałym przykładem tego, że historia lubi się powtarzać. Jak będzie, to się już niedługo okaże.