Nie wyczekiwałam jesieni, ale kiedy już nadeszła, doszłam do wniosku, że nie pozwolę jej na zrewolucjonizowanie mojego życia: nie dam się zamknąć w czterech ścianach i nie dam jej odebrać sobie tego, co mnie uszczęśliwia – podróżowania. Zmieniła się sceneria, z pól poznikały baloty z sianokiszonką, a drzewa się zazłociły, ale to nie oznaczało końca zwiedzania. Wiedziałam, że niedługo przyjdzie taki czas, kiedy wolne dni z nieukrywaną radością będę spędzać w domu, ale dopóki na drogach nie zalegał śnieg, celowo odwlekałam zamknięcie mojego sezonu turystycznego.
Na cel mojej kolejnej jesiennej wycieczki obrałam Russborough House, rezydencję wiejską, którą czasami żartobliwie określałam jako druh Boruch house, a to wszystko z uwagi na brzmienie jej nazwy. Ta XVIII-wieczna posiadłość znajduje się w hrabstwie Wicklow niedaleko Blessington i choć może wydawać się nudnym dworkiem, to wszystko to tylko złudzenie i pozory. To nie jest rezydencja taka sama jak inne. Dlaczego? Bo ma miano najpiękniejszej irlandzkiej wiejskiej posiadłości. Bo ma najdłuższą fasadę na wyspie – ponad 200 metrów długości. Bo uchodzi za najczęściej okradaną rezydencją w Irlandii.
Zewnętrzne oblicze Russborough House wydaje się relatywnie skromne. Owszem, robi wrażenie, bo całość jest ogromna i nawet z pomocą obiektywu szerokokątnego ciężko ją zmieścić w kadrze, ale tak naprawdę żaden z jej elementów nie zdradza przepychu skrytego wewnątrz jej murów.
Już w pierwszych minutach zwiedzania uderza mnie wszechobecne bogactwo. Mnogość ozdobników uniemożliwia zogniskowanie wzroku na jednym wybranym detalu. Bogactwo rezydencji atakuje ze wszystkich stron za pomocą sreber, porcelany, marmurowych kominków, tapiserii, obrazów słynnych malarzy i imponujących sztukaterii.
Czuję się przytłoczona bogactwem formy. A nasza pani przewodnik, jakby czytając w moich myślach, mówi z uśmiechem: enjoy it with your eyes. I dodaje pocieszająco, że zanim zaprowadzi nas do trzeciego pokoju, my nie będziemy pamiętać, co było w pierwszym. To nie jest złośliwa uwaga. Jej celność jest stuprocentowa. Po całej wizycie zapamiętacie tylko jakieś 5% tego, co zobaczyliście – mówi przewodniczka wykonująca ten zawód dłużej niż ja żyję. Wierzę jej. Nie mam wątpliwości, że trzeba byłoby mieć pamięć fotograficzną, aby umysł mógł zarejestrować wszystko to, co zobaczyły oczy. A zakaz fotografowania na trasie zwiedzania tylko pogarsza sprawę. Bez aparatu czuję się tu po prostu ‘bezbronna’.
Rezydencję zaczęto budować w 1741 roku dla irlandzkiego polityka, Josepha Leesona, późniejszego hrabiego Milltown. Ojciec Leesona dorobil się znacznej fortuny w browarnictwie, a Joseph nie skąpił środków finansowych na budowę swej posiadłości, która miała odzwierciedlić jego status społeczny. Russborough House, budowany dziesięć lat, okazał się być łabędzim śpiewem Richarda Castle’a, architekta, któremu przypisuje się wprowadzenie na wyspie palladianizmu. Castle zmarł w międzyczasie, a to, czego nie udało mu się dokończyć, skończyli inni. I zrobili to niewiele gorzej. Russborough House pozostał w rękach Leesonów aż do 1931 roku.
Wyjrzyjcie przez okno – przewodniczka odwraca naszą uwagę, kiedy w jednej z sal oglądamy kolejne obrazy i bogate dekoracje. Dziś ze względu na słoneczną i piękną pogodę możecie zobaczyć, jak pięknie połyskują schody na zewnątrz. Zaciekawiona zaglądam przez szybę i z uśmiechem odnotowuję dopiero co wspomniane zjawisko. Posiadłość zbudowana jest z szarego granitu z Wicklow, który z naszego punktu obserwacyjnego, oświetlony promieniami słonecznymi, wydaje się zawierać diamentowy pył.
W połowie XX wieku posiadłość trafiła w ręce Sir Alfreda Beita, który również nie mógł narzekać na brak pieniędzy. Wtedy rozpoczęła się nowa era w dziejach rezydencji. Wtedy to znacznie wzrosło zainteresowanie Russborough House – tym razem ze strony złodziei. A wszystko dlatego, że Beit przemienił dworek w galerię. Odziedziczoną przez niego sporą i przede wszystkim drogocenną kolekcję obrazów powieszono na ścianach rezydencji. Russborough House stał się domem dla dzieł m.in. Rubensa, Gainsborougha, Vermeera, Goi, Velázqueza. I celem wielu złodziei.
Pierwsza kradzież nastąpiła w 1974 roku. Niczego nieprzeczuwający właściciele relaksowali się słuchając muzyki. Do domu wpadła grupa zamaskowanych napastników. Gospodarzy skrępowano, nieco poturbowano, nazwano wyzyskiwaczami oraz kapitalistycznymi świniami. Zabrano 19 obrazów. Jak się później okazało, za rabunek odpowiadała IRA, a w napadzie wzięła udział Rose Dugdale – rozkapryszona córeczka angielskiego milionera. IRA szybko dała ponownie znać o sobie. Za zwrot obrazów żądała pieniędzy i przetransportowania swoich współpracowników z więzienia w Londynie do Belfastu. Ich żądania nie zostały spełnione, bo policji udało się odzyskać skradzione obrazy.
Dwanaście lat później dokonano drugiego rabunku. Tym razem był on dziełem Martina Cahilla, dublińskiego gangstera, a rekonstrukcję tego wydarzenia możemy zobaczyć w filmie Generał. Złodzieje podważyli okno uruchamiając alarm, a następnie schowali się w krzakach, by... wypić sobie herbatę. Policja przyjechała, popatrzyła, posprawdzała i odjechała uznając, że mają do czynienia z fałszywym alarmem. Efektem ‘fałszywego alarmu’ okazały się być kilkudziesięciomilionowe straty. Znaczną część obrazów później odzyskano, ale część z nich została uszkodzona.
Po tej kradzieży Sir Alfred się rozindyczył. Postanowił wykiwać złodziei i część jego drogocennej kolekcji powędrowała pod opiekę dublińskiej galerii narodowej, by tam niczym nie niepokojona, mogła cieszyć oczy ciekawskich. Ale to mimo wszystko nie powstrzymało złodziei, którzy w 2001 roku znów postanowili spróbować szczęścia.
Generał już wtedy nie żył, za to Martin Foley, jego były współpracownik, miał się dobrze. IRA zamordowała Generała w 1994 - w tym samym roku, kiedy zmarł okradziony przez gangstera Sir Alfred Beit. Tym razem wykradziono tylko dwa obrazy, choć rabunek był dość spektakularny – we frontowe drzwi posiadłości wjechał jeep złodziei. Obydwa obrazy dość szybko odzyskano.
W 2002 roku miała miejsce ostatnia kradzież. Pytanie brzmi, czy faktycznie będzie ona ostatnia, bo choć z dworku pozbyto się najcenniejszych malarskich perełek, ciągle znajdują się tu łakome kąski.
Miejsce jest naprawdę godne odwiedzenia i wcale nie dziwiły mnie tamtejsze parkingi pozapychane autami. W przeciwieństwie do niedawno opisanej przeze mnie innej rezydencji – Florence Court – tu mamy możliwość darmowego odbycia spacerów. Sceneria jest sielska, a szlaki z widokiem na góry Wicklow dodatkowo umilają pobyt na świeżym powietrzu. Niewielkie sklepiki rzemieślników ulokowane na dziedzińcu oferują możliwość nabycia oryginalnych upominków.