Kiedy wyspiarze przygotowywali się do nadejścia Halloween, a na ulicach już można było spotkać pierwszych przebierańców, postanowiłam, że zrobię coś, co doskonale wpisze się w mroczny klimat. Zdecydowałam, że odwiedzę miejsce, które mnie intrygowało -więzienie w miasteczku Wicklow – i że zrobię to nocą.
Wicklow’s Historic Gaol uchodzi za jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc w Irlandii. W każdy ostatni piątek miesiąca urządza się tutaj nocne zwiedzanie, a od czasu do czasu sześciogodzinne (od 21:00-3:00) „polowania na duchy” prowadzone przez grupę irlandzkich badaczy zjawisk paranormalnych. Dla niektórych zła sława więzienia jest tylko wymysłem i tanim chwytem reklamowym – sensacja przecież zawsze łatwo i szybko się sprzedaje. Inni uważają z kolei, że tytuł „jednego z najbardziej nawiedzonych miejsc” jest w pełni zasłużony. W murach więzienia przez ponad 200 lat działy się przeróżne okropieństwa, a doniesienia o widzianych zjawach pochodzą od wielu osób, w tym także dzieci.
Nasza wieczorna wizyta w więzieniu rozpoczyna się przyjemnie i klimatycznie. Brama wejściowa jak i wnętrze są odpowiednio udekorowane. Wszystko w duchu Halloween. Na korytarzu zgromadziła się spora grupka osób. Nie brakuje przebierańców w fantazyjnych kostiumach. Recepcjonistka zaprasza nas do niewielkiej poczekalni. Ciemne pomieszczenie rozświetlają świece na parapetach. Już po chwili podchodzi do nas starsza kobieta i proponuje coś do picia. Woda, napoje gazowane, wino – każdy znajdzie coś dla siebie.
Miłe pogawędki przerywa Gaoler. Nasz przewodnik ucharakteryzowany na strażnika więziennego. Pojawia się w wielkim stylu, robi imponujące entrée. „Cicho ludzie!” rozkazuje. „Ostrzegałem was, byście nie kradli!”. Już sama jego aparycja wzbudza respekt. Surowe oblicze, obrzyn w ręce i to coś w jego wyglądzie, co każe bez najmniejszego protestu robić to, czego on sobie życzy. Gaoler ma charyzmę i wie, jak zaprowadzić dyscyplinę. Jego donośny głos wypełnia szczelnie całe pomieszczenie i wibruje intensywnie w powietrzu – nie ma przed nim ucieczki.
Nasz pierwszy przystanek to oryginalna, XVIII-wieczna brama umieszczona w korytarzu. Więźniowie nazwali ją Gates of Hell – wrota do piekła. Przekraczając je często można było zapomnieć o życiu dotychczasowym, tym toczącym się na zewnątrz. Wielu ludzi nigdy już stąd nie wyszło. Nie jako żyjące istoty. Tłoczymy się po drugiej stronie bramy i mało kogo interesuje to, że w tym małym przedsionku nie ma wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić całą naszą grupę. Strażnik każe, więc się ściskamy i upychamy. Nikt nie chciałby mu podpaść.
Budowę więzienia rozpoczęto w 1702 roku i ukończono w ciągu kilku lat. Warunki panujące w tym miejscu pozostawały wiele do życzenia, a strażnicy więzienni nie czynili życia więźniów łatwiejszym. Przynajmniej nie tych, którzy nie mieli im czym płacić za odzież, wyżywienie, posłanie i świece. Wielu z nich było skorumpowanymi typami spod ciemnej gwiazdy. W początkowych latach istnienia tej placówki praktycznie nikt nie miał nad nimi kontroli, co dodatkowo pogarszało istniejącą sytuację.
Gaoler prowadzi nas wąskimi klatkami schodowymi. W jednym z pomieszczeń pyta: „jak myślicie, ile osób tutaj przebywało?”. Różne odpowiedzi padają, ale nikt nie zgaduje tej właściwej – 60. Pomruk zdziwienia rozchodzi się po sali. Tak, nawet 60. I to w dodatku mężczyzn, kobiet, dzieci, chorych psychicznie... Czas zejść na ziemię i uświadomić sobie, że jesteśmy w XVIII-wiecznym więzieniu, nie w tych współczesnych, które mogłyby czasami uchodzić za ośrodki wypoczynkowe. Dopiero w 1763 roku przeprowadzono tutaj reformę więzienną i rozdzielono więźniów.
Na trasie zwiedzania znajduje się także prowizoryczna klasa. Tablica, regał z książkami, kilka ławek i figur imitujących uczniów. Tutaj Gaoler przekazuje nas chwilowo w ręce Mary Morris, kobiety uczącej więźniów arytmetyki, pisania i czytania. To tutaj pojawia się od czasu do czasu duch dziecka odziany w ubogie szaty. Ktoś ze zwiedzających myślał, że to jeszcze jeden aktor w przebraniu. Ze zdziwieniem dowiedział się, że w więzieniu nie ma dzieci-aktorów.
Główny blok więzienny złożony jest z parteru i dwóch pięter. Tutaj w pewnym momencie dołącza do nas wymownie ucharakteryzowany więzień. Pojawia się niespodziewanie – jak przystało na ducha – i powoduje krzyki zaskoczonych kobiet. Podbite oko, ubranie zbrukane krwią i nieobecne spojrzenie. To wszystko robi wrażenie.
Na każdej kondygnacji znajduje się kilkanaście cel. Każda z nich jest mała, chłodna, ma niskie drzwi i ascetyczne wnętrze. Wydają się być pomieszczeniem dla jednej osoby, a tymczasem mieściły nawet do 15 osób. Na taką wiadomość można zareagować tylko w jeden sposób: jak na tak małej powierzchni mogło żyć nawet 15 osób?! Czy to jeszcze można było nazwać egzystencją, czy może już wegetacją?
Donżon, posępna część więzienia, zawiera cztery pomieszczenia. Jest tu także izolatka - pusta cela o białych ścianach. Nie można było mieć tutaj żadnego posłania, ani oświetlenia. Gaoler zachęca do wejścia do środka i wczucia się w rolę odseparowanego więźnia. Wchodzę. Dołączają do mnie dwie kobiety. Strażnik zamyka za nami drzwi, celę spowijają egipskie ciemności i moje towarzyszki zaczynają panicznie wrzeszczeć. Jedna z nich chwyta mnie kurczowo za rękę i wbija się w nią paznokciami niczym kot uwieszony nad przepaścią.
Na pierwszym piętrze również nie brakuje „spooky places”. Kiedy betonowano podłogę w jednej z tamtejszych cel, w nocy pojawiły się na niej ślady dziecięcych stóp - w samym jej środku. Nie było za to żadnych śladów prowadzących do ani z celi. Nie było to ani pierwsze ani ostatnie dziwne zjawisko. Zdarzało się, że pracownicy więzienia znajdowali rano rzeczy w innym stanie, niż je zostawili przed wyjściem do domu.
Na ostatnim piętrze możemy zajrzeć do kajuty „Herculesa” i porozmawiać z obsługą statku. W XVIII wieku na mocy aktu o banicji rozpoczęto wysyłanie więźniów „za morze”. Najpierw do Ameryki, a potem do Australii. Przez jakieś 50 lat pozbyto się kilkuset więźniów z Wicklow Gaol. Wysyłano kobiety, mężczyzn i dzieci. Za morderstwa, napady, kradzieże, a nawet włóczęgostwo. Część z nich nie przeżyła długiego, trwającego ponad 6 miesięcy rejsu – nie była w stanie. To tu, na statku, pewnego razu dziecko zobaczyło „miłego, uśmiechniętego pana” - aktora, jak myślało. Tyle, że tego dnia na statku nie było żadnego pracownika więzienia.
Lata klęski głodu w Irlandii (XIX wiek) sprawiły, że populacja kraju zaczęła drastycznie maleć, za to do granic możliwości napęczniała ona w więziennych murach. Ludzie często celowo popełniali przestępstwa, by trafić do więzienia. Tam przynajmniej mieli zapewnione skromne posiłki. W krytycznym momencie w Wicklow Gaol zanotowano aż 780 osób. Pojawiła się potrzeba rozbudowy i ulepszenia więzienia. Po dokonanych zmianach w więzieniu było już 77 cel i kilka innych pomieszczeń użytku codziennego.
koło deptakowe
Ostatnim etapem zwiedzania jest wizyta na dziedzińcu więziennym. Nocą ma ona szczególny klimat. Znajdują się tu dyby i koło deptakowe, stworzone na początku XIX wieku w celu ściśle penitencjarnym. Dyby początkowo znajdowały się na pobliskim Market Square. Zakuci w nie więźniowie przez dwa dni wystawieni byli na publiczny widok: wyszydzani, obrzucani zgniłą żywnością, upokarzani.
„Jak myślicie, gdzie chowano zmarłych i powieszonych?” - pyta nas Gaoler, kiedy stoimy zbici w kupkę, próbując ochronić się przed smagającym wiatrem. Chwilę później dodaje: „Tak, właśnie stoicie na ich ciałach. Pod waszymi stopami leżą liczne szczątki”. Na koniec prowadzi nas przed frontową stronę więzienia, by pokazać nam, gdzie niegdyś wykonywano publiczne egzekucje. „To właśnie tam, u samej góry budynku znajdowała się szubienica” – strażnik pokazuje na górne okno. Ludzka mentalność niewiele się zmieniła od tamtego czasu. Dziś ludzie ciągle są żądni sensacji, wtedy też byli. Dlatego egzekucje zawsze miały wielką publiczność.
Na początku roku byłam w dublińskim więzieniu Kilmainham, jednak to Wicklow Gaol uważam za ciekawsze. Spora w tym zasługa sposobu zwiedzania. Tam mieliśmy sztywną panią przewodnik, tutaj oprowadzanie ma miły, przyjemny charakter. Wszystko odbywa się na zasadzie interakcji, a udział ucharakteryzowanych aktorów jest zdecydowanym plusem. Gaoler powinien dostać Oskara za swoją rolę. Tam wszystko odbywało się w pogrzebowej atmosferze, tutaj mury wypełnia wesoły śmiech - miła i odmienna muzyka od tej, którą przez ponad 200 lat można było usłyszeć w Wicklow Gaol. Ogromnym atutem tego obiektu jest możliwość nocnego zwiedzania. Atrakcja cieszy się sporym zainteresowaniem. W naszej grupie byli sami Irlandczycy, nieco mnie to zdziwiło, bo w zwiedzanych przeze mnie miejscach częściej napotykam obcokrajowców niż tubylców.
Przejechaliśmy nasze hrabstwo, trzy inne, by wreszcie dotrzeć do hrabstwa Wicklow, wróciliśmy do domu po północy, ale bez wahania odpowiadam: warto było.