piątek, 29 listopada 2019

Riders On The Storm - Inishmaan 1/3

Jak doskonale wiecie, kiedy połączy się dwie połówki jabłka, otrzyma się całość. Szkoda tylko, że to tak nie działa w przypadku ludzi. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, co się stanie, kiedy zejdą się dwa półgłówki, to już spieszę z odpowiedzią - przecząc wszelkiej logice, nie otrzymamy jednej łebskiej całości, tylko nadal dwójkę ćwierćinteligentów.

Gdyby istniał przewodnik pod tytułem "Czego w żadnym wypadku nie powinno się robić, jadąc na wyspy Aran", śmiem twierdzić, że odhaczylibyśmy w nim każdy punkt. Samej nie chce mi się wierzyć, że mogliśmy zachować się jak dwa półgłówki po raz pierwszy w życiu wybywające w świat ze swojej wioski zabitej dechami. 

Wszystko, ale to wszystko, od A do Z, było w tym wyjeździe absurdalne. 

Już sam fakt, że udało mi się wstać o planowanej porze, po niecałych czterech godzinach snu, zakrawał na cud. I choć kosztowało mnie to sporo samozaparcia, to zdecydowanie było warte wysiłku. Nieco ponad godzinę później, siedziałam już w aucie, z zachwytem wpatrując się w dzień nieśmiało budzący się do życia, we mgłę nastrojowo spowijającą krajobraz i byłam z siebie niesłychanie dumna. Było zaledwie po siódmej, a ja właśnie wyruszałam na spotkanie z przygodą. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że los szykuje dla mnie sporo niespodzianek, ale i tak byłam wniebowzięta. 



Do portu w Doolin, z którego mieliśmy przeprawić się na Inishmaan, dotarliśmy niemal w ostatniej chwili, co było efektem dwudziestominutowego opóźnienia wyjazdu spowodowanego guzdrzącym się Połówkiem, będącym jeszcze w półśnie. Żeby nie tracić cennego czasu, podzieliliśmy się zadaniami. 



Połówek poszedł załatwić sprawę parkingu, a ja zamienić nasze vouchery na bilety na prom. Parę minut później już szliśmy w stronę nabrzeża, gdzie cumowały Star of Doolin i łajba, która zawsze mimowolnie wywołuje mój uśmiech swoją dowcipną, dwuznaczną nazwą, Happy Hooker, i do której mam sentyment, bo to właśnie nią po raz pierwszy płynęłam na spotkanie z Aranami, a konkretnie z uroczą Inisheer, która szybko utorowała sobie drogę do mojego serca.   

Załadunek wyglądał tym razem inaczej niż poprzednio, bo to Star of Doolin znajdowała się przy pirsie, błyszcząc swoją nowością, chcąc zatem wejść na pokład Happy Hooker, trzeba było najpierw zejść po nietypowej, stromej drabince na "Gwiazdę Doolin", a z jej pokładu przemieścić się następnie na nasz wyznaczony kuter. Cały proces przebiegł jednak bardzo sprawnie i bezproblemowo, a ja parę minut później już stałam w swoim upatrzonym zakątku, opierając się o reling, i wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. 


Niedługo później nie mogłam też uwierzyć w prędkość, którą rozwinęła nasza łajba - rejs na Inisheer, nie wiedzieć czemu, kojarzył mi się z powolnym i ślimaczym tempem, być może to moja pamięć zniekształciła te wspomnienia, a może to po prostu inny punkt odniesienia? Płynąc na Inishmaan, stałam bowiem przy rufie, tyłem do kierunku płynięcia, a nieco poniżej mnie, niemal na wyciągnięcie ręki, miałam ocean. Ten ukochany ocean, którego tak bardzo mi brakuje przez większość czasu mieszkania w głębi lądu. 


Patrzyłam na oddalający się ląd i myślałam sobie, że za nic się stąd nie ruszam, bo po prostu muszę na zapas napatrzeć się na rozpościerające się przede mną widoki. Mimo że tafla wody nie była szczególnie wzburzona, łódź unosiła się i opadała, chwiała na boki, wprawiając mnie przy tym w przyjemne wibracje, nie było to jednak nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić. Wystarczyło jedynie zsynchronizować się z rytmem i przenosić ciężar ciała z jednej nogi na drugą. 


Czułam się tu naprawdę komfortowo i bezpiecznie, bo reling miał odpowiednią dla mnie wysokość, sięgając mi nieco poniżej pach, nie obawiałam się zatem, że grozi mi wypadnięcie poza burtę. Na wszelki wypadek jednak starałam się trzymać barierki przynajmniej jedną ręką, albo o nią opierać łokciami, a pasek aparatu owinęłam dwukrotnie wokół nadgarstka, nie chciałam bowiem utopić go w odmętach lodowatej wody. Mimo że rejs był raczej łagodny, to jednak bywały takie momenty, kiedy czułam się jak na rodeo - zawsze wtedy, kiedy usiłowałam jedną ręką zrobić zdjęcie, a drugiej nie ściągać z barierki. 


Zapomniałam się w tych pięknych widokach. Zapatrzyłam, rozmarzyłam, aż nagle poczułam na swoich plecach rękę i usłyszałam z ust "skippera", który niepostrzeżenie i cicho zaszedł mnie od tyłu, pełne troski: "Are you OK?" Nie wiem, jak to wyglądało z jego punktu widzenia - jakiś czas wcześniej napotkałam na sobie jego wzrok, kiedy odwróciłam głowę do tyłu, by sprawdzić, co dzieje się na reszcie łodzi, a on przyglądał mi się, opierając o nadbudówkę - ale najwyraźniej źle odebrał moje zachowanie. Ja nie wciskałam się w ten róg, bo było mi niedobrze - wprost przeciwnie. Było mi tam niewiarygodnie dobrze, o czym szybko go zapewniłam, wyrażając swój zachwyt nad niesamowitymi widokami i  chyba w nieco zbyt egzaltowany sposób przeciągając drugą  sylabę w "amazing". W odpowiedzi usłyszałam, żebym na siebie uważała - "Look out for the swells coming at you!"- ale kto by się tam przejmował takimi rzeczami, kiedy ma się przed oczami widok ukochanego oceanu. 


Ostrzeżenie oczywiście zignorowałam, za co niedługo później przyszło mi zapłacić. Bo mężczyzna miał rację - wkrótce nadeszły bardziej wzburzone fale, czego oczywiście nie miałam prawa zobaczyć, stojąc do nich tyłem, wyraźnie poczułam je jednak na własnej skórze, kiedy trzy z nich potraktowały mnie niczym falochron i rozbryzgnęły się na mojej lewej stronie, częściowo mocząc mi włosy, tyłek, nogi i buty. Ale i to nie zmyło mi uśmiechu z twarzy. Oblizałam usta, myśląc sobie, że fajnie jest znów na nich czuć morską sól - coś, co zdarzyło mi się ostatni raz jakieś parę lat temu (kiedy to zleciało?!) w czasie wodnych wygłupów w oceanie koło Roundstone [happy and blissful summer memories...] 


Ta wyprawa na Inishmaan to nie był żaden przypadek. Wybrałam ją celowo pod wpływem informacji o tym, że to najsłabiej odwiedzana z Wysp Aran. W sezonie z pewnością jest tam większy ruch, ale późną jesienią faktycznie byliśmy jedynymi wysiadającymi na tej wyspie. 



Happy Hooker odpłynęła w kierunku Inishmore, a my zostaliśmy sami na betonowym molo. Wkrótce jednak zatrzymała się przy nas nieoznakowana taksówka, a zza uchylonej szyby wyłoniła się głowa jej kierowcy, oferując swoje usługi. Pochyliłam się zatem do przodu, żeby lepiej usłyszeć, co mówi kobieta w niej siedząca - a mówiła, że do "centrum" jest jakieś pół godziny piechotą, że to koniec sezonu i że wszystko może być zamknięte o tak wczesnej porze, a jeśli będzie otwarte, to dopiero po południu... - a kiedy już byłam skłonna zaakceptować jej propozycję podwózki, bo prawdę powiedziawszy, zimno trochę dało mi się we znaki po tym godzinnym rejsie, nogi w przemoczonych spodniach już mi drżały i chętnie rozgrzałabym się pierwszą tego dnia filiżanką kawy, ale od tej przyjemnej wizji oderwało mnie jakże przyziemne stwierdzenie Połówka - czy my w ogóle mamy jeszcze jakąś gotówkę? Nie, nie mieliśmy. On się wyprztykał z monet, płacąc za parking, a ja ostatnie dziesięć euro, jakie miałam, oddałam panu w budce przy nabrzeżu, dopłacając do wymienianych voucherów. Moja niedoszła gorąca i parująca kawa odjechała razem z panią taksówkarką, bo kartą oczywiście nie można było płacić. 


Opary spalin jeszcze nie zniknęły za zdezelowanym pojazdem, kiedy uświadomiliśmy sobie, co zrobiliśmy, i jakie to będzie miało dla nas konsekwencje na najbliższą przyszłość. Ja wpadłam niemal w paniczny śmiech, pocieszając się w myślach, że to nawet lepiej, iż nie skorzystaliśmy z taksówki, bo w czasie tego półgodzinnego spaceru w intensywnym słońcu będę miała niepowtarzalną okazję wysuszyć mokry tyłek, a Połówkowi, nadal gburowatemu i nie mogącemu mi wybaczyć wyrwania go z łóżka o nieludzkiej porze, jeszcze bardziej włączył się tryb narzekania...  



niedziela, 17 listopada 2019

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Harlech Castle



Nikt mnie w tym zamku nie oczekuje, nikt mnie tu nie zapraszał, a mimo to mam zapewnione bezpieczne przejście. Jakże inaczej mogłyby się potoczyć sprawy, gdybym spróbowała dostać się na jego teren ponad siedemset lat temu. Nikt by mnie tu raczej nie wpuścił "na piękne oczy", a łucznicy zrobiliby ze mnie sito, zanim skończyłabym mówić "hi". Te czasy jednak szczęśliwie przeminęły. Nikomu nie wylewa się tutaj gorących cieczy na głowę, nie sypie rozżarzonym piaskiem za zbroję, z nikogo nie robi ruchomego celu. 

Niegdyś złowrogi i odstraszający, dziś - przyjazny i zapraszający. Taki jest zamek Harlech na północnym-zachodzie Walii. Jego wrota, ongiś tak pieczołowicie chronione i zabezpieczone, że do kompletu brakowało tam już tylko Cerbera, dziś  stoją szerokim otworem dla każdego, kto zechce zapłacić prawie siedem funtów.   


Jego ówcześni mieszkańcy byliby nieco skołowani, gdyby zobaczyli zamek w obecnych czasach. Sporo się od tego czasu zmieniło. Przede wszystkim otoczenie. Nie mówię tutaj nawet o współczesnych budynkach i architekturze. Samo morze mocno się wycofało. Pod koniec XIII wieku obmywało sześćdziesięciometrowe skalne wzniesienie, na którym budowano zamek. Dziś od warowni dzieli je ponad kilometr. To dobitny dowód na to, że natura nie tylko nie lubi próżni, ale także constansu. 


Nie ma tu już żadnego śladu po zwodzonym moście. Ba, nie ma nawet żadnych pozostałości po kilkudziesięciu drewnianych schodkach, które jeszcze kilka lat temu pozwalały odwiedzającym pokonać fosę i dostać się na teren zamku. Pewnie były obiektem narzekań turystów, albo zwyczajnie okazały się niepraktyczne, a dodatkowo stwarzały za duże zagrożenie dla odwiedzających. Dlatego wąskie, drewniane schody zastąpiono stalowo-drewnianą, na wskroś współczesną kładką. Choć schody były zdecydowanie bardziej klimatyczne i adekwatne do wyglądu zamku, teraz niewątpliwie jest łatwiej, bo pomost jest szeroki i "prosty". Osoby poruszające się na wózku inwalidzkim bez problemu się tu teraz dostaną. A w ramach bonusu nie będą musiały płacić za wstęp. 


Zamek wchodzi w skład "żelaznego kręgu", czyli zespołu twierdz wybudowanych w XIII wieku na polecenie króla Edwarda I w celu umocnienia jego pozycji w podbitej Walii. O królu piszę Wam tak wiele w ostatnim czasie, że pewnie wiecie już o nim wszystko i czujecie się tak, jakby był Waszym najlepszym przyjacielem ;) 

Edward nie był kowalem, ale lubił kuć żelazo póki gorące. Świeżo po pokonaniu wrogów wydał rozkaz zbudowania czterech potężnych zamków i podreperowania trzech innych, którym się oberwało w czasie ostrych starć Anglików z Walijczykami. I tym razem powierzył to zadanie swojemu militarnemu architektowi, któremu był tak samo wierny jak swojej żonie. 


Do roboty zabrano się tak ostro, że imponującą twierdzę postawiono w przeciągu sześciu lat, co było doprawdy zacnym wynikiem. Częściowo to nie dziwi, jako że w szczycie robót uwijało się tutaj prawie tysiąc pracowitych mróweczek, a król "grosza" nie szczędził. Koszty budowy przekroczyły nieco ponad £8000, co z kolei stanowiło prawie 10% całej sumy wydanej przez niego na budowę zamków w Walii. Nie był to ani najdroższy, ani największy zamek Edwarda I, ale mimo to stanowił całkiem przyjemne miejsce do życia jak na ówczesne czasy. 


Jego mieszkańcy musieli czuć się tu całkiem bezpiecznie - mieli po swojej stronie dzieła matki natury. A jakby tego było mało, z tyłu zamku znajdowały się schodki prowadzące do morza. Tak w razie "w". Bardzo przydatna rzecz, zwłaszcza w czasie oblężenia, kiedy wsparcie jest na wagę złota. W 1294 roku schodki uratowały tyłek trzydziestu siedmiu żołnierzom zaatakowanym przez walijskich rebeliantów.  


Co ciekawe bilans porażek i zwycięstw nie prezentuje się zbyt dobrze dla obrońców zamku. Trudne warunki geograficzne nie powstrzymały atakujących, i jak pokazuje historia - ich upór się opłacił. Pięciokrotnie poddawano Harlech Castle oblężeniu, aż czterokrotnie z sukcesem! Jednym ze szczęśliwców, którym udało się zdobyć zamek, był książę Owain Glyndŵr. Tak mu się tu spodobało, że w 1404 rok uczynił twierdzę swoim centrum dowodzenia na długie pięć lat, oszczędzając ją tym samym od okrutnego losu, który zgotował "sąsiedniemu" zamkowi Criccieth. 


Praktycznie nic nie pozostało po dawnych budynkach. Dziedziniec porasta trawa i tylko rachityczne, kamienne kikuty przypominają, że Harlech Castle był kiedyś czymś więcej niż tylko wieżami zamkniętymi w objęciach muru z krenelażem. Dziś kluczowym punktem wizyty jest nie tyle spacer po murach, choć rozciągają się stąd naprawdę ładne widoki, co wizyta na szczycie południowo-zachodniej wieżyczki w strażnicy. 


Choćby z tego powodu warto tu zajrzeć. Uprzednio jednak trzeba się solidnie odziać, bo Harlech to miasteczko górzyste i nawet latem wiatr może nas mocno wychłostać, kiedy będziemy paradować po kamiennym wybiegu. Na rozgrzewkę polecam pobliską restaurację. Nie zjadłam tam najlepszej zupy pomidorowej z bazylią, ale już panini z tuńczykiem i serem było bardzo smaczne i pożywne. 


Jedyne, czego mogę żałować to to, że nie zostałam w miasteczku choćby godziny dłużej.   


sobota, 9 listopada 2019

Wszyscy jesteśmy Jokerami

Wiele długich lat upłynęło od mojej ostatniej pseudorecenzji filmowej, co w dużej mierze spowodowane było moim zniechęceniem się do kina i negatywnym doświadczeniem w czasie oglądania "If I Stay". Cieszę się jednak, że się wyłamałam, bo ostatnia wizyta w moim miejscowym multipleksie okazała się być naprawdę udana, choć początki były nieco zniechęcające. 
Wina tak naprawdę leżała po mojej stronie, bo po prostu źle się zabrałam do całego przedsięwzięcia. "Joker" Todda Philipsa chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, jednak nie był powiązany z żadnym konkretnym terminem. Aż do piątkowego wieczoru, kiedy to wróciłam z pracy i doszłam do wniosku, że wizyta w kinie byłaby bardzo fajnym wstępem do weekendu. Połówek co prawda miał nieco inne zdanie na ten temat, kiedy do niego zadzwoniłam, by podzielić się swoim spontanicznym pomysłem. To był akurat jeden z tych wieczorów, kiedy dojazd powrotny do domu nieco mu się opóźniał i miałby dotrzeć do niego na jakieś pół godziny przed ostatnim seansem filmowym "Jokera", był już zatem trochę zmęczony i wolałby obejrzeć film w sobotę bądź niedzielę. Kiedy jednak postawiłam go pod ścianą - przypominając mu, jak bardzo entuzjastycznie zaoferował mi swoje towarzystwo, kiedy wcześniej wspomniałam mu, że się wybieram na ten film - zgodził się na piątek, mając przed sobą wizję samotnej wizyty w kinie.  

Jak się jednak niedługo później okazało - piątek nie był nam pisany. I nie był ani dobrym pomysłem, ani też oryginalnym. Kiedy bowiem podjechaliśmy pod kino, najpierw zobaczyliśmy długi wężyk ludzi stojących w kolejce do kasy, a później parking pękający w szwach. Tak zapełniony, że znalezienie miejsca dla jeszcze jednego samochodu graniczyło z cudem.  
Widok ten zdecydowanie ochłodził nasz entuzjazm, więc posłaliśmy sobie wymowne spojrzenie i nie musieliśmy nic mówić, by wiedzieć, że właśnie doszliśmy do konsensusu - wracamy do domu, a kino odwiedzimy na początku tygodnia. 
Druga próba okazała się być zdecydowanie bardziej pomyślna - kiedy bowiem w poniedziałkowy wieczór weszliśmy do wskazanej sali, była tam tylko jedna para, a nieco później dołączyła do nas czteroosobowa grupa z wiaderkami popcornu i innych szeleszczących "przysmaków", jednak przez cały seans nie sprawiała żadnych problemów. 
Z zadowoleniem odnotowałam zmiany, jakie zaszły w czasie mojej nieobecności w kinie - nowa sala bardzo mi się podobała, a krzesełka były o niebo wygodniejsze od poprzednich, oferując komfortowe wsparcie dla pleców i głowy. Cena biletów zdecydowanie mniej przypadła mi do gustu (10€ od osoby), bo była dwukrotnie wyższa od tej, do której byłam przyzwyczajona. W pamięci miałam bowiem jeszcze bardzo wyraźny obraz taniutkich biletów na seanse w środku tygodnia, które zdecydowanie zachęcały do częstszych wizyt w tym obiekcie, czego niestety nie mogę teraz powiedzieć. 
Co się zaś tyczy samego filmu - niespodziewanie zapadł mi głęboko w pamięć. Tak głęboko, że przez kilka kolejnych dni nie potrafiłam przestać o nim myśleć, co niewątpliwie należy odczytać jako atut, świadczy bowiem na jego korzyść - jest wyjątkowy, bo się wyróżnia i nie popada w niepamięć, jak wiele innych literackich czy filmowych "dzieł", z którymi miałam do czynienia.  Upomina się o uwagę niczym tytułowy Joker. 
"Joker" Todda Philipsa zmusił mnie do refleksji, wysiłku intelektualnego, zadania sobie samej wielu, nie zawsze wygodnych, pytań i do niełatwej próby udzielenia na nie odpowiedzi. Ten wpis jest zatem właśnie tym - zbiorem nieujarzmionych idei, próbą mojego rozprawienia się z myślami, które uporczywie krążą mi po głowie niczym elektrony wokół jądra atomowego, i nie chcą przestać tego robić.
Dwie rzeczy chyba najbardziej mnie zaskoczyły. To jak bardzo smutny, mroczny i ciężki jest to film. I to jak bardzo ludzki jest Joker. I nie wiem, co jest bardziej niepokojące - moja sympatia do niego, czy ten jego ludzki charakter, chyba po raz pierwszy stojący w opozycji do dehumanizacji, której niejednokrotnie go poddawano.  
Co prawda często miałam tendencję do sympatyzowania z czarnymi bohaterami - Dexterem, z tajemniczym upiorem z opery, który był o wiele bardziej pociągający niż nudny Raul, czy też z błyskotliwym Riddlerem i intrygującym Pingwinem z serialu "Gotham", ale mimo wszystko zdziwiło mnie moje zrozumienie dla większości jego czynów. I to, ile sensu było w tym, co mówił Joker, w słowach, które wypowiadał, komentując otaczającą go rzeczywistość.
Kto z nas nigdy nie pomyślał: "Is it just me, or is it getting crazier out there?", patrząc na to, co dzieje się na świecie? Albo to: "Everybody is awful these days. It's enough to make anyone crazy". Nigdy, naprawdę nigdy nie podsumowaliście w myślach w podobny sposób kogoś, kto właśnie wykazał się przy Was wybitną znieczulicą, głupotą, okrucieństwem? Bo ja tak. 
Wracając jednak na chwilę do wspomnianej powyżej rzeczywistości Jokera, to ta była daleka od sielanki. Już sam fakt, że akcja toczy się w Gotham, mieście bezprawia i wylęgarni zła, daje niejako obraz tego, z czym musi zmagać się główny bohater. A jakby tego było mało, jego prywatną kupkę nieszczęść pogarszają inne czynniki: poczucie wyalienowania, beznadziei, niedocenienia i bycia niewidocznym dla innych, uciążliwa sytuacja w domu, i ta nieciekawa w pracy, w której jest wyśmiewany i atakowany [tak psychicznie jak i fizycznie]. I te gwałtowne napady śmiechu, przychodzące niespodziewanie i z zaskoczenia, niechcące dać się poskromić. Tak bardzo przeklęte. Będące tak naprawdę niemym krzykiem i błagalnym wołaniem o pomoc, czyli czymś wprost przeciwnym do tego, czym wydają się być postronnym osobom. 
Ile takich osób jest w naszym środowisku? Osób robiących dobrą minę do złej gry, głęboko skrywających swoje uczucia, uśmiechających się poprzez niewidoczne łzy [always put on a happy face...] i ból skrywany gdzieś głęboko w sobie? O ilu z nich nie mamy nawet pojęcia? I do cierpienia ilu z nich sami dołożyliśmy swoją cegiełkę? Ilu potworów stworzyliśmy my sami? 
Jakoś nie potrafię zapomnieć też o następujących słowach Jokera: "All it takes is one bad day to reduce the sanest man alive to lunacy. That's how far the world is from where I am. Just one bad day". Jeden zły dzień - tyle w istocie czasami trzeba, by czara goryczy się przelała. By pchnąć człowieka, niebezpiecznie balansującego na granicy dobra i zła, w objęcia obłędu. Do punktu, z którego już nie ma odwrotu.  
Film potwierdził to, co w zasadzie wiedziałam od zawsze: najniebezpieczniejszymi ludźmi są ci, którzy nie mają nic do stracenia. Dopóki nasze zachowanie w jakimś stopniu uwarunkowane jest strachem, dopóty się zachowujemy. Jakoś, bo jakoś, ale się zachowujemy. Gorzej, gdy wszystkie nasze autorytety legną w gruzach, gdy - z jakiegoś powodu - przestaniemy dostrzegać przed nami świszczący i wiszący bat, tak wymownie kojarzący się nam z nieprzyjemnymi konsekwencjami. 
Ta teoria dobrze się sprawdza w przypadku głównego bohatera. Jego egzystencja jest daleka od idealnej i szczęśliwej ["I haven't been happy one minute of my entire fucking life"], ale mimo to jakoś w niej funkcjonuje. Umila ją sobie niegroźnymi fantazjami i marzeniami, aż pewnego dnia czarę jego goryczy przelewa jedna malutka kropla. Tak przecież niepozorna. Coś, co teoretycznie - ze względu na swoje niepozorne rozmiary - nie powinno mieć wielkiego wpływu, ale jednak ma. Kolosalny. Niszczycielski. Przerażający i zgubny. Od tamtego momentu nic już nie jest takie samo. 
Pięknie symbolizuje to motyw tańca Jokera - to w żadnym wypadku nie jest chocholi taniec z "Wesela" Wyspiańskiego, będący tańcem marazmu. To jego totalne przeciwieństwo: moment, w którym Joker otrząsa się z letargu, w którym był i odżywa. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to moment, w którym bohater po raz pierwszy jest szczęśliwy, bo zaczyna żyć w zgodzie z sobą.  Stąd ten upojny taniec szczęścia i radości. Tak bardzo uskrzydlający i wyzwoleńczy taniec. 
Pokuszę się tu o włożenie kija w mrowisko i wysunięcie śmiałej tezy - nie wszyscy jesteśmy Chrystusami, ale wszyscy jesteśmy Jokerami. Tykającymi bombami. Możemy wybuchnąć, ale nie musimy. Wierzę bowiem, że każdego z nas można złamać - trzeba tylko znaleźć odpowiednio gruby kij -  że każdy z nas ma swoje słabości, cenę i że nikt tutaj nie jest wyjątkiem. Każdy z nas ma swoją piętę achillesową, a już szczególnie wtedy, kiedy kocha. Bo kochając, człowiek staje się najbardziej bezbronny i narażony na niebezpieczeństwo. Wtedy najczęściej zapomina o swoich barierach ochronnych i daje się zranić. A pragnienie miłości to jest akurat coś, co każdy w sobie nosi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Miał je Joker, mają nawet najwięksi dranie i twardziele. Nawet Hitler miał swoją Evę Braun. 
Sama nie wiem, w co bardziej wierzę. W muzułmańską fitrę, wedle której człowiek rodzi się z wrodzoną skłonnością do dobra, czy też w katolickie pojęcie grzechu pierworodnego i człowieka naznaczonego skazą do czynienia zła. Wiem jednak, że w każdym z nas tkwi dobry i zły wilk, i że od nas samych zależy, którego z nich będziemy karmić. 
Przychodzi mi tu na myśl także znany i kontrowersyjny psycholog, Philip Zimbardo, jego "Efekt Lucyfera" i teoria mówiąca o tym, że nawet dobry człowiek potrafi przemienić się w złego pod wpływem środowiska, w którym się znajduje. Nawet z anioła można zrobić diabła. 
"To był taki dobry i grzeczny chłopak", "Zawsze spokojny, zawsze się witał, do kościoła co niedzielę chodził", "Nigdy bym nie powiedziała, że ona może się posunąć do czegoś takiego", "Oszalała po tragicznej śmierci swojej rodziny", "Odbiło mu po tym, jak żona go zostawiła" - to tylko kilka z jakże znajomych zdań, które można zadziwiająco często usłyszeć i przeczytać w dzisiejszych realiach. O Jokerach naszych czasów. 
Ilu z nich już mieliśmy? Alana Hawe, niepozornego zastępcę dyrektora, który z zimną krwią zamordował swoją żonę i trzech synów, Breivika, który bez mrugnięcia okiem strzelał do ludzi niczym do kaczek, i tylu młodych "bezimiennych" nastoletnich Jokerów, którzy pewnego ranka się budzili i dochodzili do wniosku, że nie chcą już udawać, że wszystko gra. Zamiast tego pakowali do plecaka broń i robili w swojej szkole rzeź. Chciałam dodać "niewiniątek", ale czy na pewno? Z pewnością nie wszyscy wzięci na cel tymi niewiniątkami byli. Filmowy Joker również nie zabija wszystkich, a działa w selektywny sposób, o czym doskonale przekonał się Gary - "jedyna osoba, która była dla niego miła" w pracy. 
Ilu z tych Jokerów sami stworzyliśmy? Na ilu przymknęliśmy oko, zaabsorbowani własnymi sprawami? 
Ani "Joker" ani ten wpis nie są pochwałą i usprawiedliwianiem przemocy. Jeśli już to tylko zachętą do sięgnięcia w głąb siebie i przeprowadzenia rachunku sumienia. Bodźcem do zastanowienia się, czy filmowe Gotham nie jest aby alegorią bądź symbolem dzisiejszego świata? Czy to, że w tej wersji "Jokera" nie wrzucono go do kadzi z chemikaliami tylko w sam środek toksycznego środowiska, w którym za cholerę nie może znaleźć ani dostać tego, czego szuka ["(...) a little warmth, maybe a hug, dad, maybe a bit of common decency!"], to tylko przypadek? 

Ktoś kiedyś stwierdził, że "wszyscy jesteśmy wariatami, ale nie wszyscy jesteśmy zdiagnozowani". Zastanawialiście się kiedyś, ile może być w tym prawdy?  

Zostawiam Was z tymi pytaniami, a jeśli sami macie jakieś przemyślenia na temat wspomnianego filmu, to bardzo chętnie o nich poczytam.

niedziela, 3 listopada 2019

Grunge Is Not Dead - Kurt Cobain & moje muzyczne reminiscencje



Trochę wierzyć mi się nie chce, że od mojej wizyty w Newbridge upłynął już nieco ponad rok! I że od tamtego czasu nie udało mi się jeszcze opisać tego wyjazdu, mimo że, wierzcie mi, wielokrotnie się do tego zabierałam. Zawsze jednak coś mnie od tego odciągało.

Tyle dni i miesięcy dzieli mnie od tego wydarzenia, a mimo to, kiedy o nim myślę, nadal odczuwam mieszankę uczuć, która mi towarzyszyła tego konkretnego dnia: radość i podekscytowanie dziecka oczekującego na Boże Narodzenie połączone z niecierpliwością i niemożliwością doczekania się momentu przyjazdu. 


Dzień był w istocie dla mnie podniosły, nie mogłam uwierzyć, że już za chwilę stanę oko w oko z jakże osobistymi przedmiotami należącymi do mojego największego idola nastoletnich lat, Kurta Cobaina, wokalisty kultowej Nirvany, na której wychowało się wiele pokoleń przede mną i po mnie.

Jako dziecko słuchałam przeróżnych zespołów, najczęściej oczywiście tych popowych, których muzyka wyjątkowo łatwo wpadała w ucho. Jako że moje dzieciństwo przypadło na lata 90., swoje triumfy święciły wówczas dziewczyny ze Spice Girls i bracia Hansonowie, wśród których Taylor był zdecydowanie moim "crushem". I choć to te zespoły były mi wówczas najbliższe, to jednak moje zamiłowanie do nich umarło śmiercią naturalną i skończyło się na noszeniu t-shirtów z moimi ulubieńcami. 

Jakoś niedługo później, w dużej mierze dzięki mojemu uroczemu koledze z liceum, Maćkowi, i niezastąpionemu kuzynowi, Rafałowi, zaczęłam dryfować w stronę mocniejszych dźwięków. O Spice Girls dawno zapomniałam, zastępując je kontrowersyjnym Ville Valo z H.I.M, który niewtajemniczonym przywodził na myśl co najmniej satanistę - aż dziw, że moja biedna rodzicielka nie wezwała do mnie egzorcysty! - a w dodatku wyśpiewywał "baby, join me in death!", oraz Danielem Johnsem z Silverchair, który pod względem wyglądu przypominał bardziej aniołka, ale duszę miał tylko ciut mniej rogatą od Ville. 

To mniej więcej wtedy aktywowało się u mnie zamiłowanie do rocka, które w dużej mierze zostało do dziś. I co ciekawe, teraz - te kilkanaście lat później - słuchając wyżej wspomnianych zespołów, z całym przekonaniem stwierdzam, że wiele się od tamtego czasu zmieniło, ale nie moje podejście do ich piosenek. I nie mój pokój w rodzinnym domu, który nadal wygląda jak mauzoleum - niemal tak samo, jak wtedy, kiedy spakowałam swoje "skarby" do dużej walizki, rzuciłam na niego ostatni raz okiem, i wyszłam - z czarno-białym plakatem Kurta Cobaina, z kasetami Nirvany, na które tak pieczołowicie ciułałam pieniądze, nie mając wtedy zielonego pojęcia, że w przyszłości dostanę na urodziny kultowy album Nevermind na płycie CD od mojego wybranka i że kasety staną się reliktem przeszłości. Ani też nie marząc, że pewnego dnia będę mieć osobiste rzeczy Kurta na wyciągnięcie ręki. To wydawało się być absurdalna myślą - Cobain już dawno nie żył, kiedy ja przeżywałam swoją "fascynację" nim, wiedziałam zatem, że nie mogę liczyć na żaden koncert, co najwyżej - i to przy bardzo pomyślnych wiatrach - na wizytę w Seattle, w którym mieszkał. 

Życie jednak nie byłoby życiem, tym cudownym darem przynoszącym nam nieoczekiwane niespodzianki, gdyby wszystko zawsze szło po naszej myśli. I tak pewnego dnia, ku mojej nieopisanej radości, dowiedziałam się, że w Museum Of Style Icons w Newbridge, w hrabstwie Kildare, będzie zorganizowana wystawa "Growing Up Kurt Cobain". I już wtedy, w tamtym konkretnym momencie, wiedziałam, że to będzie coś, co po prostu muszę zrobić - choćby to była ostatnia rzecz, jakiej miałabym dokonać przed moją śmiercią. Tym bardziej, że tamtejsze muzeum już dawno miałam w planach [moda jest mi w pewien sposób bliska  i już jako dziecko uwielbiałam oglądać szczuplutkie modelki na wybiegu odziane w ekstrawaganckie stroje], i że słyszałam o nim dużo dobrego.
kremowy, wełniany płaszcz Kim Kardashian od francuskiego domu mody Chloé
I tutaj każdy, kto pamięta charakterystyczny wygląd Kurta Cobaina, pewnie zastanawia się, jak to możliwe, że ktoś taki jak on mógł znaleźć się na wystawie w muzeum ikon stylu. Choć jego nonszalancka aparycja bardziej upodobniała go do lumpa niż fashionisty i modnisia, część jego elementów ubioru przeszła do historii mody jak chociażby jego białe okulary, nieśmiertelne trampki, szary akrylowo-moherowy kardigan, w którym nagrywał "Unplugged" czy pasiasty t-shirt ze "Smells Like Teen Spirit". 


Ponadto, nie każdy wie, że przodkowie Kurta pochodzili z Cork bądź Tyrone [tutaj opinie są sprzeczne], a on sam zapałał miłością do wyspy, kiedy przyjechał tu koncertować. Irlandia go oczarowała, tak jak zresztą wielu z nas. Oszołomiła swoim niepodważalnym urokiem, a jakby tego było mało, jeszcze bardziej zaakcentowała jego wrażliwość. Jak szczerze wyznał Kurt: w czasie całego pobytu tutaj czuł się wzruszony niemal do łez [I feel you, bro...!]. Poczuł też coś jeszcze - że stąd wywodzą się jego korzenie. 


Jego najbliżsi - siostra, matka i córka, na szczęście nie Courtney - doszli więc do wniosku, że wystawa w Newbridge będzie doskonałą okazją do tego, by pokazać światu jego osobiste rzeczy, nigdy wcześniej nieudostępniane publice, a przy okazji odkryć przed nim to zabawne, radosne i słodkie oblicze, którego tak wielu postronnych ludzi zwyczajnie nie znało, bo media przedstawiały nam go jako artystę co najmniej tak mrocznego jak poezja Baudelaire'a i depresyjnego jak obrazy Beksińskiego, a w dodatku z samobójczymi ciągotami. 


O tym, jak rzadko skupiano się na tym, co było w nim  jajcarskiego, dobrego i ujmującego, zauważyłam wiele, wiele lat później, kiedy odkryłam Internet i wywiady z Kurtem. Wtedy nie mogłam nie zgodzić się z tym, co muzyk powiedział któregoś dnia o sobie samym: "I've always been a nice guy", bo patrząc na niego i słuchając tego, co mówi, widziałam właśnie to: fajnego, miłego człowieka. Jednak to zło, mrok, krew, seks i przemoc łatwiej się sprzedają w dziennikarstwie, w którym to "bad news is good news", toteż z lubością przeinaczano jego słowa [słynne: "I hate myself and I want to die"] i robiono z niego kogoś, kim nie do końca był. 

Wystawa pozwoliła mi poznać Kurta od tej mniej znanej strony - skrzętnie ukrytej przed światem, ale też wzruszającej. Zobaczyłam w nim nie tyle "gwiazdora rocka" co przede wszystkim człowieka, który mimo tego, że zasłynął na całym świecie, miał dość przyziemne pragnienia i marzenia. Człowieka, który oprócz talentu muzycznego dysponował też tym rysunkowym, i który jako dziecko uwielbiał Snoopy'ego z "Fistaszków". I robił rozczulające błędy, jakże typowe dla innych, zwykłych dzieci. 
 <3
Zobaczyłam też to, co przede mną widziało już wielu innych fanów - rozbite marzenia, i poczułam żal, że to już koniec, i że niczego więcej już nie będzie. Żadnego nowego singla, wywiadu, płyty. Ten rodzaj żalu, który odczuwa się, kiedy przedwcześnie kończy się życie młodego i utalentowanego człowieka. Człowieka, który - mając zaledwie dwadzieścia parę lat - musiał dźwigać na swoich wątłych barkach ogromny ciężar swojej sławy.


Do muzeum pojechałam oczywiście z uwagi na Cobaina, ale muszę przyznać, że z nieukrywanym zainteresowaniem obejrzałam też inne wystawy poświęcone kreacjom gwiazd. Zadziwiłam przy sukni księżnej Diany [nie wiedziałam, że była taka wysoka!], westchnęłam przy imponującej kolekcji "małych czarnych" i talii osy Audrey Hepburn, a na koniec zaś spoczęłam przy jednym ze stolików w ciekawie udekorowanej kawiarence, by napić się kawy i skosztować kuszącego ciasta, które jednak zdecydowanie lepiej wyglądało, niż smakowało. 



Samo miejsce zaś jak najbardziej polecam. Muzeum co prawda już jakiś czas temu przestało być darmowe, ale mimo wszystko, nigdy nie żałowałam pieniędzy wydanych w tym miejscu, mimo że plasuje się ono raczej po stronie tych "małych i skromnych" niż "wielkich i obszernych", w których z łatwością można się zgubić niczym w labiryncie Minotaura. 




Dodge Dart z 1965 roku - ostatni samochód Kurta. Poprzedni, marki Lexus, oddał zaledwie po paru dniach od kupna, bo uznał, że jest zbyt szpanerski