Wiele
długich lat upłynęło od mojej ostatniej pseudorecenzji filmowej, co w dużej
mierze spowodowane było moim zniechęceniem się do kina i negatywnym
doświadczeniem w czasie oglądania "If I Stay". Cieszę się jednak, że
się wyłamałam, bo ostatnia wizyta w moim miejscowym multipleksie okazała się
być naprawdę udana, choć początki były nieco zniechęcające.
Wina
tak naprawdę leżała po mojej stronie, bo po prostu źle się zabrałam do całego
przedsięwzięcia. "Joker" Todda Philipsa chodził mi po głowie już od
dłuższego czasu, jednak nie był powiązany z żadnym konkretnym terminem. Aż do
piątkowego wieczoru, kiedy to wróciłam z pracy i doszłam do wniosku, że wizyta
w kinie byłaby bardzo fajnym wstępem do weekendu. Połówek co prawda miał nieco
inne zdanie na ten temat, kiedy do niego zadzwoniłam, by podzielić się swoim
spontanicznym pomysłem. To był akurat jeden z tych wieczorów, kiedy dojazd
powrotny do domu nieco mu się opóźniał i miałby dotrzeć do niego na jakieś pół
godziny przed ostatnim seansem filmowym "Jokera", był już zatem
trochę zmęczony i wolałby obejrzeć film w sobotę bądź niedzielę. Kiedy jednak
postawiłam go pod ścianą - przypominając mu, jak bardzo entuzjastycznie
zaoferował mi swoje towarzystwo, kiedy wcześniej wspomniałam mu, że się
wybieram na ten film - zgodził się na piątek, mając przed sobą wizję samotnej
wizyty w kinie.
Jak się jednak niedługo później okazało - piątek nie był nam pisany. I nie był ani dobrym pomysłem, ani też oryginalnym. Kiedy bowiem podjechaliśmy pod kino, najpierw zobaczyliśmy długi wężyk ludzi stojących w kolejce do kasy, a później parking pękający w szwach. Tak zapełniony, że znalezienie miejsca dla jeszcze jednego samochodu graniczyło z cudem.
Jak się jednak niedługo później okazało - piątek nie był nam pisany. I nie był ani dobrym pomysłem, ani też oryginalnym. Kiedy bowiem podjechaliśmy pod kino, najpierw zobaczyliśmy długi wężyk ludzi stojących w kolejce do kasy, a później parking pękający w szwach. Tak zapełniony, że znalezienie miejsca dla jeszcze jednego samochodu graniczyło z cudem.
Widok
ten zdecydowanie ochłodził nasz entuzjazm, więc posłaliśmy sobie wymowne spojrzenie
i nie musieliśmy nic mówić, by wiedzieć, że właśnie doszliśmy do konsensusu -
wracamy do domu, a kino odwiedzimy na początku tygodnia.
Druga
próba okazała się być zdecydowanie bardziej pomyślna - kiedy bowiem w
poniedziałkowy wieczór weszliśmy do wskazanej sali, była tam tylko jedna para,
a nieco później dołączyła do nas czteroosobowa grupa z wiaderkami popcornu i
innych szeleszczących "przysmaków", jednak przez cały seans nie
sprawiała żadnych problemów.
Z
zadowoleniem odnotowałam zmiany, jakie zaszły w czasie mojej nieobecności w
kinie - nowa sala bardzo mi się podobała, a krzesełka były o niebo wygodniejsze
od poprzednich, oferując komfortowe wsparcie dla pleców i głowy. Cena biletów
zdecydowanie mniej przypadła mi do gustu (10€ od osoby), bo była dwukrotnie
wyższa od tej, do której byłam przyzwyczajona. W pamięci miałam bowiem jeszcze
bardzo wyraźny obraz taniutkich biletów na seanse w środku tygodnia, które
zdecydowanie zachęcały do częstszych wizyt w tym obiekcie, czego niestety nie
mogę teraz powiedzieć.
Co
się zaś tyczy samego filmu - niespodziewanie zapadł mi głęboko w pamięć. Tak
głęboko, że przez kilka kolejnych dni nie potrafiłam przestać o nim myśleć, co
niewątpliwie należy odczytać jako atut, świadczy bowiem na jego korzyść - jest
wyjątkowy, bo się wyróżnia i nie popada w niepamięć, jak wiele innych
literackich czy filmowych "dzieł", z którymi miałam do
czynienia. Upomina się o uwagę niczym
tytułowy Joker.
"Joker"
Todda Philipsa zmusił mnie do refleksji, wysiłku intelektualnego, zadania sobie
samej wielu, nie zawsze wygodnych, pytań i do niełatwej próby udzielenia na nie
odpowiedzi. Ten wpis jest zatem właśnie tym - zbiorem nieujarzmionych idei, próbą
mojego rozprawienia się z myślami, które uporczywie krążą mi po głowie niczym
elektrony wokół jądra atomowego, i nie chcą przestać tego robić.
Dwie
rzeczy chyba najbardziej mnie zaskoczyły. To jak bardzo smutny, mroczny i
ciężki jest to film. I to jak bardzo ludzki jest Joker. I nie wiem, co jest
bardziej niepokojące - moja sympatia do niego, czy ten jego ludzki charakter,
chyba po raz pierwszy stojący w opozycji do dehumanizacji, której
niejednokrotnie go poddawano.
Co
prawda często miałam tendencję do sympatyzowania z czarnymi bohaterami -
Dexterem, z tajemniczym upiorem z opery, który był o wiele bardziej pociągający
niż nudny Raul, czy też z błyskotliwym Riddlerem i intrygującym Pingwinem z
serialu "Gotham", ale mimo wszystko zdziwiło mnie moje zrozumienie
dla większości jego czynów. I to, ile sensu było w tym, co mówił Joker, w
słowach, które wypowiadał, komentując otaczającą go rzeczywistość.
Kto
z nas nigdy nie pomyślał: "Is it just me, or is it getting crazier out
there?", patrząc na to, co dzieje się na świecie? Albo to: "Everybody is awful these days. It's
enough to make anyone crazy". Nigdy, naprawdę nigdy nie podsumowaliście w
myślach w podobny sposób kogoś, kto właśnie wykazał się przy Was wybitną
znieczulicą, głupotą, okrucieństwem? Bo ja tak.
Wracając
jednak na chwilę do wspomnianej powyżej rzeczywistości Jokera, to ta była
daleka od sielanki. Już sam fakt, że akcja toczy się w Gotham, mieście
bezprawia i wylęgarni zła, daje niejako obraz tego, z czym musi zmagać się
główny bohater. A jakby tego było mało, jego prywatną kupkę nieszczęść pogarszają
inne czynniki: poczucie wyalienowania, beznadziei, niedocenienia i bycia
niewidocznym dla innych, uciążliwa sytuacja w domu, i ta nieciekawa w pracy, w
której jest wyśmiewany i atakowany [tak psychicznie jak i fizycznie]. I te
gwałtowne napady śmiechu, przychodzące niespodziewanie i z zaskoczenia,
niechcące dać się poskromić. Tak bardzo przeklęte. Będące tak naprawdę niemym
krzykiem i błagalnym wołaniem o pomoc, czyli czymś wprost przeciwnym do tego,
czym wydają się być postronnym osobom.
Ile
takich osób jest w naszym środowisku? Osób robiących dobrą minę do złej gry,
głęboko skrywających swoje uczucia, uśmiechających się poprzez niewidoczne łzy
[always put on a happy face...] i ból skrywany gdzieś głęboko w sobie? O ilu z
nich nie mamy nawet pojęcia? I do cierpienia ilu z nich sami dołożyliśmy swoją
cegiełkę? Ilu potworów stworzyliśmy my sami?
Jakoś
nie potrafię zapomnieć też o następujących słowach Jokera: "All it takes
is one bad day to reduce the sanest man alive to lunacy. That's how far the
world is from where I am. Just one bad day". Jeden zły dzień - tyle w
istocie czasami trzeba, by czara goryczy się przelała. By pchnąć człowieka,
niebezpiecznie balansującego na granicy dobra i zła, w objęcia obłędu. Do
punktu, z którego już nie ma odwrotu.
Film
potwierdził to, co w zasadzie wiedziałam od zawsze: najniebezpieczniejszymi
ludźmi są ci, którzy nie mają nic do stracenia. Dopóki nasze zachowanie w
jakimś stopniu uwarunkowane jest strachem, dopóty się zachowujemy. Jakoś, bo
jakoś, ale się zachowujemy. Gorzej, gdy wszystkie nasze autorytety legną w
gruzach, gdy - z jakiegoś powodu - przestaniemy dostrzegać przed nami
świszczący i wiszący bat, tak wymownie kojarzący się nam z nieprzyjemnymi
konsekwencjami.
Ta
teoria dobrze się sprawdza w przypadku głównego bohatera. Jego egzystencja jest
daleka od idealnej i szczęśliwej ["I haven't been happy one minute of my
entire fucking life"], ale mimo to jakoś w niej funkcjonuje. Umila ją
sobie niegroźnymi fantazjami i marzeniami, aż pewnego dnia czarę jego goryczy
przelewa jedna malutka kropla. Tak przecież niepozorna. Coś, co teoretycznie -
ze względu na swoje niepozorne rozmiary - nie powinno mieć wielkiego wpływu,
ale jednak ma. Kolosalny. Niszczycielski. Przerażający i zgubny. Od tamtego
momentu nic już nie jest takie samo.
Pięknie
symbolizuje to motyw tańca Jokera - to w żadnym wypadku nie jest chocholi
taniec z "Wesela" Wyspiańskiego, będący tańcem marazmu. To jego
totalne przeciwieństwo: moment, w którym Joker otrząsa się z letargu, w którym
był i odżywa. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to moment, w którym
bohater po raz pierwszy jest szczęśliwy, bo zaczyna żyć w zgodzie z sobą. Stąd ten upojny taniec szczęścia i radości. Tak
bardzo uskrzydlający i wyzwoleńczy taniec.
Pokuszę
się tu o włożenie kija w mrowisko i wysunięcie śmiałej tezy - nie wszyscy
jesteśmy Chrystusami, ale wszyscy jesteśmy Jokerami. Tykającymi bombami. Możemy
wybuchnąć, ale nie musimy. Wierzę bowiem, że każdego z nas można złamać -
trzeba tylko znaleźć odpowiednio gruby kij - że każdy z nas ma swoje słabości, cenę i że
nikt tutaj nie jest wyjątkiem. Każdy z nas ma swoją piętę achillesową, a już
szczególnie wtedy, kiedy kocha. Bo kochając, człowiek staje się najbardziej
bezbronny i narażony na niebezpieczeństwo. Wtedy najczęściej zapomina o swoich
barierach ochronnych i daje się zranić. A pragnienie miłości to jest akurat
coś, co każdy w sobie nosi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Miał je
Joker, mają nawet najwięksi dranie i twardziele. Nawet Hitler miał swoją Evę
Braun.
Sama
nie wiem, w co bardziej wierzę. W muzułmańską fitrę, wedle której człowiek rodzi się z wrodzoną skłonnością do
dobra, czy też w katolickie pojęcie grzechu pierworodnego i człowieka
naznaczonego skazą do czynienia zła. Wiem jednak, że w każdym z nas tkwi dobry
i zły wilk, i że od nas samych zależy, którego z nich będziemy karmić.
Przychodzi
mi tu na myśl także znany i kontrowersyjny psycholog, Philip Zimbardo, jego
"Efekt Lucyfera" i teoria mówiąca o tym, że nawet dobry człowiek
potrafi przemienić się w złego pod wpływem środowiska, w którym się znajduje. Nawet
z anioła można zrobić diabła.
"To
był taki dobry i grzeczny chłopak", "Zawsze spokojny, zawsze się
witał, do kościoła co niedzielę chodził", "Nigdy bym nie powiedziała,
że ona może się posunąć do czegoś takiego", "Oszalała po tragicznej
śmierci swojej rodziny", "Odbiło mu po tym, jak żona go
zostawiła" - to tylko kilka z jakże znajomych zdań, które można
zadziwiająco często usłyszeć i przeczytać w dzisiejszych realiach. O Jokerach
naszych czasów.
Ilu
z nich już mieliśmy? Alana Hawe, niepozornego zastępcę dyrektora, który z zimną
krwią zamordował swoją żonę i trzech synów, Breivika, który bez mrugnięcia
okiem strzelał do ludzi niczym do kaczek, i tylu młodych
"bezimiennych" nastoletnich Jokerów, którzy pewnego ranka się budzili
i dochodzili do wniosku, że nie chcą już udawać, że wszystko gra. Zamiast tego
pakowali do plecaka broń i robili w swojej szkole rzeź. Chciałam dodać
"niewiniątek", ale czy na pewno? Z pewnością nie wszyscy wzięci na
cel tymi niewiniątkami byli. Filmowy Joker również nie zabija wszystkich, a
działa w selektywny sposób, o czym doskonale przekonał się Gary - "jedyna
osoba, która była dla niego miła" w pracy.
Ilu
z tych Jokerów sami stworzyliśmy? Na ilu przymknęliśmy oko, zaabsorbowani
własnymi sprawami?
Ani
"Joker" ani ten wpis nie są pochwałą i usprawiedliwianiem przemocy.
Jeśli już to tylko zachętą do sięgnięcia w głąb siebie i przeprowadzenia
rachunku sumienia. Bodźcem do zastanowienia się, czy filmowe Gotham nie jest
aby alegorią bądź symbolem dzisiejszego świata? Czy to, że w tej wersji
"Jokera" nie wrzucono go do kadzi z chemikaliami tylko w sam środek
toksycznego środowiska, w którym za cholerę nie może znaleźć ani dostać tego,
czego szuka ["(...) a little warmth, maybe a hug, dad, maybe a bit of
common decency!"], to tylko przypadek?
Ktoś kiedyś stwierdził, że "wszyscy jesteśmy wariatami, ale nie wszyscy jesteśmy zdiagnozowani". Zastanawialiście się kiedyś, ile może być w tym prawdy?
Ktoś kiedyś stwierdził, że "wszyscy jesteśmy wariatami, ale nie wszyscy jesteśmy zdiagnozowani". Zastanawialiście się kiedyś, ile może być w tym prawdy?
Zostawiam
Was z tymi pytaniami, a jeśli sami macie jakieś przemyślenia na temat
wspomnianego filmu, to bardzo chętnie o nich poczytam.