Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat psychologiczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dramat psychologiczny. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 listopada 2019

Wszyscy jesteśmy Jokerami

Wiele długich lat upłynęło od mojej ostatniej pseudorecenzji filmowej, co w dużej mierze spowodowane było moim zniechęceniem się do kina i negatywnym doświadczeniem w czasie oglądania "If I Stay". Cieszę się jednak, że się wyłamałam, bo ostatnia wizyta w moim miejscowym multipleksie okazała się być naprawdę udana, choć początki były nieco zniechęcające. 
Wina tak naprawdę leżała po mojej stronie, bo po prostu źle się zabrałam do całego przedsięwzięcia. "Joker" Todda Philipsa chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, jednak nie był powiązany z żadnym konkretnym terminem. Aż do piątkowego wieczoru, kiedy to wróciłam z pracy i doszłam do wniosku, że wizyta w kinie byłaby bardzo fajnym wstępem do weekendu. Połówek co prawda miał nieco inne zdanie na ten temat, kiedy do niego zadzwoniłam, by podzielić się swoim spontanicznym pomysłem. To był akurat jeden z tych wieczorów, kiedy dojazd powrotny do domu nieco mu się opóźniał i miałby dotrzeć do niego na jakieś pół godziny przed ostatnim seansem filmowym "Jokera", był już zatem trochę zmęczony i wolałby obejrzeć film w sobotę bądź niedzielę. Kiedy jednak postawiłam go pod ścianą - przypominając mu, jak bardzo entuzjastycznie zaoferował mi swoje towarzystwo, kiedy wcześniej wspomniałam mu, że się wybieram na ten film - zgodził się na piątek, mając przed sobą wizję samotnej wizyty w kinie.  

Jak się jednak niedługo później okazało - piątek nie był nam pisany. I nie był ani dobrym pomysłem, ani też oryginalnym. Kiedy bowiem podjechaliśmy pod kino, najpierw zobaczyliśmy długi wężyk ludzi stojących w kolejce do kasy, a później parking pękający w szwach. Tak zapełniony, że znalezienie miejsca dla jeszcze jednego samochodu graniczyło z cudem.  
Widok ten zdecydowanie ochłodził nasz entuzjazm, więc posłaliśmy sobie wymowne spojrzenie i nie musieliśmy nic mówić, by wiedzieć, że właśnie doszliśmy do konsensusu - wracamy do domu, a kino odwiedzimy na początku tygodnia. 
Druga próba okazała się być zdecydowanie bardziej pomyślna - kiedy bowiem w poniedziałkowy wieczór weszliśmy do wskazanej sali, była tam tylko jedna para, a nieco później dołączyła do nas czteroosobowa grupa z wiaderkami popcornu i innych szeleszczących "przysmaków", jednak przez cały seans nie sprawiała żadnych problemów. 
Z zadowoleniem odnotowałam zmiany, jakie zaszły w czasie mojej nieobecności w kinie - nowa sala bardzo mi się podobała, a krzesełka były o niebo wygodniejsze od poprzednich, oferując komfortowe wsparcie dla pleców i głowy. Cena biletów zdecydowanie mniej przypadła mi do gustu (10€ od osoby), bo była dwukrotnie wyższa od tej, do której byłam przyzwyczajona. W pamięci miałam bowiem jeszcze bardzo wyraźny obraz taniutkich biletów na seanse w środku tygodnia, które zdecydowanie zachęcały do częstszych wizyt w tym obiekcie, czego niestety nie mogę teraz powiedzieć. 
Co się zaś tyczy samego filmu - niespodziewanie zapadł mi głęboko w pamięć. Tak głęboko, że przez kilka kolejnych dni nie potrafiłam przestać o nim myśleć, co niewątpliwie należy odczytać jako atut, świadczy bowiem na jego korzyść - jest wyjątkowy, bo się wyróżnia i nie popada w niepamięć, jak wiele innych literackich czy filmowych "dzieł", z którymi miałam do czynienia.  Upomina się o uwagę niczym tytułowy Joker. 
"Joker" Todda Philipsa zmusił mnie do refleksji, wysiłku intelektualnego, zadania sobie samej wielu, nie zawsze wygodnych, pytań i do niełatwej próby udzielenia na nie odpowiedzi. Ten wpis jest zatem właśnie tym - zbiorem nieujarzmionych idei, próbą mojego rozprawienia się z myślami, które uporczywie krążą mi po głowie niczym elektrony wokół jądra atomowego, i nie chcą przestać tego robić.
Dwie rzeczy chyba najbardziej mnie zaskoczyły. To jak bardzo smutny, mroczny i ciężki jest to film. I to jak bardzo ludzki jest Joker. I nie wiem, co jest bardziej niepokojące - moja sympatia do niego, czy ten jego ludzki charakter, chyba po raz pierwszy stojący w opozycji do dehumanizacji, której niejednokrotnie go poddawano.  
Co prawda często miałam tendencję do sympatyzowania z czarnymi bohaterami - Dexterem, z tajemniczym upiorem z opery, który był o wiele bardziej pociągający niż nudny Raul, czy też z błyskotliwym Riddlerem i intrygującym Pingwinem z serialu "Gotham", ale mimo wszystko zdziwiło mnie moje zrozumienie dla większości jego czynów. I to, ile sensu było w tym, co mówił Joker, w słowach, które wypowiadał, komentując otaczającą go rzeczywistość.
Kto z nas nigdy nie pomyślał: "Is it just me, or is it getting crazier out there?", patrząc na to, co dzieje się na świecie? Albo to: "Everybody is awful these days. It's enough to make anyone crazy". Nigdy, naprawdę nigdy nie podsumowaliście w myślach w podobny sposób kogoś, kto właśnie wykazał się przy Was wybitną znieczulicą, głupotą, okrucieństwem? Bo ja tak. 
Wracając jednak na chwilę do wspomnianej powyżej rzeczywistości Jokera, to ta była daleka od sielanki. Już sam fakt, że akcja toczy się w Gotham, mieście bezprawia i wylęgarni zła, daje niejako obraz tego, z czym musi zmagać się główny bohater. A jakby tego było mało, jego prywatną kupkę nieszczęść pogarszają inne czynniki: poczucie wyalienowania, beznadziei, niedocenienia i bycia niewidocznym dla innych, uciążliwa sytuacja w domu, i ta nieciekawa w pracy, w której jest wyśmiewany i atakowany [tak psychicznie jak i fizycznie]. I te gwałtowne napady śmiechu, przychodzące niespodziewanie i z zaskoczenia, niechcące dać się poskromić. Tak bardzo przeklęte. Będące tak naprawdę niemym krzykiem i błagalnym wołaniem o pomoc, czyli czymś wprost przeciwnym do tego, czym wydają się być postronnym osobom. 
Ile takich osób jest w naszym środowisku? Osób robiących dobrą minę do złej gry, głęboko skrywających swoje uczucia, uśmiechających się poprzez niewidoczne łzy [always put on a happy face...] i ból skrywany gdzieś głęboko w sobie? O ilu z nich nie mamy nawet pojęcia? I do cierpienia ilu z nich sami dołożyliśmy swoją cegiełkę? Ilu potworów stworzyliśmy my sami? 
Jakoś nie potrafię zapomnieć też o następujących słowach Jokera: "All it takes is one bad day to reduce the sanest man alive to lunacy. That's how far the world is from where I am. Just one bad day". Jeden zły dzień - tyle w istocie czasami trzeba, by czara goryczy się przelała. By pchnąć człowieka, niebezpiecznie balansującego na granicy dobra i zła, w objęcia obłędu. Do punktu, z którego już nie ma odwrotu.  
Film potwierdził to, co w zasadzie wiedziałam od zawsze: najniebezpieczniejszymi ludźmi są ci, którzy nie mają nic do stracenia. Dopóki nasze zachowanie w jakimś stopniu uwarunkowane jest strachem, dopóty się zachowujemy. Jakoś, bo jakoś, ale się zachowujemy. Gorzej, gdy wszystkie nasze autorytety legną w gruzach, gdy - z jakiegoś powodu - przestaniemy dostrzegać przed nami świszczący i wiszący bat, tak wymownie kojarzący się nam z nieprzyjemnymi konsekwencjami. 
Ta teoria dobrze się sprawdza w przypadku głównego bohatera. Jego egzystencja jest daleka od idealnej i szczęśliwej ["I haven't been happy one minute of my entire fucking life"], ale mimo to jakoś w niej funkcjonuje. Umila ją sobie niegroźnymi fantazjami i marzeniami, aż pewnego dnia czarę jego goryczy przelewa jedna malutka kropla. Tak przecież niepozorna. Coś, co teoretycznie - ze względu na swoje niepozorne rozmiary - nie powinno mieć wielkiego wpływu, ale jednak ma. Kolosalny. Niszczycielski. Przerażający i zgubny. Od tamtego momentu nic już nie jest takie samo. 
Pięknie symbolizuje to motyw tańca Jokera - to w żadnym wypadku nie jest chocholi taniec z "Wesela" Wyspiańskiego, będący tańcem marazmu. To jego totalne przeciwieństwo: moment, w którym Joker otrząsa się z letargu, w którym był i odżywa. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to moment, w którym bohater po raz pierwszy jest szczęśliwy, bo zaczyna żyć w zgodzie z sobą.  Stąd ten upojny taniec szczęścia i radości. Tak bardzo uskrzydlający i wyzwoleńczy taniec. 
Pokuszę się tu o włożenie kija w mrowisko i wysunięcie śmiałej tezy - nie wszyscy jesteśmy Chrystusami, ale wszyscy jesteśmy Jokerami. Tykającymi bombami. Możemy wybuchnąć, ale nie musimy. Wierzę bowiem, że każdego z nas można złamać - trzeba tylko znaleźć odpowiednio gruby kij -  że każdy z nas ma swoje słabości, cenę i że nikt tutaj nie jest wyjątkiem. Każdy z nas ma swoją piętę achillesową, a już szczególnie wtedy, kiedy kocha. Bo kochając, człowiek staje się najbardziej bezbronny i narażony na niebezpieczeństwo. Wtedy najczęściej zapomina o swoich barierach ochronnych i daje się zranić. A pragnienie miłości to jest akurat coś, co każdy w sobie nosi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Miał je Joker, mają nawet najwięksi dranie i twardziele. Nawet Hitler miał swoją Evę Braun. 
Sama nie wiem, w co bardziej wierzę. W muzułmańską fitrę, wedle której człowiek rodzi się z wrodzoną skłonnością do dobra, czy też w katolickie pojęcie grzechu pierworodnego i człowieka naznaczonego skazą do czynienia zła. Wiem jednak, że w każdym z nas tkwi dobry i zły wilk, i że od nas samych zależy, którego z nich będziemy karmić. 
Przychodzi mi tu na myśl także znany i kontrowersyjny psycholog, Philip Zimbardo, jego "Efekt Lucyfera" i teoria mówiąca o tym, że nawet dobry człowiek potrafi przemienić się w złego pod wpływem środowiska, w którym się znajduje. Nawet z anioła można zrobić diabła. 
"To był taki dobry i grzeczny chłopak", "Zawsze spokojny, zawsze się witał, do kościoła co niedzielę chodził", "Nigdy bym nie powiedziała, że ona może się posunąć do czegoś takiego", "Oszalała po tragicznej śmierci swojej rodziny", "Odbiło mu po tym, jak żona go zostawiła" - to tylko kilka z jakże znajomych zdań, które można zadziwiająco często usłyszeć i przeczytać w dzisiejszych realiach. O Jokerach naszych czasów. 
Ilu z nich już mieliśmy? Alana Hawe, niepozornego zastępcę dyrektora, który z zimną krwią zamordował swoją żonę i trzech synów, Breivika, który bez mrugnięcia okiem strzelał do ludzi niczym do kaczek, i tylu młodych "bezimiennych" nastoletnich Jokerów, którzy pewnego ranka się budzili i dochodzili do wniosku, że nie chcą już udawać, że wszystko gra. Zamiast tego pakowali do plecaka broń i robili w swojej szkole rzeź. Chciałam dodać "niewiniątek", ale czy na pewno? Z pewnością nie wszyscy wzięci na cel tymi niewiniątkami byli. Filmowy Joker również nie zabija wszystkich, a działa w selektywny sposób, o czym doskonale przekonał się Gary - "jedyna osoba, która była dla niego miła" w pracy. 
Ilu z tych Jokerów sami stworzyliśmy? Na ilu przymknęliśmy oko, zaabsorbowani własnymi sprawami? 
Ani "Joker" ani ten wpis nie są pochwałą i usprawiedliwianiem przemocy. Jeśli już to tylko zachętą do sięgnięcia w głąb siebie i przeprowadzenia rachunku sumienia. Bodźcem do zastanowienia się, czy filmowe Gotham nie jest aby alegorią bądź symbolem dzisiejszego świata? Czy to, że w tej wersji "Jokera" nie wrzucono go do kadzi z chemikaliami tylko w sam środek toksycznego środowiska, w którym za cholerę nie może znaleźć ani dostać tego, czego szuka ["(...) a little warmth, maybe a hug, dad, maybe a bit of common decency!"], to tylko przypadek? 

Ktoś kiedyś stwierdził, że "wszyscy jesteśmy wariatami, ale nie wszyscy jesteśmy zdiagnozowani". Zastanawialiście się kiedyś, ile może być w tym prawdy?  

Zostawiam Was z tymi pytaniami, a jeśli sami macie jakieś przemyślenia na temat wspomnianego filmu, to bardzo chętnie o nich poczytam.

czwartek, 3 października 2013

Pseudorecenzja "Prisoners" na "Labirynt" przechrzczonego

Takie niespodzianki to ja lubię.

Z braku lepszego pomysłu na ciekawe spędzenie reszty dnia postanowiłam zajrzeć do repertuaru miejscowego multipleksu. Od mojej ostatniej wizyty w kinie upłynęło dobre pół roku i wypadało pozbyć się zgagi po oglądnięciu „Zero Dark Thirty”. Jednak to, co zrobiłam, było ryzykowne: dokonałam ekstra szybkiej selekcji filmu, na który zamierzałam się udać. Bez zbędnego zagłębiania się w fabułę, bez oglądania zwiastunów – kierując się jedynie odpowiadającą mi godziną, obsadą, gatunkiem i tytułem. Upraszczając: oceniłam książkę po jej okładce, nie zaś po treści. Wisiało nade mną widmo rozczarowania. Musiało się tam znajdować, skoro dokonałam tak powierzchownej selekcji.


Mój wybór padł na Prisoners” ["Więźniowie"] - amerykański thriller, który właśnie na dniach będzie wchodził do polskich kin pod tytułem „Labirynt”. Jego obsada zadziałała tutaj na korzyść, a długi czas projekcji rozciągnięty na niemalże 150 minut nie zdołał mnie odstraszyć. Obecność Hugh Jackmana i Jake’a Gyllenhaala, którego lubię, była dla mnie częściową gwarancją jakości.

Nie wiem, od jak dawna ten film jest już emitowany w naszym kinie, ale kiedy na piętnaście minut przed jego projekcją weszłam do wskazanej sali, była tam tylko jedna para młodych ludzi. Kolejne minuty przyniosły skromny napływ widzów: zaawansowane wiekowo małżeństwo, samotną kobietę, ze dwie trzyosobowe grupy nastolatków [film w kategorii wiekowej 15+] i kilka par, co dało ostatecznie okrąglutkie dwadzieścia osób łącznie ze mną. Z zainteresowaniem obejrzałam wyświetlane zwiastuny, zapisując w pamięci, że koniecznie muszę wybrać się na „The Counsellor”, bo z tak fantastyczną obsadą i ścieżką dźwiękową zapowiada się kapitalnie, po czym rozsiadłam się wygodnie, aby wreszcie przekonać się, jakiego to kota w worku sobie kupiłam.

Kot okazał się tajemniczy, nieco mroczny i skomplikowany, ale nade wszystko sympatyczny i wart wysupłanych z sakiewki monet.

Film porusza tematykę uprowadzenia dzieci – czegoś, co jest chyba największym koszmarem wszystkich rodziców i czymś, co na pozór nie zdarza się tylko w filmach, lecz także w życiu zwykłych, szarych ludzi. O czym zresztą doskonale przekonałam się następnego dnia wysłuchując porannych wiadomości radiowych o dwóch kilkuletnich dziewczynkach podstępnie uprowadzonych z przydomowego ogródka (!), w którym odbywało się przyjęcie urodzinowe któregoś ze znajdujących się tam dzieci, a następnie okrutnie wykorzystanych seksualnie przez porywacza.

Twórcy „Prisoners” oszczędzają nam jednak brutalnych scen z udziałem dzieci. Choć w filmie jest kilka elementów przemocy i ujęć, w których tryska krew, dzieci w nich nie występują. Nie ma też gwałtu na nich, bo nie o tym film traktuje. Co wrażliwsi nie mają  się czego obawiać. Nie sądzę, by wyszli z kina z poczuciem pogwałcenia ich delikatnej psychiki i wrażliwości.

Film pokazuje, jak jedno niewinne wydarzenie może doprowadzić do tragedii. Jest Święto Dziękczynienia, a czwórka rodziców nie przeczuwa nieszczęścia wiszącego w powietrzu. Keller [Hugh Jackman] i jego żona  Grace [Maria Bello] udają się z dwójką dzieci na uroczystą kolację do swoich sąsiadów: Franklina [Terence Howard] i Nancy [Viola Davis], rodziców dwójki dzieci. Dorośli zajmują się swoimi sprawami, nastolatki swoimi, a dwójka najmłodszych dziewczynek swoimi. Wkrótce okazuje się, że ich córki zaginęły i tu rozpoczyna się koszmar rodziców. Tu też do akcji wkracza detektyw Loki [Jake Gyllenhaal]. Niebawem pojawia się też główny podejrzany, Alex [Paul Dano], który jednak szybko zostaje wypuszczony na wolność. To przelewa czarę goryczy Kellera i powoduje, że mężczyzna postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Tyle o fabule.

Teraz o wrażeniach i moim subiektywnym odbiorze. Aspektu technicznego oceniać nie zamierzam, wszak znam się na tym jak świnia na gwiazdach, nie mogę jednak przemilczeć psychologicznej i moralnej strony filmu i to głównie o nich będę pisać. Wspomnę jeszcze tylko, że gra aktorska stoi w „Prisoners” na wysokim poziomie, a aktorom udało się nie tyle świetnie zagrać, co po prostu przeistoczyć się w odtwarzanych przez nich bohaterów. Przekonujące, wypieszczone, solidne kreacje aktorskie.

Z psychologicznego punktu widzenia film jest naprawdę bardzo dobry. Freud zapewne zacierałby z radości ręce mogąc prowadzić swoje badania nad wachlarzem zróżnicowanych ludzkich osobowości przedstawionych w tym thrillerze. Film w reżyserii Denisa Villeneuve’a jest bowiem psychologiczną studnią bez dna, do której można w nieskończoność sięgać i wyciągać z niej kolejne kwestie moralne i niełatwe nieraz pytania.  Często nie ma na nie łatwych odpowiedzi.

„Prisoners” należałoby rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Film zawiera subtelne przekazy, które łatwo przegapić, a które nie znalazły się w nim przypadkowo. Mowa tu chociażby o tatuażach seksownego detektywa Lokiego i jego tikach mimicznych. Villeneuve podsuwa nam zagadki do rozwiązania, stymuluję widza do ruszenia głową i popuszczenia wodzy fantazji. Kusi, by wziąć pod lupę samego Lokiego, o którym na dobrą sprawę niewiele wiemy.

"Labirynt" zmusza do refleksji, zastanowienia i pobudza do myślenia. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć próbując ratować swoich bliskich? Czy nasze cierpienie usprawiedliwia czyny niezgodne z literą prawa? Czy w ogóle możemy brać prawo w swoje ręce? Urządzać swoją prywatną wendetę? Czy stosowanie praw talionu aby na pewno jest dobrym posunięciem? I czy aby racji nie miał Mahatma Gandhi twierdząc: an eye for an eye makes the whole world blind?

To tylko część z pytań nasuwających się na myśl w trakcie oglądania filmu bądź już po jego zakończeniu. „Labirynt” jest bowiem jak Wuj Sam z plakatu Jamesa Montgomory’ego Flagga – bezceremonialnie wystawia swój paluch, wskazuje na nas i pyta: a co ty byś zrobił na miejscu rodziców? Którą stronę byś obrał? I czego byś posłuchał: serca czy rozumu?

Tematyka filmu nie jest ani łatwa ani przyjemna. Nastrój w nim panujący daleki jest od lekkości. Z ekranu momentami wyziera szaruga i melancholia, poprzeplatana depresyjną architekturą miasta. W pewnym momencie widz odczuwa zmęczenie rodziców, detektywa Lokiego i ich frustrację. Dostrzega trudną walkę jednostki z instytucją i  psychiczny ciężar, jaki ze sobą niesie praca w policji.

Film fantastycznie ukazuje przemianę, jaką zachodzi w dotkniętych nieszczęściem rodzicach. Obnaża ich różne metody radzenia sobie z problemami. Na przykładzie pełnej życia Grace pokazuje, jak zaledwie w ciągu kilku dni jesteśmy w stanie przeobrazić się w cień człowieka, w którym nie odnajdziemy już nic z jego szczęśliwego, wesołego oblicza. Przykład Kellera z kolei udowadnia, że okropnie trudno jest zerwać z nałogiem. Że niejednokrotnie jest to związek na całe życie. Bo nasz nałóg jest niczym cień, niczym wirus opryszczki, który nigdy nas nie opuszcza. Czasami tylko udaje, że go nie ma, ale robi to tylko po to, by zaatakować wtedy, kiedy jesteśmy osłabieni, kiedy mamy opuszczoną gardę.

Tytuł wydaje się mieć także drugie dno, jeśli poddamy go psychologicznej analizie. Więźniami są nie tylko uprowadzone dziewczynki. Symbolicznie są nimi także rodzice, ludzie, na dobrą sprawę my wszyscy. Jesteśmy więźniami swoich emocji, nałogów, słabości, czasami zwyczajów. Jesteśmy tylko kruchymi istotami – aby złamać nas niczym suchą gałąź, wystarczy zabrać nam to, co kochamy najbardziej. To, co dla nas najważniejsze. A wtedy prawda wyjdzie na jaw: nie jesteśmy tytanami, tylko ludźmi stworzonymi przez Prometeusza – wątłymi istotami ulepionymi z gliny i łez. Nade wszystko niedoskonałymi i błądzącymi.